Przypominam proste prawdy ekonomii
Większość ludzi woli skonsumować teraz, niż zainwestować na przyszłość, a także woli konsumpcję indywidualną od zbiorowej. Dlatego sukcesy odnoszą politycy, którzy to obiecują.
Ekonomia jest w swoich elementarnych podstawach prosta i te proste jej reguły trzeba od czasu do czasu przypominać obywatelom ogłupianym polityczną propagandą. Prosty, nawet niepiśmienny chłop wiedział dawno temu, że jeśli zebrał z pola pięć worków ziarna, to musi jeden z nich odłożyć na przyszłoroczny zasiew i nie pozwolić go tknąć członkom rodziny, nawet jeśli na przednówku nie dojadali i prosili o kawałek chleba. Gdyby im uległ, w następnym roku nie mieliby nic, bo nie byłoby czym obsiać pola, albo musieliby ziarno na zasiew pożyczyć i oddać potem z naddatkiem, czyli mieliby jeszcze mniej do spożycia. Chyba że zwiększyliby wydajność, co też wymaga inwestycji (w narzędzia, nawozy, środki ochrony roślin itd.). Zainwestować zaś można tylko to, co się zaoszczędzi, czyli zrezygnuje ze skonsumowania tego. A bez inwestycji nie ma rozwoju.
PiS napędza koniunkturę gospodarczą, zresztą już coraz słabiej, i zdobywa poparcie wyborcze przez konsumpcję obywateli, podsycaną, zresztą coraz słabiej, rozdawanymi im pieniędzmi. Odbywa się to kosztem oszczędności, czyli inwestycji. Wiedząc, że to one są warunkiem trwałego wzrostu, premier Morawiecki obiecał ich zwiększenie z blisko 20 do 25 proc. tego, co wytworzone (produktu krajowego brutto). Ale rychło przypomniał sobie (albo ktoś mu przypomniał), że inwestowanie wymaga oszczędzania, a wyborcy tego nie lubią. Uruchomiona pod rządami PiS rozrzutna konsumpcja sprawiła, że poziom inwestycji spadł do niecałych 17 proc. PKB. Lecz wielu rodakom to odpowiada. Zwłaszcza że są – średnio – coraz starsi, więc inwestycje w dalszą przyszłość coraz mniej ich interesują. A 13. czy 14. emerytura to konsumpcja teraz.
Do tego indywidualna. A może być także zbiorowa i to ona w znacznym stopniu decyduje o standardzie życia. Z parku, mostu i innych urządzeń czy dóbr publicznych może korzystać każdy, a zatem wszyscy, czyli nikt nie ma poczucia, że to należy do niego. Dlatego tak wielu woli dostać konkretną kwotę do własnej kieszeni, niż dołożyć się do czegoś, co będzie służyć wszystkim. 500+ czy 13. emerytura bardziej cieszą od autostrad czy „orlików”.
Wielu ekonomistów i publicystów załamuje ręce nad ignorancją współobywateli nierozumiejących, że rząd nie ma własnych zasobów i rozdaje to, co wcześniej zebrał, czyli zabrał. Ale to tylko część prawdy. Sporo grup zawodowych i społecznych jest zwolnionych z podatków i innych danin publicznych lub płaci je w mniejszej wysokości, np. znaczna część rolników i mieszkańców wsi. Oni mają poczucie konsumowania z nie swojego i rozterek nie przeżywają. Odwdzięczają się swoim dobrodziejom przy urnach wyborczych.
Część lewicowych doktrynerów uważa transferowanie pieniędzy z zasobów wypracowanych przez jednych do kieszeni innych za korzystne dla wspólnoty, bo rzekomo wzmacnia spójność społeczną. Jedna z definicji tego nieprecyzyjnego pojęcia głosi, że to „zdolność społeczeństwa do zapewnienia dobrobytu wszystkim swoim członkom, przy jednoczesnym minimalizowaniu wewnętrznego zróżnicowania oraz unikaniu zjawiska polaryzacji” (za: Małgorzata Raczkowska „Spójność społeczna na obszarze Unii Europejskiej”).
Tymczasem w ostatnich latach transfery socjalne zbiegły się z taką polaryzacją, jakiej w Polsce dawno nie było. Kolejne zapewne ją jeszcze pogłębią. Wiara, że zabieranie jednym, aby dać drugim, umocni więź między nimi, to naiwność (określając najłagodniej).
Indywidualna konsumpcja cieszy najbardziej, więc oferujący ją politycy mogą liczyć na rozległe poparcie obywateli, którym jednak trzeba od czasu do czasu przypominać elementarne, proste reguły ekonomii, zaciemniane polityczną demagogią i propagandową hochsztaplerką.