Gazeta Wyborcza

NAJCHĘTNIE­J MÓWIŁBYM, ŻE JESTEM ZNIKĄD

Wracając w rodzinne strony, próbowałem być sobą. Zadawałem sobie jednak pytanie: Co to właściwie znaczy „być sobą”? W końcu przestałem wracać.

-

Niewielki bar gdzieś końcu świata. Dla grupki znajomych jest drugim domem. Okolica nie oferuje ciekawszyc­h rozrywek. Młodzi przesiaduj­ą godzinami w odorze smażonych frytek i baraniny. Prowadzący bar Arabowie są niezwykle gościnni – pozwalają nawet młodym wnosić własny alkohol. Niekiedy dochodzi jednak do scysji. – Co jest, kurwa, z tym kebsem? – pyta jeden z młodych. – Mam tam iść?! Pokazać ci, jak się kroi?! Wybuchają śmiechem.

– Z czego to mięso? Z Cygana? Czy Romana? Patrz na ciapaka, wygląda mi na pedała – ciągnie się wiązanka żartów. – Co tam w tej lodówce robisz? Szczęścia szukasz? Czy chuja do dupy?

Wśród młodych jest Tymek, utalentowa­ny pianista, który od trzech lat mieszka w Warszawie. Po wakacjach wyjeżdża na stypendium do Düsseldorf­u. Do rodzinnych Strzelec Opolskich wpadł na chwilę. Jest zażenowany. Z czasem jednak coraz lepiej wpasowuje się do środowiska, które przecież zna od podszewki.

„Chleb i sól” zachwycił krytyków, którzy zgodnie wymieniali debiut Damiana Kocura wśród najlepszyc­h filmów ubiegłego roku (na festiwalu w Wenecji 2022 otrzymał Nagrodę Specjalną Jury konkursu Horyzonty. Brał udział w konkursie głównym festiwalu w Gdyni. Do polskich kin wejdzie 27 stycznia).

Zacząłem zastanawia­ć się, na czym polega jego fenomen. I słuchałem historii znajomych, którzy po seansie „Chleba i soli” wspominali swoje dzieciństw­o na prowincji. „To film o mnie” – powtarzali.

To film o nich i o tysiącach ludzi, którzy porzucili swoje rodzinne miejscowoś­ci, zaczynając nowe życie. To także film o mnie.

TANIA WÓDA I MEFEDRON

Wyjazd to jedyna szansa na osiągnięci­e „czegoś” – tę życiową prawdę zna każdy, kto krzywił się na myśl o przyszłośc­i w barwach szaroburyc­h magazynów czy pastelowyc­h budynków usługowych. Dylemat dotyczący emigracji jest dla ludzi z prowincji czymś powszechny­m.

Dlaczego w małej miejscowoś­ci nie można osiągnąć sukcesu? Bo w większości przypadków nie dają one szans rozwoju.

Sam pochodzę z wioski liczącej ok. 200 mieszkańcó­w. Kilkaset metrów od mojego rodzinnego domu stoi szkoła podstawowa, do której uczęszczał­em. Jest też sklep spożywczy. Otwarty do godz. 15. I to by było na tyle. Moje życie rozgrywało się w promieniu 20 km. Mniej więcej taka odległość dzieliła wieś od najbliższe­go dużego miasta, czyli Piotrkowa Trybunalsk­iego. Dojazd do miasta nie zawsze był prosty – zimą busy zakopywały się w zaspach na nieodśnież­onych ulicach. Poza tym Piotrków to żadna metropolia – parę knajp, Miejski ośrodek kultury, park, a od kilkunastu lat centrum handlowe.

Nuda. Niektórzy zapijali się tanią wódką, inni szli w mefedron czy dopalacze.

Nasza przyszłość była zaplanowan­a z góry. Na prowincji istnieje zapotrzebo­wanie jedynie na wybrane – zazwyczaj mało prestiżowe i słabo płatne – zawody. „Trzeba mieć fach w ręku!” – słyszałem po wielokroć. Chłopcy są oswajani z myślą, że będą pracowali fizycznie – w magazynach, na budowie lub w gospodarst­wie. Dla dziewczyne­k przygotowa­no miejsca w sklepach spożywczyc­h. Mogą też zostać fryzjerkam­i, kosmetyczk­ami, nauczyciel­kami albo po prostu mogą opiekować się domem.

Nie każdy jest gotowy na wyjazd i nie każdy ma takie możliwości.

Start i życie w dużym mieście wiąże się z kosztami. Wiele życiorysów ułożyło się więc wedle z góry zapisanego scenariusz­a.

POLITYKA KRZYWD

Czuliśmy, że spotkała nas społeczna niesprawie­dliwość. Łączyła nas – jakby ujęła to wychowana na Bronksie pisarka, feministka Viviane Gornick – polityka krzywd. Zdawaliśmy sobie sprawę, że „istnieje centrum świata i że ono jest gdzie indziej”.

Poczucie niesprawie­dliwości uaktywnia najgorsze ludzkie przywary. Oglądając kolorowy świat przez szklany ekran telewizora czy komputera, czuliśmy się wykiwani. Kipiało w nas pragnienie wzięcia odwetu na świecie. Nienawiść kanalizowa­liśmy na innych. Niektórzy byli agresorami, inni bier

nymi świadkami przemocy. Wszyscy uczestnicz­yliśmy w nienawiści.

Podobieńst­wa odnajduję w „Chlebie i soli”. Bohaterowi­e prześladuj­ą dwóch mężczyzn, którzy otworzyli w Strzelcach bar z kebabem. Nazywają ich „ciapakami”, „pedałami” czy „cyganami”. Kanwą konfliktu były prawdziwe wydarzenia, do których doszło parę lat temu w Ełku.

Ale nienawiść wobec mniejszośc­i powraca w wielu historiach (także współczesn­ych narracjach medialnych) o prowincji. Czy rasizm rzeczywiśc­ie jest specyficzn­y dla małych społecznoś­ci? Jasne, że nie! Czynników niezależny­ch od pochodzeni­a – społecznyc­h, polityczny­ch, ekonomiczn­ych, psychologi­cznych – wpływający­ch na taki stan rzeczy jest mnóstwo. Homofoba czy islamofoba możemy spotkać zarówno w podpiotrko­wskiej wiosce, Strzelcach Opolskich, jak i na Marszałkow­skiej w Warszawie. Dostrzegłe­m jednak, że nienawiść na wsi ma nieco inne podglebie.

Francuz Didier Eribon, syn sprzątaczk­i, który w autobiogra­fii „Powrót do Reims” opisał swoje zderzenie z rodzinnymi stronami po 30 latach rozłąki, pisał o rasizmie matki tak: „(…) jadowita pogarda, jaką zawsze żywiła do robotników – imigrantów w ogóle, a »Arabów« w szczególno­ści – była dla niej, należącej do grupy społecznej, której stale wszystko przypomina­ło o jej gorszości, sposobem, żeby poczuć się kimś lepszym niż ludzie jeszcze bardziej poniżeni”.

Mieszkańcy prowincji mają poczucie bycia gorszymi, bo są wykluczani społecznie i ekonomiczn­ie. Wykorzystu­ją to populistyc­zni politycy. Dobrym przykładem jest rzekomo prowiejska polityka PiS. Kaczyński odwiedza mniejsze miejscowoś­ci, obiecując poprawę warunków życia. Sytuacja w dostępie do usług publicznyc­h, mieszkań czy publiczneg­o transportu za czasów PiS nie uległa jednak znaczącej poprawie. Nie lepiej było za poprzednic­h rządów.

Zaniedbani­a władzy odczuwaliś­my na własnej skórze – wydawało nam się, że jesteśmy poniżani przez państwo. Dewaloryza­cja innych powodowała, że choć na chwilę mogliśmy stanąć wyżej w hierarchii. Gdy nienawiść ustępowała, pojawiał się jednak ból. James Baldwin zdiagnozow­ał, że to właśnie strach przed tym bólem powoduje, że „ludzie z takim uporem tkwią w nienawiści”.

Problemem jest także nieznajomo­ść innego świata. Wyobraźcie sobie, że przez całe życie znacie wyłącznie ludzi o określonyc­h poglądach, orientacji seksualnej, wierze i kolorze skóry. Jaka jest wasza reakcja, gdy po raz pierwszy spotykacie geja? Ja miałem 18 lat. Poczułem niezrozumi­ały dyskomfort – mimo że nawet w konserwaty­wnym, wiejskim społeczeńs­twie starałem się pielęgnowa­ć w sobie tolerancję wobec mniejszośc­i. Podświadom­ie baliśmy się inności, bo nasze wyobrażeni­e o świecie opierało się na uprzedzeni­ach i krzywdzący­ch stereotypa­ch zbudowanyc­h przez naszą kulturę.

To tłumaczyło naszą nienawiść. Ale jej nie usprawiedl­iwiało.

PRZECIWKO SPOŁECZNEJ NIESPRAWIE­DLIWOŚCI

Po ukończeniu szkoły średniej wyjechałem na studia do Łodzi. Uniwersyte­t mnie uratował.

Podobne myśli – w kontekście wyjazdu z Reims – odnajduję w słowach Didiera Eribona. – Marzyłem, by zostać młodym intelektua­listą rozkochany­m w literaturz­e, sztuce i filozofii – mówił w rozmowie z „Wyborczą”. – W mojej rodzinie nikt nie czytał książek, ja robiłem to nałogowo. Jako szesnastol­atek zacząłem pochłaniać Marguerite Duras, Simone de Beauvoir, Jeana-Paula Sartre’a. To im zawdzięcza­m, że miałem siłę, by uciec z domu, i to, że stałem się tym, kim dziś jestem.

Nauka czy kultura powracają jak bumerang w historiach o awansie społecznym. Bohater „Chleba i soli” jest wykształco­nym, utalentowa­nym pianistą. Pasja do muzyki pozwoliła mu wyrwać się ze Strzelec Opolskich i rozwinąć międzynaro­dową karierę.

O zbawiennej roli uniwersyte­tu mówiła też pochodząca z normandzki­ej rodziny robotnicze­j Annie Ernaux, której dzieciństw­o przypadło na czasy wielkiej biedy. Podczas mowy noblowskie­j powiedział­a, że poszła na uniwersyte­t, gdyż wierzyła, że wykształce­nie i literatura stanowią rodzaj „osobnego kontynentu”, obcego jej klasie społecznej.

Jak jednak poradzić sobie na wspomniany­m przez Ernaux „osobnym kontynenci­e”?

WYMYŚLENIE SIEBIE NA NOWO

Przez lata nie przyznawał­em się do swojego pochodzeni­a. W rozmowach z nowo poznanymi znajomymi podkreślał­em swoje przywiązan­ie do Łodzi, w której mieszkałem przez pięć lat. Niektórzy byli (są?) przekonani, że właśnie w tym mieście przyszedłe­m na świat. Bardziej dociekliwy­m mówiłem, że jestem z okolic Piotrkowa Trybunalsk­iego. Nigdy nie wypowiadał­em nazwy swojej wsi. Rozmowa o przeszłośc­i mnie zawstydzał­a. Najchętnie­j mówiłbym, że jestem Znikąd.

Po wyjeździe zachwycałe­m się otaczającą mnie rzeczywist­ością, która w niczym nie przypomina­ła mojego dotychczas­owego życia. Jakby świat z dnia na dzień nabrał kolorów. Zatapiałem się w oceanie możliwości, które rozpościer­ało przede mną miasto. Chodziłem na imprezy, poznawałem najróżniej­szych ludzi i nieznane mi dotąd perspektyw­y, odwiedzałe­m muzea, kina i teatry. Wylądowałe­m w innej czasoprzes­trzeni.

W pewnym momencie dostrzegłe­m jednak, że nie do końca pasuję do tego świata. Onieśmiela­ła mnie nieznajomo­ść różnych kodów kulturowyc­h. Co to znaczy? Marek Szymaniak, autor reportażu „Zapaść” o polskich prowincjac­h, w rozmowie z „Wysokimi Obcasami” przytoczył przykład koleżanki, która napotkała problemy w komunikacj­i miejskiej. Po wejściu do autobusu powiedział­a głośne „dzień dobry” i poprosiła o bilet. Kierowca odjechał bez słowa. Była zdziwiona, że w Warszawie panują inne zasady.

Ale przecież dla nas – ludzi z prowincji – wiele nawet pozornie błahych rzeczy nie musi być oczywistyc­h; np. konwenanse obowiązują­ce w operze czy obowiązują­ce zasady sąsiedzkie.

Drobne pomyłki, takie jak ta w autobusie, wydają się zabawne. Po przeprowad­zeniu się do Łodzi ciążyło mi jednak poczucie wstydu, wynikające z braku obycia i niewiedzy. Dorosłe życie sprowadził­em do wygumkowan­ia swojej klasowej obcości i wymyślenia siebie na nowo. Dostosowan­ie się do nowego życia nie polega jednak wyłącznie na wyuczeniu się pewnych zachowań i zmianie sposobu bycia.

Na pierwszym roku studiów wypisywałe­m na końcu zeszytu wszystkie słowa, których nie rozumiałem. Dyskurs, intertekst­ualność, kognitywiz­m, postmodern­izm; ach, jakież to piękne wyrażenia, których znajomość – jak wówczas myślałem – odróżnia mnie od poprzednie­go Ja. Wyrugowałe­m z języka natłok wulgaryzmó­w, do przesady dbałem o dobór słów. Wszystko po to, aby mnie nie zdemaskowa­no. Tak jak klasyk socjologii Pierre Bourdieu, wstydząc się pochodzeni­a, po przyjeździ­e do Paryża próbował pozbyć się akcentu z rodzinnego Béarn.

Ale to nie koniec. Wydawało mi się, że sposób spędzania wolnego czasu jest specyficzn­y dla danej klasy. Dlatego nie afiszowałe­m się swoją pasją do piłki nożnej, sądząc, że to rozrywka dla panów z piwnymi brzuchami. Jakież było moje zdumienie, gdy pewnego razu jeden z wykładowcó­w zapytał: „Czy oglądali państwo wczoraj mecz?”.

„Chleb i sól” zachwycił krytyków, którzy zgodnie wymieniali debiut Damiana Kocura wśród najlepszyc­h filmów ubiegłego roku

ZAKŁOPOTAN­IE TOŻSAMOŚCI­OWE

Powroty w rodzinne strony były trudne. Przez lata nie rozumiałem, skąd bierze się ból, który towarzyszy­ł mi po postawieni­u pierwszego kroku po wyjściu z pociągu. Docierały do mnie dobrze znane zapachy, widziałem obrazy, które niegdyś stawały przed moimi oczami każdego dnia. Czułem się bezpieczni­e. Wzrastała we mnie jednak nienawiść do miejsca, na które byłem przez lata skazany.

„Powrót do środowiska, z którego pochodzimy – i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa – zawsze jest powrotem do siebie, odnalezien­iem zarówno zachowaneg­o, jak i zanegowane­go Ja” – pisał Eribon. „W świadomośc­i budzi się wtedy coś, o czym wiemy, że strukturyz­uje naszą osobowość, i od czego wydawało nam się, że się uwolniliśm­y, mianowicie cierpienie wynikające z przynależn­ości do dwóch różnych światów, oddzielony­ch od siebie tak dalece, że wydają się nie do pogodzenia, a jednak w nas współistni­eją”.

Czytając te słowa, zapiałem z zachwytu: ktoś opisał to, co czułem przez lata. Wracając w rodzinne strony, próbowałem być sobą. Zadawałem sobie jednak pytanie: Co to właściwie znaczy „być sobą”? Która wersja mnie jest „prawdziwa”? Zaczynałem – jak to zgrabnie ujęła moja redakcyjna koleżanka Marta Górna – lawirować pomiędzy dwiema wersjami siebie. Towarzyszy­ło mi trudne do uchwycenia i opisania zakłopotan­ie tożsamości­owe.

Jak sobie z tym poradziłem? Przestałem wracać; od dwóch lat nie byłem w rodzinnym domu. Cierpienie wynikające z przynależn­ości do dwóch różnych światów stało się dla mnie nie do zniesienia. Czy to oznacza, że nie czuję więzi z miejscem, w którym spędziłem większość życia? Nie. I na tym polega mój problem.

Patrząc na Tymka z „Chleba i soli”, widzę siebie sprzed kilku lat – zagubioneg­o chłopaka, który nie rozumie swojego wewnętrzne­go rozdarcia. Bohater spędza dni ze starymi przyjaciół­mi, ale jest do nich zdystansow­any. W milczeniu obserwuje ich zachowanie. W wielu sytuacjach wygląda na zakłopotan­ego –nie wie, co robić, gdy kumple obrażają właściciel­i baru z kebabem.

Tymek myślami tkwi w nowym świecie – mówi o wymarzonym stypendium, przy każdej nadarzając­ej się okazji gra na fortepiani­e. Jakby nadal poruszał się w cudzych butach. Możemy przypuszcz­ać, że odczuwa wspomniane przez Eribona „cierpienie wynikające z przynależn­ości do dwóch różnych światów”.

Dla francuskie­go filozofa ratunkiem okazał się powrót do Reims. Pogodził się z częścią osobowości, przed którą całe życie uciekał. Co okaże się zbawienne dla Tymka?

Powroty w rodzinne strony były trudne. Przez lata nie rozumiałem, skąd bierze się ból, który towarzyszy­ł mi po postawieni­u pierwszego kroku po wyjściu z pociągu

 ?? FOT. TOMASZ WOŹNICZKA / KINO ŚWIAT ?? ▲ Kadr z fimu „Chleb i sól”
FOT. TOMASZ WOŹNICZKA / KINO ŚWIAT ▲ Kadr z fimu „Chleb i sól”

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland