Komu wolno mówić o podróżach, a komu o depresjach
Beata Pawlikowska, podróżniczka, wyraziła niedawno w internecie negatywną opinię na temat leków antydepresyjnych. W ten sposób mimochodem rozpoczęła debatę tyleż o problemie farmakologicznego leczenia depresji, co o tym, jakie poglądy wolno wyrażać w ramach szerokiej debaty publicznej, a jakie są zastrzeżone tylko dla ekspertów („niechaj podróżniczki piszą o podróżach, a psychiatrzy o depresjach”?).
O pierwszym problemie nie mam nic do powiedzenia, może prócz tego, że jak mieszkałam w Stanach Zjednoczonych w latach 90., to niezwykle mnie dziwiło, że niemal każdy z moich akademickich kolegów miał swojego psychoterapeutę i swoje lekarstwa na depresję ostentacyjnie wystawione na łazienkowych półkach. Moda ta przyszła już wiele lat temu do Europy.
Gdyby mierzyć międzynarodową karierę różnych chorób, to depresja stanowczo wygrywa z covidem i chorobą niespokojnych nóg. Nie mieć depresji, to jakby nie być dość nowoczesnym. Ale to moja opinia. Zapewne depresja, zwana niegdyś acedią (grzechem lenistwa umysłowego), melancholią lub spleenem, przeistoczyła się dziś w bardzo poważne i dość powszechne zagrożenie naszego zdrowia i dobrostanu. Nie wiem, nie znam się.
Bardziej mnie interesuje ów podział na opinie i wypowiedzi eksperckie. Do opinii każdy obywatel / każda obywatelka ma prawo; wolność opinii stanowi jeden z najważniejszych fundamentów demokracji; wypowiedzi eksperckie muszą być natomiast związane z udokumentowanym zakresem kompetencji.
To ważne rozróżnienie często bagatelizowane jest przez media (o internecie nie wspominając). Bo oto przychodzi do telewizji znany socjolog/prawnik/generał i wypowiada się o stanie psychicznym jakiegoś polityka. Jako obywatel, w ramach wolności opinii, ma do tego pełne prawo, jako socjolog/prawnik/generał – nie. Główna rola w rozdzieleniu tych ról przypada dziennikarzom, ale ci często lubią pytać ekspertów o to, na czym tamci akurat najmniej się znają.
Większe zastrzeżenia mam jednak do samej rzetelności ekspertów. Ideał pełnej obiektywności nauki został już dawno podważony. Wiedza jest konstruowana społecznie i niewolna od wpływów władzy. Świetnym przykładem jest dziś nauka historii (zwłaszcza szkolnej, promowanej przez obecnego ministra), ale również inne nauki, w obrębie których zdobywanie grantów, możliwości publikacji, zainteresowania badawcze zależne są nader często od wymagań władzy, a nie od woli poszukiwania prawdy.
Zależności te widać również w medycynie, zwłaszcza że jej praktyki silnie powiązane są z rynkiem farmaceutycznym. To, w jakim kierunku idą badania medyczne i jakie terapie przepisuje się pacjentom, nie zawsze więc spełnia standardy eksperckiej obiektywności i bezinteresowności. Takie standardy pod wpływem władzy (politycznej, rynkowej) od dawna są rozchwiane. Trzeba o nie dbać, ale nie wiem, czy straszenie opinii publicznej sądami jest dobrym narzędziem. Lepiej troszczyć się o wyraźne oddzielenie celów medycznych od interesów przemysłu farmaceutycznego.