Umarła mi nagle
Tylko żal do ojca, że wszystko tak szybko wyrzucił
Mama umarła w czerwcu. Obroniłam magisterkę i pierwsze, co zrobiłam, to zadzwoniłam do domu, by powiedzieć, że cztery z plusem i że niepotrzebnie się bałam, bo pytanie o mutacje, „nagłe, skokowe zmiany w strukturze DNA”, którą definicję do dziś i nawet w nocy, a po drugiej stronie głos, nawet nie ojca, tylko sąsiadki: „Twoja mama jest w szpitalu, nic ci nie powiedzieli, bobyś nie podeszła do obrony, tylko pojechała do niej”.
Pojechałam od razu, z uczelni, w stroju zwanym wtedy galowym. Na popołudnie zapowiedziana impreza, piętro rodzinnego akademika zaproszone plus grono przyjaciół, wąskie jak zawsze, ale zamiast krojenia sałatki pociąg i szloch nie do opanowania. Staliśmy z Jaśkiem w ostatnim wagonie, przez drzwi widziałam umykające tory i myślałam, że one coś z moim życiem mają wspólnego, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam co. Zanim do Mamy, to jeszcze do laboratorium w centrum Opola, do Ciotki, bo nie wiem, jak dojść do tego szpitala, co się stało właściwie i kiedy i dlaczego jest tutaj, a nie w Przemyślu. Opieram się o autoklaw albo to Ciotka się opiera w białym, poplamionym odczynnikami fartuchu, a ja siedzę na szafce, obok moje papierosy Caro w czerwonej paczce, i słyszę: „Dorotko, strasznie mi przykro, ale lekarze mówią, że twojej mamie zostały trzy miesiące życia”.
Nie pamiętam, jak doszłam do szpitala, na chodnik w nieznanym wtedy mieście świeciło słońce, a mamę widzę jak przez mgłę, na łóżku, bo już wydaje mi się duchem, skoro mi zmarła godzinę temu, w laboratorium, przy autoklawie.
– Jak ci poszło?
– Dlaczego nie powiedziałaś?
– To nic, córcia, zaraz będę zdrowa.
– No tak, na pewno będzie dobrze.
I tego typu kłamstwa przez kolejne cztery miesiące.
I to wszystko, a nawet więcej wróci do mnie, kiedy już się rozsiądę u Waldka Bawołka rezydującego na Saskiej Kępie w mieszkaniu Moniki i Pisarza. Na stole wedlowskie kasztanki, wiśnie w czekoladzie, obiad, który przytargałam nam z baru mlecznego, i piwo, rzecz jasna, bo Waldek pije je w ogromnych moim zdaniem ilościach, za co go czasami nie znoszę. Ledwo zjadam swoją porcję, kiedy on zaczyna starą śpiewkę: „Po co ten wywiad, o czym, nie ma sensu”, i znów kołomyja, jaką przechodzimy trzeci albo czwarty już raz. Tylko że tym razem jestem potwornie zmęczona i nie znajduję powodów i sił, by go do naszej wspólnej roboty przekonać. Może rzeczywiście, kto miał przeczytać „Skrawki dla Iriny”, przeczytał, a reszta niech żałuje.
Wtedy, z końcem lutego, chcę go publicznie zrugać za marudzenie, że w Ciężkowicach go nie poważają, mają za menela i tym podobne historie, które przeżywa na okrągło w życiu i w literaturze. To trochę schizofreniczne swoją drogą, że w rodzinnym miasteczku postrzega siebie, że jest „te, poeta tylko głowa nie ta”, a na blurbie „Skrawków” Jan Gondowicz obwieszcza, że „Waldemar Bawołek jest teraz szpicem czołówki w dziedzinie sztuki opowieści”.
Waldek odżegnuje się po tysiąckroć, że nie jest żadnym pisarzem, co mnie się zdaje kokieterią albo asekuracją, bo raz, że go wydają, a dwa, że pisze nieźle, a dla mnie to nawet wspaniale. No i dostaje nagrody, tudzież może sobie przez miesiąc pomieszkać w mieszkaniu Szymborskiej.
Mieli swoje życie w literaturę, życiopisaniem to nazywa – albo ja to określenie teraz wymyślam, nieważne.
Z tego mielenia wychodzą postaci ciężkowickich ptaków niebieskich, którym życie się trochę posypało, tak w każdym razie z perspektywy wielkomiejskiej można je czytać, chociaż w wielkich miastach takich żyć też nie brak. Ale tu są bardziej zakamuflowane i mogą nie wystawiać się na osąd publiczny, co w małych miasteczkach, gdzie wiedzą wszyscy wszystko i o wszystkich, jest to trudniejsze.
Wychodzą też postaci, które były Bawołkowi życzliwe, a nawet takie, które kochał, czasem jakaś erotyczna historia się zdarzy, jednak na pierwszy plan przepycha się pośród tych wszystkich osobliwości Matka Królowa, Matka Bogini, Matka Jest Tylko Jedna. I to z jej powodu Waldek nie czuje, że praca pisarska może go w małomiasteczkowej społeczności afirmować, wywyższać czy przysparzać szacunku.
„Moje pisanie nie jest mi potrzebne do poczucia społecznej wartości, bo moja wartość polega na tym, że się matką opiekuję sumiennie i całodobowo. Natomiast pisarstwo wywyższa mnie o tyle, że mam poczucie, że nie jestem człowiekiem bez wartości, bo potrafię coś w życiu zrobić mimo tego, że żyję na marginesie tych Ciężkowic. No bo jestem autsiderem, nie ma co ukrywać” – znajduję notatki w swoim archiwum, raczej szczęśliwym przypadkiem, bo nie mam głowy, by swoją robotę metodycznie archiwizować, to po pierwsze, a po drugie, po co to komu.
Tak czy owak, Waldek, uczyniwszy bohaterem „Skrawków” pisarza, tak jak i ów zdaje sobie sprawę, że lepiej do swej profesji nie podchodzić z estymą szczególną, bo ostatecznie najważniejszym dla zaistnienia książki okaże się nalepianie znaczków na koperty, które wydawca roześle do zaprzyjaźnionych krytyków. Niektórzy przeczytają, a inni nie, bo już w skrzynce kolejne przesyłki z kolejnych wydawnictw.
Dobra, Waldek, nie chcesz, to nie gadamy. Ale prywatnie ci powiem, że jestem na ciebie zła za opisanie śmierci twojej mamy na fejsie – wyrzucam niespodziewanie dla samej siebie, bo jakie ja mam prawo mieć do niego złość, i to jeszcze z powodu jego matki. Może poczułam w sobie, że on o mojej pisze i moją wydaje na fejsbukowy ogląd publiczny, ale te racjonalizacje to przychodzą mi do głowy teraz. Co wtedy we mnie wstąpiło, nie wiem, ale rozumiem, że Waldek nie rozumie, o co mi chodzi. Bo on naprawdę nie ogarnia świata społecznego albo udaje. Pytam więc, kiedy, do cholery, pojmie, że na fejsie przyjaciół nie ma, ino w realu, i że nie może wszystkiego na śmieciowym fejsbuku rozgłaszać. Jak można napisać, że matka przed śmiercią… Dobra, nie, koniec.
Dyktafon, prawie słowo do słowa:
Waldek, z tym swoim małopolskim zaśpiewem: Bez uprzedzenia! Rozumiesz? Umarła mi bez uprzedzenia. Szydzę trochę, bo może tak łatwiej rozmawiać: A co, miała ci powiedzieć: Waldziu, zaraz umrę?
Waldek szydery nie słyszy, bo on chyba już tak ma, że dopiero po rozmowie analizuje jej przebieg i wtedy katuje siebie, że naopowiadał głupot, czyli był „za bardzo” prawdziwy. Ale ja też tak mam i miliony ludzi, więc w zasadzie nie ma tematu.
– Cała historia polega na tym – wspomina – że ja jak zwykle rano udawałem się do niej, bo wiesz, pomagam jej wstać, ubrać się, łóżko pościelić, zrobić śniadanie i wszystko przebiegało w typowym rytuarze. Mama się pyta, czy dzisiaj wybieram się do miasta, bo potrzebuje kilku rzeczy. Byłem trochę niechętny…
– Nie czuj się winny – wtrącam.
– Ale czuję się.
Ty? Jej wylewu? Przestań sobie to robić.
– Tak. Ale widzę, że jest lista sprawunków, to idę do tego sklepu. I zostawiam ją w zajebistej kondycji. W życiu by mi nie przyszło do głowy. Nie wiem, jak to nazwać, nie umiem, mimo że niekiedy umiem. I wracam do domu, patrzę, a ona w tym samym miejscu siedzi, ogląda telewizję, oddana rzeczywistości codziennej. Poszedłem do siebie do pokoiku, a na stole w kuchni zostawiłem wszystkie wiktuały, które potem musiałem poukładać w swoich miejscach. I nagle słyszę potworne wycie – pierwszy raz doświadczyłem w tym domu takiego wrzasku. Myślę, kurwa, co się stało, zaglądam do pokoju, patrzę, mama leży obok łóżka i wyje. Normalnie to zawsze do mnie mówiła: Waldziu, co tam? Co kupiłeś fajnego? Rozłożyłeś te zakupy? Co będziesz robić? A teraz leży obok łóżka, usta wykrzywione, jak to po udarze, i łaskawie na mnie patrzy, że ja się pojawiłem i jej pomogę. I takie ma piękne oczy. Ale, kurwa, co ja miałem zrobić, powiedz?
Racjonalizuję: Zadzwonić po pogotowie? – Musiałem po sąsiada polecieć, by pomógł mi ją przetransportować na łóżko. Ona spędziła chwilę jeszcze czasu na tej podłodze, bo co ja miałem zrobić? I jedyne, co potrafiła do mnie wyszeptać, to to, że chce…
Wiem, co powiedziała, bo ty to napisałeś na fejsbuku. I ja właśnie tego nie pojmuję i jestem na ciebie zła.
– Dlaczego?
Bo uczyniłeś z jej fizjologii umierania sprawę publiczną.
– Ale dlaczego ludzie mają czegoś takiego nie wiedzieć?
A sądzisz, że ona chciałaby, by wiedzieli?
– W takiej sytuacji to już chyba nie ma znaczenia. Ludzie powinni wiedzieć o takich rzeczach, tak mi się wydaje. Czy nie?
No to mu teraz wyjaśniam, że jego mama nie była tylko bohaterką literacką. Była kobietą, z którą rozmawiałam nieraz, zadbaną, czytającą książki z ciężkowickiej biblioteki, i nie chciałam czytać na fejsbuku pośród przypadkowych ludzi o fizjologii jej umierania. Ale Waldek wie swoje.
– Oczywiście, że zrobiłem to z premedytacją. Chciałem, żeby ludzie się dowiedzieli, jak wygląda śmierć. Że to nie jest przeżycie mistyczne, metafizyczne, tylko zwykła fizjologia. Rozumiesz, nie?
Być może, jakbyś to napisał w książce, nie poczułabym, że ją odzierasz z intymności. Bo fejsbuk jest ekshibicjonistyczny z zasady, a ty w ten egotyczny ściek wrzucasz dosłowność śmierci swojej mamy.
– Brakło dyskrecji? Może masz rację, bo nagle odezwała się do mnie mamy znajoma i napisała, że nie chciałaby mieć takiego syna. Może czuła jak ty…
Znów empatyzuję, bo żal mi go, że tak się ufnie na tym fejsbuku odsłania: Ty to z bólu i z samotności, wiem, mówię.
– Ale ja to wciąż roztrząsam! To jest niemijająca sytuacja. Ja ciągle wracam do tego, ile ja rzeczy, kurwa, nie zrobiłem, żeby ją ocalić. Jak ja się zachowywałem nieracjonalnie.
A wtedy klik i to moja, a nie jego umiera. Po czterech miesiącach od czerwca, kiedy ani razu się do niej nie przytuliłam i ani razu nie powiedziałam, że ją kocham, klęczę przy szpitalnym łóżku, obejmuję jej przykryte kołdrą nogi i wciąż nic nie mówię, tylko myślę, z głupią nadzieją, że może to jest jednak tak jak w „Życiu po życiu”, a to znaczy, że ona patrzy na nas z góry i widzi, że jej brat trzyma ją za prawą rękę, a ja w tych nogach szepczę, nie powiem teraz co, bo głupio mi się do tego przyznawać. Ona zaś trochę wcześniej szepcze: Tato – ale nie wnikam, czy sen to, czy mara, bo jej tato, a mój dziadek umarł, kiedy miała kilkanaście lat. Pielęgniarki zapaliły przy łóżku gromnicę i teraz to już na pewno rozumie, jeśli rzecz jasna unosi się nad łóżkiem, że jednak umiera, choć dwa dni wcześniej albo trzy lekarz mówił do niej: Ewa, wszystko będzie dobrze, prawda Dorotko? – i patrzył na mnie wyczekująco, a ja kiwałam potakująco głową.
Mam usta pełne czekoladek ze stołu Waldka, połykam je taśmowo, chyba kompulsywnie i nie wiem, czy chce mi się właśnie wymiotować od tego wspomnienia, czy od słodyczy.
I ja, pięćdziesięcioczteroletnia kobieta, wyrzyguję na faceta, którego ledwo znam, emocje tamtej dwudziestotrzyletniej dziewczyny, której on nie zna, a ja ledwo pamiętam.
– Ja powinnam, kurwa, przez te cztery miesiące leżeć przy niej na łóżku i nic więcej nie powinno mnie obchodzić!!!
– A ja powinienem to zrobić w ostatnich pięciu minutach – wtrąca natychmiast. – Czyli położyć się koło niej, głaskać ją po włosach, trzymać za rękę i, kurwa, być z nią, a nie łazić jak ten debil po kuchni i rozkładać te wszystkie produkty, które kupiłem wcześniej – wyrzuca pretensję do siebie on, sześćdziesięcioletni plus jeden.
Nie ma instrukcji obsługi, uspokajam Waldka, ale siebie uspokoić nie umiem. I ostatecznie nie wiem, czy i jego uspokajam w tamtej chwili, bo on dalej swoje:
– Że ja nagle, jak ten idiota, w oczekiwaniu na pogotowie odszedłem rozkładać te wszystkie produkty, zamiast ją trzymać za rękę, głaskać i mówić: mamuś, wszystko będzie dobrze. Ja tego nie umiałem. A ty czego nie umiałaś? – pyta i robi się grubo, bo oboje płaczemy. Czy łzami, to nie wiem, ale na pewno. Opowiadam Waldkowi o tym, co mnie gniecie od trzydziestu lat. Ona na tapczanie, ja siedzę w jej nogach, moje córki śpią.
– Przytul się do mnie – prosi Mama jakoś tak płaczliwie, a ja zaciskam usta, wciągam policzki do środka i zastygam w strachu, że przytulę się jak tysiące razy przed tamtym czerwcem, w łyżeczki, mój brzuch do jej pupy albo odwrotnie, i się rozpłaczę, że zawyję jak mama Waldka, więc nie ma mowy, nie, bo przecież tak pięknie wszyscy twardzielimy, i niech tak zostanie. Więc ucinam: daj spokój, zrywam się z tapczanu i nawet nie pamiętam, dokąd mnie nogi niosą, ale na 46 metrach kwadratowych to pewnie nie za daleko.
Nie wiem, jak to się stało, że obcy człowiek, którego odwiedzam służbowo, staje mi się na kilka godzin tak bliski. Może tak właśnie się dzieje w pociągach, kiedy ludzie są skazani na kilka godzin w jednym przedziale? Nigdy takiego gawędziarstwa nie lubiłam, ale teraz odmieniam „ja” przez wszystkie dni tygodnia. Nie wstydzę się, bo i on nie wstydzi się mówić o sprawach, które jednak skrywamy. Na przykład o tym, że wciąż rozmawia ze swoją mamą, co przyznaję i mnie czasem przychodzi do głowy, ale jednak jakaś blokada mnie powstrzymuje w pół słowa, albo raczej na początku zdania. Bo zdołam tylko: mamo. I koniec. Cenzor autokompromitacji. A on dialoguje!
– Zawsze wiedziała, po co przychodzę do naszej kuchni. Co, Waldziu, przyszedłeś po słodkie? Taaak. Co, będziesz sobie kolacyjkę robił? Taaak. Pytam teraz o to za mamę i odpowiadam jej na głos, werbalizując moją tęsknotę za nią.
Brzmi hardkorowo, ale chcę wiedzieć, czy taka rozmowa pomaga, bo może to jest jakiś sposób na obecną nieobecność.
– Pewnie, że pomaga. Czekasz na odpowiedź i chociaż wiadomo, że się, kurwa, nie doczekasz, to jednak, jak mówisz, od razu jest lżej i robi się bardziej rodzinnie.
Brnę dalej, bo mam osobiste powody, mimo że oboje jesteśmy już naszą bliskością wyczerpani. On co rusz wychodzi na balkon na papierosa, ja zjadam wszystkie czekoladki, orzeszki i ciastka. – A wyrzuciłeś już jej rzeczy czy nie umiesz? – Wyrzuciłem zaraz po tygodniu. Po co miałem je trzymać? Jak ja ją mam w głowie, to mam przedmioty pamiętać? No daj spokój. Przedmioty? Ubrania? Co to są przedmioty, no powiedz.
– Czasami jeszcze pachną – odpowiadam, bo wiem na pewno. Zanim mi odpowie, znów wyjdzie na balkon, a wtedy ja czuję, że teraz to już tylko chciałabym zasnąć na jego rozmemłanej kanapie.
– Przecież zapach domu świadczy o tym, że ona w nim żyje, jest – możliwe, że słowa Waldka mnie budzą, albo tak sobie to teraz wyobrażam. – Po co mi jej ciuchy sprzed 40 lat, które wisiały w szafie i których w ogóle nie nosiła. Wolałem je oddać ludziom potrzebującym. Największy problem miałem z pilnikiem do paznokci, którego używała przez 30 lat. Pozbycie się tego pilnika było naprawdę traumatyczne, ale wypierdoliłem, ponieważ wolę pamiętać mamę z tego, co mam w głowie, a ten pilnik to by mnie tylko rozklejał, rozczulał, byłby dla mnie świadectwem straty.
A ty coś masz?
No właśnie nic prawie. Żal do ojca, że wszystko tak szybko wyrzucił. Nigdy z nim o tym nie porozmawiam, ale wtedy jestem pewna, że on chce jak najszybciej o niej zapomnieć. Teraz przy Waldku tamta pewność wyparowuje, a nawet myśl mi przychodzi do głowy, że może i ojciec cierpiał w milczeniu, które mam po nim. I miał z jej rzeczami to samo co Waldek z pilnikiem.
Mnie zostaje tylko sukienka, którą 25 lat później włoży moja córka. Nie umiem opisać Waldkowi, co czułam, patrząc na nią, możliwe, że to jedna z historii, która nadaje się tylko do przeżycia. Ale on nie zraża się moim milczeniem, tak jak ja nie zrażałam się jego, i zastanawia się na głos, czy czasem nie zobaczyłam swojej mamy w swojej córce, tak jak on widzi swoją w swojej i w swoim wnuku. Nie wiem, chyba nie, odpowiadam wtedy. Dziś wiem, o co szło, ale zostawmy to. Mój żal nie ma intelektualnej głębi i mimo wszystko jest infantylny.
Przytul się do mnie – prosi Mama jakoś tak płaczliwie, a ja zaciskam usta, wciągam policzki do środka i zastygam w strachu
I znów Waldek, z dyktafonu i znów to samo od początku, ale teraz słyszę więcej:
– Ja mam umysł analityczny i kontemplacyjny i nie umiem przejść nad tą całą sytuacją do porządku, więc przed każdym zaśnięciem zawsze jest chwila o mamie i pytanie, w którym momencie coś źle zrobiłem. Miałem urodziny 31 marca, a 1 kwietnia mama przed wylewem składała mi życzenia i przepraszała, Waldziu, ja wczoraj zapomniałam. Nic się mamo nie stało, nie ma żadnej tragedii z tego powodu. I za chwilę dopiero tragedia. Umarła 2 kwietnia. Jak papież. I nawet o tej samej porze.
Proszę cię, wtrącam, bo jednak resztki chłodnej racjonalności udaje mi się mimo wszystko zachować, ale Waldek, zdaje się, nie słyszy mego wtrącenia, by się trochę ogarnął z tą papieską koincydencją, bo ciągnie:
– Jest mi przykro, że nie umiem zaradzić tej całej sytuacji i że zacząłem wątpić, że ona z tego wyjdzie, chociaż nikła nadzieja była. A wątpienie graniczące z pewnością to jest, kurwa, chujowe uczucie.
– Dlaczego? – wypowiadam na przekór, bo przecież się zgadzam.
– Bo stoi po drugiej stronie nadziei – kwituje Waldek.
Puszczam jego słowa mimo, ale kiedy je teraz wklepuję, zaczepiam się na dniu, w którym moja mama umarła mi nagle i jeszcze za swego życia. Na paczce papierosów na szafce, na Ciotce w laboratoryjnym fartuchu, na autoklawie i promieniu światła wpadającym przez okno i na tamtej dziewczynie, którą pozbawia nadziei mordercza siła jednego zdania.
„Skrawki dla Iriny” – wydane przez Czarne rozliczenie Waldemara Bawołka z męskością i w ogóle życiem dostępne w dobrych księgarniach i w formie e-booka na Publio.pl