ULUBIONA KONSPIRACJA BRACI KACZYŃSKICH
Chcieli mieć „swoich” oficerów wywiadu. Gdy nie wyszło, wymyślili postkomunistyczną konspirację.
edynym w pełni udowodnionym przypadkiem inwigilacji polityka przez WSI jest teczka „Szpak” – czyli inwigilacja Radosława Sikorskiego. A przypadki „inwigilacji lewicy” z raportu Macierewicza są raczej dowodem na skuteczność ochrony kontrwywiadowczej ze strony WSI.
„Długie ramię Moskwy” – to określenie przylgnęło do Wojskowych Służb Informacyjnych dzięki publikacji byłego szefa Komisji Likwidacyjnej WSI Sławomira Cenckiewicza. Bronisław Wildstein ocenił, że WSI symbolizowały wszelkie patologie III Rzeczypospolitej. Przy okazji niedawnego ujawnienia podejrzanego o szpiegostwo dla Rosji członka Komisji Tomasza L., który zapewne dzięki tej pracy stał się atrakcyjny dla rosyjskich służb, publicyści – i to nie tylko pisowscy – zaczęli przypominać, że WSI były ostatnią służbą PRL w niepodległej Polsce, która nie podległa reformie i weryfikacji. Tyle że to wszystko nieprawda.
W lutym upłynie rocznica rozwiązania WSI i przekazania w 2007 r. na ręce prezydenta Lecha Kaczyńskiego kuriozalnego dokumentu, którego pełnej nazwy nikt nie jest w stanie zapamiętać, lecz historia nazwała go „Raportem z likwidacji WSI”.
Zapewne od 16 lat nikt już do niego nie zagląda. Ministerstwo Obrony przegrało sprawy z niesłusznie oskarżonymi, specjaliści wytknęli oczywiste błędy i pomyłki. Część politycznej sceny uznała to zdarzenie za przykład wyjątkowej politycznej głupoty – oto władza ujawnia zasoby służb specjalnych, w tym operacje w toku (operacja „Zen”), i dezorganizuje wywiad w trakcie misji w Afganistanie oraz Iraku. Część – za akt oczyszczenia polskiego życia z pozostałości komunizmu i zerwania instytucjonalnej pępowiny, która łączyła polskie wojsko z wywiadem sowieckim. Nikt też specjalnie nie ma zamiaru bronić WSI – instytucji o wyjątkowo złej opinii, za której rozwiązaniem głosowały zgodnie PiS i PO.
Nikt nie dostrzegł faktycznej roli tego zdarzenia – tego, że akt likwidacji WSI i opublikowanie raportu stały się mitem założycielskim PiS. Partii, która choć w wyborach 2007 r. straciła władzę, to pozostała w świadomości większości społeczeństwa jako spełniająca obietnice, przełamująca bariery, walcząca z patologiami „układu”.
A dla samego Macierewicza raport stał się polem narracyjnego eksperymentu. Czy uda się naginać fakty do odpowiedniej dowolnej tezy. Brak dowodów zastępować leksykalnymi wytrychami: „bez wątpienia”, „zostało bezspornie udowodnione”, „według licznych ustnych relacji”. Po latach już wiemy, że był to wstęp do wielkiego dzieła operacji na ludzkich mózgach, które Macierewicz przeprowadził dzięki podkomisji smoleńskiej. Sprawa WSI przekonała Jarosława Kaczyńskiego, że Macierewicz jest w stanie zmieniać rzeczywistość, w dodatku w sposób bezwzględny i bezczelny.
Sam raport nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Nie było dowodów na to, że Polską rządzi wielki układ, którego centrala ulokowana jest w budynku przy ulicy Oczki, a szefowie WSI codziennie odbierają iskrówki z centrali z Łubianki.
Nie udało się udowodnić, że polską polityką sterują agenci wpływu, którzy wspierają protegowanych, używając nielegalnych narzędzi, podsłuchów, prowokacji. Prezydent Lech Kaczyński, który podpisując „Raport z likwidacji WSI”, faktycznie zapewnił Macierewiczowi ochronę prawną, właśnie to mu wytknął. Wycofał niektóre nazwiska z raportu, uważając, że przesłanki do ich umieszczenia są niedostateczne.
Macierewicz ruszył ponownie do poszukiwania układu, tworząc „aneks do raportu WSI”. Pisał go w chwili, gdy jako nominalny szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego powinien dbać o zabezpieczenie kontrwywiadowcze misji w Afganistanie. Lech Kaczyński najpierw zażądał dokumentów źródłowych, potem nazwał działo Macierewicza „publicystyką”, a następnie utajnił.
Wątpliwa okazała się też główna ideowa teza o ciągłości kadr między postkomunistycznymi służbami. Zastęp 300 agentów szkolonych w GRU w WSI stopniał szczególnie po akcji „Gwiazda” za czasów rządu
AWS-UW, gdy szefem WSI był gen. Tadeusz Rusak. Wówczas wyeliminowano funkcjonariuszy podejrzewanych o związki z wywiadem rosyjskim. Niektórzy z nich jako pracownicy attachatów wojskowych (podlegały WSI) odbywali w Rosji szkolenia językowe. Historyk Sławomir Cenckiewicz zastąpił to teorią o pamięci instytucjonalnej i utrzymywanych starych procedurach.
Raport, mieszając rzeczy ważne z nieważnymi, donosy o pobytach oficerów w domu publicznym z przypadkami niejasnych powiązań biznesowych, wykazał też przypadki działań WSI albo ludzi związanych z WSI, które absolutnie nie mieściły się w zasadach prawa: podejrzane transakcje sprzedaży broni do Jemenu, która miała trafić do terrorystów, podejrzane transakcje finansowe, przypadki inwigilacji środowisk politycznych. W większości sprawy już wcześniej opisywane w mediach.
Raport osiągnął jednak polityczne cele. Stał się elementem pisowskich mitologii. Dla zwolenników PiS, którzy nie troszczą się o wiarygodność głoszonych tez, stał się namacalnym „dowodem”, że Polską rządzi zewnętrzna centrala. Zdelegitymizował środowisko dziennikarskie, szczególnie mediów elektronicznych, wspierając teorię, wedle której TVP była opanowana przez agentów WSI (część wskazanych dziennikarzy wygrała procesy), a TVN wręcz dziełem postkomunistycznego wywiadu. A co najważniejsze, stworzył mit o politykach PiS prześladowanych przez służby jeszcze w barwach Porozumienia Centrum, pierwszej partii Jarosława Kaczyńskiego, którzy zawsze mieli rację, zawsze chcieli zmieniać Polskę na lepsze, ale nie pozwolił na to spisek służb.
Antoni Macierewicz jako historyk dobrze zna esej prof. Józefa Szujskiego „O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki”. Dobrze wie, że najpierw trzeba zmanipulować fakty historyczne, aby osiągnąć polityczny efekt w teraźniejszości. W raporcie stworzył więc fałszywą historię WSI poprzez staranny dobór zdarzeń, a także odwracanie wektora – czyli opisywanie wydarzenia z zupełnie odwrotnej strony. Ta metoda jest zresztą dobrze znana w praktyce wszelkich wywiadów. Uznał też, że dane, które jako materiały operacyjne mogą służyć jedynie jako podstawa do wyciągania wniosków, są materiałami ostatecznymi, konkluzywnymi.
Historię założenia WSI trzeba było zmanipulować, bo inaczej przeczyłaby głównej propagandowej tezie, że „są to ostatnie w Polsce służby postsowieckie”. Z raportu faktycznie wynika, że powstanie WSI było efektem „operacji władz komunistycznych”, które zdając sobie sprawę z kryzysu już w 1980 r., „stworzyły koncepcję utrzymania łączności między centralą a agenturą na Zachodzie”. Czyli już wtedy komunizm wiedział, że upadnie, i budował swój ruch oporu.
Pierwszym szefem powstałych jesienią 1991 r. służb był komandor Czesław Wawrzyniak, którego rekomendował ówczesny minister obrony narodowej Piotr Kołodziejczyk. Działo się to wtedy, gdy szefem gabinetu prezydenta Wałęsy był Jarosław Kaczyński. Wawrzyniaka zastąpił gen. Marian Sobolewski (formalnie od marca 1992 r.) i to on, jak wówczas podkreślano, „miał tworzyć pierwsze służby specjalne niepodległej Polski”. Wcześniej Sobolewski, w otoczeniu Wałęsy uważany za „solidarnościowego generała” w Ludowym Wojsku Polskim, był sekretarzem Komitetu Obrony Kraju – organu będącego głównym elementem kontroli prezydenta nad armią.
W kwietniu 1992 Sobolewskiego na stanowisku sekretarza KOK zastąpił jeden z ówczesnych najbliższych współpracowników Wałęsy – Lech Kaczyński, który niespodziewanie, mimo wsparcia Wałęsy, przegrał walkę o przywództwo w NSZZ „Solidarność” z mało znanym Marianem Krzaklewskim. Zaś generał został szefem WSI. – Gen. Sobolewski był kandydatem Lecha Wałęsy na stanowisko szefa WSI – mówi Bronisław Komorowski, który w rządzie Tadeusza Mazowieckiego
pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej.
Gen. Sobolewski twierdził, że to prezydent Wałęsa i ówczesny sekretarz KOK Lech Kaczyński polecili mu „tworzyć służby niepodległego państwa”.
Tworzył w ten sposób, że zdymisjonowani zostali wszyscy szefowie oddziałów, a weryfikacji poddano 70 proc. kadry peerelowskich Wojskowych Służb Wewnętrznych. Nominacje na szefa WSI podpisał minister obrony Jan Parys. Władzę sprawował wówczas rząd Jana Olszewskiego. Kto był ministrem spraw wewnętrznych i administracji? Tak, tak. Antoni Macierewicz.
Gen. Sobolewski na początku lat 90. był traktowany jako symbol przemian w wojsku. Popierało go Viritim – tajne stowarzyszenie oficerów działające, jak twierdziło, w strukturach Ludowego Wojska Polskiego, a po wyjściu na powierzchnię popierające lustrację i dekomunizację sił zbrojnych. Jego program był zbliżony do programu Porozumienia Centrum. Viritim miało zwalczać „zakłamanie i serwilizm w wojsku” i prezentowało przekonania chrześcijańskie i narodowe. Wspierali je tzw. młodzi oficerowie domagający się szybkich zmian. Niektórzy podali się demonstracyjnie do dymisji po upadku rządu Olszewskiego 4 czerwca 1992 r.
W „Nowym Świecie”, dzienniku związanym z Janem Olszewskim i Porozumieniem Centrum, ukazał się manifest zwolenników „opcji zero” w siłach zbrojnych. Podpisał go „pułkownik wywiadu wojskowego”, który „ma świadomość, że kręci sznur na swoją szyję”, lecz świadomość „niebezpieczeństw konserwacji starych sitw” każe mu nawoływać do weryfikacji służb wojskowych.
Nowa służba już na początku zyskała sobie uznanie w oczach prezydenta Wałęsy. W trakcie puczu Janajewa w Rosji, latem 1991 r., gdy służby cywilne opanowane przez postsolidarnościowy nabór kreśliły scenariusze odrodzenia imperium i nowego autorytaryzmu rodem z technothrillerów Toma Clancy’ego, oficerowie WSI twierdzili, że pucz się nie uda, gdyż rosyjska armia nie będzie chciała strzelać, bo i po co.
Po upadku rządu Olszewskiego gen. Sobolewski został ambasadorem w Chinach. W 1997 r. odszedł z sił zbrojnych w proteście – jak wspomina ówczesny minister obrony Janusz Onyszkiewicz – przeciwko wejściu Polski do NATO. Onyszkiewicz opowiada, że generał stwierdził, że Polska nie może należeć do NATO, skoro są w nim Niemcy, tradycyjni wrogowie Słowian. W ostatnich latach życia bardzo interesował się mitologią słowiańską i wybudował przed domem olbrzymi pomnik Światowida.
Były minister spraw wewnętrznych i administracji Krzysztof Kozłowski, świadek epoki, po przeczytaniu „Raportu z likwidacji WSI” przecierał oczy ze zdumienia. Swoje refleksje opisał w „Tygodniku Powszechnym” w lutym 2007 r.
„W sierpniu 1991 roku powstaje złowrogie WSI. Tyle tylko, że w momencie powstania WSI szefem Kancelarii Prezydenta był Jarosław Kaczyński, a szefem kluczowego w tej sytuacji Biura Bezpieczeństwa Narodowego Lech Kaczyński, już wówczas znany zwolennik lustracji. Raport milczy o tym, czy obaj Kaczyńscy ostrzegali i protestowali przeciwko powstaniu WSI”. Kozłowski przypomina też, że zaraz po rozstaniu się prezydenta Wałęsy z braćmi Kaczyńskimi osobiste rozmowy z oficerami WSI prowadzą: Jan Olszewski, Jan Parys, Romuald Szeremietiew, Józef Szaniawski. Czołowi dekomunizatorzy i ważne postacie ówczesnej prawicy.
Komorowski wspomina, że przez dłuższy czas opinia publiczna w ogóle nie widziała, że istnieje coś takiego jak specjalne służby wojskowe. Wojsko przez pierwsze miesiące III Rzeczypospolitej znajdowało się pod parasolem wybranego przez Zgromadzenie Narodowe prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Nikt nie orientował się, że część służb znajduje się w Wojskowej Służbie Wewnętrznej, część w II zarządzie Sztabu Generalnego. Sprawa stała się głośna, gdy okazało się, że ostatni dowódca WSW gen. Edmund Buła wydał rozkaz zniszczenia akt znajdujących się w Centrum Szkolenia WSW w Mińsku Mazowieckim. – Poinformowali mnie o tym oficerowie WP i uznałem, że jedyne, co mogę zrobić, to poinformować premiera Mazowieckiego – wspomina Komorowski.
Gen. Buła jest jedynym oficerem, który w Polsce został skazany za niszczenie akt. W 1996 r. dostał dwa lata w zawieszeniu. Paradoksem jest, że raport na temat działalności WSW, głównie w latach stanu wojennego, wskazujący na udział tej służby m.in. w inwigilacji Władysława Frasyniuka i Mariana Banasia (dziś są po przeciwnej stronie barykady, Frasyniuk jest jedną z twarzy obywatelskiej opozycji, Banaś okopał się w NIK-u), sporządził Janusz Okrzesik, poseł Unii Demokratycznej – ugrupowania, które Porozumienie Centrum piętnowało za sprzeciw wobec lustracji, dogadywanie się z „postkomuną”, zgodę na „złodziejskie uwłaszczenie” i tzw. grubą kreskę.
Zupełnie niespodziewanie WSI znalazły się w centrum uwagi w okresie walki o cywilną kontrolę nad wojskiem między szefem MON admirałem Piotrem Kołodziejczykiem a ambitnym generałem Tadeuszem Wileckim – szefem sztabu generalnego. W 1993 r. rozgorzał spór, komu powinny być podporządkowane WSI. Kołodziejczyk, którego jeszcze Jan Parys przeniósł do cywila, a za rządu Waldemara Pawlaka został ponownie szefem MON, uważał, że „cywilnemu ministrowi obrony”. Generał Wilecki, który marzył o powołaniu na generalnego inspektora sił zbrojnych, twierdził, że służby informacyjne „to uszy i oczy armii” i powinny być podporządkowane Sztabowi Generalnemu. Był to czas, gdy w belwederskiej szatni wisiały głównie płaszcze generalskie i admiralskie.
Prezydent Wałęsa, który miał wówczas najwięcej do powiedzenia w sprawie sił zbrojnych, przychylił się do woli Wileckiego.
WSI przeniesiono do sztabu, a szefem został oddany Wileckiemu gen. Konstanty Malejczyk. To on jest przedstawiany jako jeden z inicjatorów tzw. obiadu drawskiego – zdarzeń z 30 września 1994 r., gdy podczas ćwiczeń generalicja przegłosowała odwołanie ministra Kołodziejczyka, a Wałęsa wskazał na Wileckiego.
W tej rozgrywce nie uczestniczyło już Porozumienie Centrum. Partia miała wówczas znaczenie marginalne – w wyborach 1993 r. zdobyła 4,45 proc. głosów – a Jarosław Kaczyński znalazł się na mieliźnie.
Po latach można skonstatować, że w całym zamieszaniu politycznym w połowie lat 90. WSI schroniły się w miejscu najbardziej korzystnym dla siebie – pod względnie bezpiecznymi skrzydłami ówczesnego prezydenta.
Jarosław Kaczyński w otoczeniu Wałęsy przegrał walkę o władzę i wpływy. Prezydent najpierw braci Kaczyńskich nazwał „zderzakami”, a potem „popaprańcami”. Tym, co najbardziej ugodziło w prestiż lidera PC, był fakt, że jego skutecznym przeciwnikiem okazał się dawny kierowca Wałęsy Mieczysław Wachowski – o którego inteligencji ówczesny lider PC wyrażał się lekceważąco. Wachowski stał się pierwszą obsesją Kaczyńskiego, w jego mniemaniu ekspozyturą sił postkomunistycznych powiązaną ze służbami – szczególnie z WSI. Tyle że nie było na to dowodów, zdjęcie, które Kaczyński prezentował jako Wachowskiego z kursu SB w Świdrze, okazało się fotografią policjanta Arnolda Superczyńskiego.
W 1993 r. PC było partią skompromitowaną – lustracyjną nocą teczek i upadkiem rządu Olszewskiego, dziwacznymi wystąpieniami w nieustannym poszukiwaniu agentów, a nade wszystko kolejnymi aferami finansowymi i uwłaszczeniem się na majątku wydawniczo-prasowego peerelowskiego koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Prominentny działacz PC Maciej Zalewski, współtwórca Fundacji Prasowej „Solidarność” i spółki Telegraf, znalazł się jako pierwszy polityk III RP w więzieniu za poinformowanie właścicieli słynnej spółki Art-B, jednych z najbogatszych wtedy Polaków, o możliwości aresztowania. Wcześniej interesował się działaniem „oscylatora” – czyli możliwości uzyskania dochodów poprzez przerzucanie pieniędzy z banku do banku.
Ale także nadzieje Wałęsy na wzmocnienie swej politycznej siły wsparciem ze strony wojska po utworzeniu przezeń Bezpartyjnego Ruchu Wspierania Reform okazało się płonne. Apokaliptyczne nastroje tamtych lat wspomina Komorowski. – Pewnego dnia pojawili się u mnie Lech Kaczyński, Józef Orzeł [współzałożyciel PC, twórca opiniotwórczego na prawicy na przełomie pierwszej i drugiej dekady nowego stulecia Klubu Ronina, do dziś przyjaciel i zaufany Kaczyńskiego] i Maciej Zalewski i przedstawili następującą wizję. Wszystko się rozpada, komuna odzyskuje władzę. Cztery lata to był wyjątek w historii naszego kraju, wszystko wraca na stare tory. Trzeba gromadzić zasoby, pieniądze, by przetrwać. Proponowali mi – jako szczeremu antykomuniście – pójście z nimi, a w zamian miałem im dostarczyć kontakty z zaufanymi ludźmi ze służb specjalnych.
Afery z udziałem byłych wojskowych sympatyzujących z PC i prawicą nagle stały się aferami „salonu”, „warszawki”, „układu postsolidarności z komuchami”
Przez lata Kaczyński niepowodzenia w polityce tłumaczył złowrogim działaniem służb. Obsesja okazała się po części uzasadniona tym, co znaleziono w tzw. szafie Lesiaka. Pułkownik Jan Lesiak, zweryfikowany były oficer SB, zbierał kompromitujące materiały na polityków prawicy, chcąc się przypodobać się nowej władzy.
Macierewicz, który świetnie zna Kaczyńskiego i potrafi nim manipulować, zrozumiał, czego lider potrzebuje. Duża część raportu poświęcona jest wyjaśnieniu niepowodzeń Porozumienia Centrum. Znalazły się w nim przykłady nieustannej inwigilacji ze strony służb. Tyle że jedynym w pełni udowodnionym przypadkiem inwigilacji polityka przez WSI jest teczka „Szpak” – czy
li inwigilacja Radosława Sikorskiego prowadzona przez płk. Ryszarda Lenca. A przedstawione przypadki „inwigilacji lewicy” są raczej dowodem na skuteczność ochrony kontrwywiadowczej ze strony WSI, która ostrzegała przed kontaktami ze strony obywateli rosyjskich mogących mieć związki z rosyjskim wywiadem.
Ale to nie przeszkadza stwierdzić autorom raportu, że działania WSI były „nakierowane na Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Celem tych działań było rozbicie Porozumienia Centrum, uwikłanie jego przywódców i dezintegracja partii”. Dowiadujemy się, że już w 1990 r., kilka miesięcy po wolnych wyborach i powołaniu pierwszego niekomunistycznego rządu, skierowano Grzegorza Żemka, wysokiego peerelowskiego finansistę, do rozpracowania braci, a szczególne działania przeciwko środowisku PC prowadzono w latach 2000-01, gdy telewizja publiczna kierowana przez związanego z SLD Roberta Kwiatkowskiego wyemitowała film „Dramat w trzech aktach”. „Oficerowie WSI, m.in. Zenon Klamecki, na bieżąco informowali kierownictwo WSI o kontaktach z autorami filmu »Dramat w trzech aktach«”.
Przypomnijmy: Żemek, wówczas dyrektor Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, oraz Jerzy Klemba, były oficer peerelowskich służb, twierdzili, że przekazywał pieniądze Adamowi Glapińskiemu – kolejnemu z założycieli PC – pieniądze z FOZZ (podczas procesu twierdzili, że nie były to formalnie pieniądze FOZZ, ale z czarnego funduszu) na wspólne przedsięwzięcie budowy osiedla domków jednorodzinnych. Prowadzący sprawę FOZZ sędzia Andrzej Kryże – późniejszy wiceminister sprawiedliwości w rządzie PiS – wyłączył z procesu ten element.
Macierewicz dowodzi, że Żemek został oddelegowany do inwigilowania PC. Przykład: on i Klemba spotykali się z działaczem PC Maciejem Zalewskim w kawiarni przy Grójeckiej. Na czym polegała inwigilacja? Otóż, jak meldował Klemba: Zalewski miał zamiar wytypować oficerów wojskowych służb specjalnych, którzy mieliby pracować w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego (kierowanym wówczas przez Lecha Kaczyńskiego). Wkrótce miało dojść do kolejnych spotkań, m.in. w BBN.
Gdyby czytać te fragmenty przy użyciu logiki, to raczej minister Zalewski proponował współpracę oficerom służb, a nie odwrotnie. Mało tego, jeden z uczestników tych spotkań, płk Jerzy Zadora, miał poinformować o nich przełożonego. Dla Macierewicza zameldowanie o tym, że politycy próbują w interesie swojej partii skaptować oficerów służb, jest dowodem na nielojalność wobec państwa i antydemokratyczny spisek.
Inny dowód na inwigilację prawicy? „Mniej więcej w tym samym czasie dwóch młodych oficerów WSI – por. Piotr Polaszczyk i kmdr por. K – nawiązało kontakty z politykami ugrupowań prawicowych Janem Parysem i Janem Olszewskim (…) Kontakty te mogły spełniać rolę sondażową zmierzającą do określenia nastawienia tych polityków do zmian w wojsku i WSI”. Oficerowie spotykali się z Parysem w prywatnym mieszkaniu, ale by porozmawiać, wychodzili do parku. Oprócz Parysa w spotkaniach uczestniczyli Józef Szaniawski, Sławoj
Leszek Głódź, wtedy już biskup polowy Wojska Polskiego, płk Franciszek Sznajder, płk Józef Pawelec oraz lider radykalnie antykomunistycznej Konfederacji Polski Niepodległej Leszek Moczulski. „Inwigilacji” według raportu ma dowodzić to, że Polaszczyk „mógł mieć związek” ze starszymi oficerami WSW.
Tyle że pułkownicy Pawelec i Sznajder byli członkami Viritim, które miało się stać kadrami nowych sił zbrojnych, a Polaszczyk, pracujący w Wojskowej Akademii Technicznej, był związany ze Stowarzyszeniem Oficerów Młodszych na rzecz Przemian w Wojsku Polskim. Czyli raczej nie inwigilowali, ale dogadywali z ważnymi postaciami prawicy realizację właśnie tego, co Porozumienie Centrum i inne ugrupowania prawicy miały na sztandarach.
Por. Polaszczyka po jakimś czasie odnajdujemy – już jako kapitana, który odszedł do rezerwy
– w opisanej przez tygodnik Jerzego Urbana „Nie” fundacji Pro Civili, która – wciągając we współpracę WAT – zdefraudowała co najmniej 11 mln zł. Temat szybko przejęły prawicowe gazety – i sprzedały go opinii publicznej jako… aferę postpeerelowskich sił zbrojnych, nieoczyszczonych przez centrowe i liberalne rządy.
Następnie Polaszczyk znalazł się we władzach SKOK Wołomin, najprężniej rozwijającego się ze SKOK-ów – sieci banków samopomocowych wyjętych spod kontroli Komisji Nadzoru Finansowego kierowanych przez Grzegorza Biereckiego, dziś senatora związanego z PiS – który z czasem stał się głównym elementem wielkich defraudacji znanych jako „afera SKOK”. W prawicowej narracji współkierowany przez prawicowego byłego oficera SKOK Wołomin nagle stał się sojusznikiem „platformersa” Bronisława Komorowskiego (przez co bardziej radykalnych publicystów nazywanego „Komoruskim”, co miało sugerować tajne związki prezydenta z Kremlem). Dowodem ma być to, że SKOK Wołomin finansował superprodukcję „Bitwa Warszawska”, a Komorowski uświetnił spotkanie promocyjne, w którym uczestniczył Polaszczyk.
Brzmi skomplikowanie, ale sprowadza się do jednego – odwrócenia wektorów. Afery z udziałem byłych wojskowych sympatyzujących z PC i prawicą nagle stały się aferami „salonu”, „warszawki”, „układu postsolidarności z komuchami”.
Gen. Marek Dukaczewski, były szef WSI, znienawidzony przez środowisko Macierewicza (także dlatego, że wygrał z nim proces o zniesławienie), podsumował: „Autorzy raportu uważają, że WSI interesowało się politykami prawicy, głównie z kręgu PC, a to politycy prawicy usiłowali uzyskać dostęp do WSI poprzez oficerów WSI”.
Sprawą rozwiązania WSI nie interesują się już nawet historycy, choć opublikowanie raportu wymusiło wycofanie z placówek funkcjonariuszy wywiadu oraz pracowników attachatów, pojawiły się też – choć niepotwierdzone – pogłoski o śmierci współpracowników polskiego wywiadu w terenie. Odszkodowania dla osób posądzonych o współpracę z WSI i tych, których nazwiska pomylono w raporcie, kosztowały podatników 1,2 mld zł.
Jedynym wygranym okazał się Antoni Macierewicz. Po ujawnieniu raportu nie spadł mu włos z głowy, a śledztwa zostały umorzone dzięki kuriozalnej interpretacji prokuratury, że w momencie stworzenia raportu nie był funkcjonariuszem publicznym. Za to polityk, który po czasach rządu Olszewskiego i nocy teczek traktowany jak „Czarny Piotruś” przez lata dryfował po polskiej polityce na słabych tratwach prawicowo-katolickich partyjek, znalazł stabilną przystań w PiS. W wyborach 2005 r. dostał się do Sejmu jako lider niszowego Ruchu Katolicko-Narodowego z listy Ligi Polskich Rodzin, bo mimo przyjaźni z Jarosławem Kaczyńskim inni wiceprezesi i członkowie zarządu PiS (wtedy jeszcze to nie były malowane funkcje, całkowicie podporządkowane „Prezesowi”) – Ludwik Dorn, Kazimierz M. Ujazdowski czy Paweł Zalewski – o kimś takim na listach nie chcieli słyszeć. W wyborach 2007 r., czyli po publikacji raportu, startował z listy PiS, wspierany przez machinę partyjną, pięć lat później był już wiceprzewodniczącym, osiem lat później został ministrem obrony narodowej.
I zajął się dezorganizowaniem wojska, obronności, psuciem relacji z zachodnimi sojusznikami. Oraz jeszcze intensywniej innym wielkim dziełem zakrzywiania rzeczywistości, rozpoczętym w kwietniu 2010 r.: udowadnianiem, że za katastrofą smoleńską stoi, a jakże, spisek liberalnych elit, postkomunistycznych służb i rosyjskiej agentury.