Niewierzącemu czegoś brakuje
Kościół ateistów roszczących sobie prawo do nieomylności i nietykalności jest równie szkodliwy jak każda inna kościelność
Mam propozycję. Zapomnijmy o tym, kogo obraził i kogo sprowokował Marcin Matczak, pisząc o deficycie sacrum w naszym obchodzeniu świąt.
Ton tej debacie nadają obrażone „uczucia religijne” tych, którzy się od religijności odcinają, deklarując swój ateizm. My zastanówmy się nad meritum problemu, czyli nad statusem doświadczenia religijnego we współczesnym świecie. A stanowiska w tej kwestii są niebinarne. Tracimy to łatwo z oczu, myśląc, że jest to spór ateistów z ludźmi wierzącymi.
Sytuacja jest bardziej złożona. Dziwne jest to, że im bardziej – w imię tolerancji – opowiadamy się za niebinarnym światem, tym bardziej binarnie chcemy definiować wszystkie istotne spory.
Zacznijmy od tego, że żyjemy w późnej nowoczesności. Oznacza to między innymi, że mierzymy się z fiaskiem społecznego projektu, który można nazwać antyreligijnym. Okazuje się, że budowanie sekularnego społeczeństwa oparte na walce z religią nie zabezpiecza go przed religijnymi atawizmami w formie różnego rodzaju fundamentalizmów. Z antyszczepionkowcami i płaskoziemcami na czele. To zaś, co pomyślnie zsekularyzowane, najczęściej nie prezentuje się wcale jako obszar oświeceniowej dojrzałości (tolerancji i krytycznego myśleniem), ale jako sfera triumfującego konsumeryzmu i płytkiej, sterowanej przez marketing i internetowe algorytmy samorealizacji.
Dlatego w filozoficznej i społecznej refleksji nad późną nowoczesnością już od dłuższego czasu zmianie ulega stosunek do religijnego doświadczenia i do kwestii sacrum. Rozwija się nurt myśli postsekularnej, do którego zaliczyć można największe „lewoskrętne” umysły przełomu XX i XXI wieku z Derridą i Vattimo na czele.
Czy chodzi o to, że świat nowoczesnego Zachodu powinien powrócić do średniowiecza i stać się znów społeczeństwem religijnym? Skądże. Jest to dziś marzenie li tylko prawicowych i kościelnych ekstremistów. Idea postsekularna to próba pomyślenia alternatywnej formy rozstania ze światem zdominowanym przez religię, w szczególności katolicką. Alternatywnej wobec tego, co zaproponowało radykalne oświecenie i co okazało się kulawe.
Czas wielkich religii instytucjonalnych z Kościołem katolickim na czele dobiega w świecie Zachodu definitywnego końca.
Należę do tych, którzy przyjmują tę wiadomość z poczuciem ulgi i satysfakcji. Ten kres jednak nie oznacza, że znikają doświadczenie religijne oraz poczucie i potrzeba sacrum. Koniec religii to nie ich kres, tylko istotna zmiana sposobu dostępu do nich. Ich dystrybucja zostaje odebrana patriarchalnym, korporacyjnym kościelnym instytucjom i ich funkcjonariuszom.
To wspaniała, dobra nowina. Spotkanie z sacrum może być wreszcie intymnym, osobistym doświadczeniem człowieka. Przestaje być przy tym obligatoryjne. Nikt nie ma prawa pogardzać kimkolwiek, kto tego doświadczenia nie ma i mieć nie chce.
Postsekularyzm to jednak zarazem perspektywa sprzeciwiająca się ateistycznej ideologii, która odwołując się do materialistycznych i scjentystycznych dogmatów (często mocno przebrzmiałych), wszelkie doświadczenie religijne piętnuje jako opresyjne, wsteczne, zacofane.
Coraz częściej patrzy się na taki ateizm krytycznie, wytykając mu wiele rudymentarnej, nieprzepracowanej, kościelnej misyjności. Rosnący w siłę Kościół ateistów roszczących sobie prawo do nieomylności i nietykalności jest równie szkodliwy i niebezpieczny jak każda inna kościelność wierząca w swój ostateczny i ekskluzywny dostęp do prawdy.
Myślenie postsekularne to również refleksja krytyczna wobec sprywatyzowanych i zindywidualizowanych form doświadczenia religijnego. To namysł nad tym, jak wyzwolona z kościelnego formatowania religijność zostaje natychmiast uwikłana w egocentryczny indywidualizm i przechwycona przez mechanizmy turbokapitalizmu. Skrajnym tego przykładem jest właśnie „bożonarodzeniowa szopka”, w której co roku bierzemy udział. Mechanizmy mające na celu przekształcenie nas w konsumujące maszyny, z podziwu godną skutecznością pochłaniają wszystko, co jest w nas przestrzenią wolności wewnętrznej. Wszystko, co stawia opór konsumerycznej eksploatacji.
Procesy sekularyzacyjne w Polsce przebiegają dziwacznie.
Jest to bez wątpienia spowodowane cieniem pontyfikatu Jana Pawła II oraz uprzywilejowanym miejscem Kościoła w polskiej kulturze i tożsamości. Sekularyzacja powinna była przyspieszyć w latach 90. Taka wydaje się logika liberalnej transformacji. Ponieważ tak się nie stało, mamy teraz wiele do nadrobienia. I nadrabiamy. To, co powinno było dokonać się stopniowo w ciągu 30 lat, dzieje się gwałtownie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.
Napięcia są ogromne. Obrońcy katolickiej Polski ścierają się z jej wrogami. „Oświeceni ateiści” nie chcą mieć nic wspólnego z „katolickimi talibami”. I na odwrót, „wierni katolicy” odsądzają od czci i wiary „lewacką hołotę”.
Wydaje się, że to dziś wojna dwóch światów. A jednak są sytuacje, takie jak awantura wokół artykułu Matczaka, stawiające pod znakiem zapytania definitywność tego podziału.
Przypomniał mi się Stanisław Brzozowski, który w „Legendzie Młodej Polski” pisał przejmująco o fikcyjności polskiego życia społecznego, konstytuującego się wokół martwych i pustych świątecznych rytuałów. Polska to od dawna aż do teraz „wspólnota złudna”, w której „pracę myślową zastępowały dzwonek kościelny, opłatek i wielkanocne jajko”. Tak, do tego doprowadził nas polski katolicyzm. Polacy mogą we wzajemnych sporach sięgnąć szczytu nienawiści i pogardy, mogą zanegować i zbrukać wszystko, co wartościowe, obrzucić błotem i zniszczyć wszystko, co zbudowali. Ale póki łamią się opłatkiem, póki lepią uszka i popijają barszcz, póty mają poczucie, że „jeszcze Polska nie zginęła”.
Ta diagnoza, sformułowana przed ponad wiekiem, okazuje się dziś szczególnie aktualna. Nawet radykalni ateiści bronią dziś opłatka i choinki jako fundamentu bytu narodowego. Wyrzekając się bez żalu wiary w Boga, wpadają w spazmy na samą myśl o tym, że ktoś mógłby im odebrać przyjemność strojenia choinki.
Czas najwyższy zacząć o tym wszystkim rozmawiać.
Pamiętając, że jesteśmy, jeśli chodzi o kwestię doświadczenia religijnego, niebinarni. Proponuję, żeby każdy, kto zabiera głos w tej debacie, krótko się przedstawił. Wypowiedział swoje religijne lub antyreligijne „credo”.
Jestem człowiekiem niewierzącym. Odrzucam wiarę jako z gruntu kościelną formułę kontaktu z tym, co boskie. Umyślnie rezygnuję tu ze słowa „sacrum”, bo jak się okazało, kojarzy się zbyt jednoznacznie z „wiarą”. Co zresztą jest nieporozumieniem. Chrześcijaństwo i jego wiara oparte są na nieufności wobec sacrum jako pogańskiego odczucia tego, co święte. Sacrum to coś wpisanego w naturę świata (a więc w przyrodę i otaczającą nas materię). Chrześcijaństwo przeciwstawia mu wiarę w Boga, który naturę przekracza. Natura zostaje w ten sposób „odczarowana”. Święty jest tylko Bóg. Nie tylko umożliwia to rozwój nowoczesnej nauki i techniki, ale wydaje przyrodę na pastwę brutalnej eksploatacji i dewastacji. Konsekwencje tego są wiadome.
Jestem niewierzący, ale nie jestem ateistą. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to nie to samo. Nie wierzę w chrześcijańskiego Boga, jednak dostęp do tego, co boskie, wciąż mnie intryguje. „To, co boskie”, czyli doświadczenie Niesamowitego. Niesamowitości istnienia. Tego, że jesteśmy cząstką czegoś, co nas przekracza. To nie jest doświadczenie konfesyjne ani dewocyjne. To jest bazowe doświadczenie życia.
Problem polega na tym, że dostęp do tego bazowego wymiaru jest bardzo utrudniony. Żyjemy w ideologicznych bańkach. Gonimy za wirtualnymi, generowanymi marketingowo potrzebami. Stajemy się biologicznymi przystawkami do obsługi naszych smartfonów i ich aplikacji.
Jestem niewierzący. Dzięki temu mogę odzyskać dostęp do Niesamowitego. Ale nie jestem ateistą. Ateizm to wykwit chrześcijaństwa. Jądro kościelnego systemu, jak pisze Tomasz Polak w swojej głośnej książce, jest ateistyczne. Chrześcijaństwo mówi wiele o Bogu, ale nie interesuje się tym, co boskie. W wierze chodzi o zapewnienie człowiekowi zbawienia. Zaspokojenie wirtualnej potrzeby życia wiecznego. Figura „Boga” jest tu podporządkowana wyłącznie tej sprawie. Ma więc charakter instrumentalny. Jest intelektualną protezą. Jest a-teistyczna.
Postsekularna „religijność”, całkowicie niewierząca, konsekwentnie antykościelna, będąca filozoficznym ćwiczeniem z duchowej wrażliwości, jest wciąż możliwa i perspektywiczna. Mam wrażenie, że jest w stanie na przekór wszystkim opisanym tu mechanizmom komunikować człowieka z bazowym doświadczeniem życia. Ale nikomu nie zamierzam jej narzucać.
To, co boskie, wciąż mnie intryguje. Doświadczenie Niesamowitego. Tego, że jesteśmy cząstką czegoś, co nas przekracza. To nie jest doświadczenie konfesyjne ani dewocyjne. To bazowe doświadczenie życia