SILNY ZAPACH PRZEMOCY
Ochrona dzieci w Polsce: dziesięć razy okazało się, że rodzice nie są zdolni wypełniać swojej roli, ale dajemy im szansę jedenasty raz
Z DR ANNĄ KRAWCZAK*, ANTROPOLOŻKĄ, WSPÓŁZAŁOŻYCIELKĄ INTERDYSCYPLINARNEGO ZESPOŁU BADAŃ NAD DZIECIŃSTWEM, EKSPERTKĄ FUNDACJI DAJEMY DZIECIOM SIŁĘ, ROZMAWIA
Rozmawiamy cztery dni po śmierci kolejnego dziecka zakatowanego przez opiekunów. Coś, co nazywa pani „rytualnym tańcem”, czyli wzmożenie mediów, opinii publicznej, polityków, powoli się wycisza. Pani słowa – „śmierć Kamila niestety niczego nie zmieni” – brzmią dziś jeszcze bardziej gorzko.
– Trzeba też jasno powiedzieć, że gdybyśmy tym razem zachowali się inaczej i postanowili przejść do realnej ochrony dzieci, zamiast odbywać rytualne spory, kogo w pierwszej kolejności ukarać, to po tych kilku dniach i tak niewiele by się zmieniło. Dlatego że to, co proponują profesjonaliści, czyli podejście systemowe do polityk społecznych mających na celu ochronę dzieci, to zadanie na lata. Nie wystarczy machnąć różdżką i wymienić jeden wadliwy element. Co więcej, nie możemy też obiecać, że wprowadzając zmiany systemowe, sprawimy, że żadne dziecko już nie zginie.
To co można?
– Na pewno zminimalizować liczbę przypadków. A mamy z czego schodzić. W Polsce z powodu krzywdzenia umiera co roku około trzydzieściorga dzieci.
Wszystkie przypadki nagłośnionych śmierci dzieci z ostatnich lat – Blanki z Olecka, Zuzi z Torunia, Hani z Kłodzka – są do siebie bliźniaczo podobne. Ich
rodziny były objęte opieką społeczną. Dlaczego narzędzia, które mamy, się nie sprawdzają?
– Bo zależą od ludzi, którzy się nimi posługują.
Te dzieci, o których pani powiedziała, z bardzo wysokim prawdopodobieństwem w systemie nastawionym na ochronę dziecka można by było uratować. Ponieważ są to przypadki, które – zabrzmi to okropnie – bardzo dobrze odpowiadają na takie narzędzia jak na przykład arkusz czynników ryzyka. Nie mamy go w Polsce, ale on funkcjonuje w wielu krajach anglosaskich i dobrze się tam sprawdza. Innym arkuszem posługują się pracownicy socjalni, innym pracownicy ochrony zdrowia, innym szkoła, bo widzą dziecko pod różnymi kątami. Na przykład nauczyciel nie obejrzy dziecka bez koszulki, ale lekarz już tak.
Z kolei pracownik socjalny ma wgląd w sytuację domową, czego nie ma ani lekarz, ani nauczyciel. Arkusze te są wystandaryzowane, a ich wspólnym celem jest spisanie czynników ryzyka, które w danej rodzinie występują, i określenie ich natężenia.
Jednym z czynników, który się sprawdza, jest na przykład to, czy w domu, w którym mieszka dziecko, przebywa osoba wcześniej karana. Oczywiście czym innym jest przestępstwo skarbowe, a czym innym znęcanie nad bliskimi, ale to ostatnie jest bardzo wysokim czynnikiem ryzyka. Inny ważny punkt – czy w danej rodzinie dzieci już wcześniej były zabezpieczone poza rodziną i co się dalej z nimi działo, czy wróciły do rodziny, a opiekunowie wypełnili postanowienia planu pomocy? Czy na przykład od siedmiu lat przebywają w placówce opiekuńczo-wychowawczej, co oznacza, że
opiekunowie są niewydolni wychowawczo i brakuje im determinacji, żeby się zmienić.
To jest bezsprzecznie flaga wysokiego ryzyka, której w Polsce nie stosujemy.
Jak to?
– Podam przykład, który pochodzi z analizy orzeczeń sędziów rodzinnych przeprowadzonej kilka lat temu w województwie łódzkim.
Proszę sobie wyobrazić rodzinę, w której jest dziesięcioro dzieci. Jedno z nich już nie żyje. Pozostała dziewiątka przebywa w placówkach albo w DPS-ach, bo mają liczne niepełnosprawności. Rodzi się dziecko jedenaste i co się dzieje? Zostaje w rodzinie, która otrzymuje jedynie nadzór kuratorski. Nie jest zabezpieczone poza rodziną bezpośrednio z oddziału położniczego, choć powinno. I mówię to nie jako osoba, która kwestionuje orzeczenia sądowe, tylko jako praktyczka, która posługuje się kwestionariuszami, o których teraz rozmawiamy. Czyli mimo że dziesięciokrotnie okazało się, że rodzice nie są zdolni do wypełniania swojej roli, uznajemy, że za jedenastym razem może im się uda.
Skoro arkuszy oceny ryzyka nie mamy, to co mamy?
– Mamy procedurę Niebieskiej Karty, którą wszczyna się, kiedy w rodzinie zostają zaobserwowane przemoc – fizyczna, psychiczna, seksualna – albo zaniedbania, choć ta ostatnia jest bardzo często pomijana. Możemy zgłosić sprawę do prokuratury, na policję. Złożyć wniosek do sądu rodzinnego o wgląd w sytuację rodziny. Pytanie, co z tego wyniknie. Pracownicy socjalni muszą też zaznaczyć w tabelkach, jaki jest powód zabezpieczenia dziecka poza rodziną, jeśli już do tego dojdzie. Ale tu jest pewien haczyk, bo w tych tabelkach można zaznaczyć tylko jeden powód. Dlatego mamy bardzo niskie wskaźniki zabierania dzieci z powodu przemocy. Bo jeśli w rodzinie jest choroba alkoholowa rodzica, nieleczona choroba psychiatryczna drugiego rodzica, przemoc fizyczna i seksualna, to najczęściej zaznacza się tylko chorobę alkoholową. Oczywiście osoby, które pracują na pierwszej linii, doskonale wiedzą, że to ogromne uproszczenie, jednak nie mają wyjścia.
Absurdalne! Dlaczego można zaznaczyć tylko jeden powód?
– Bardzo zasadne pytanie, ale nie znam odpowiedzi.
Czy nauczyciele, pediatrzy, sędziowie rodzinni są szkoleni z tego, jak rozpoznawać oznaki krzywdzenia u dzieci?
– Pediatrzy wiedzę z zakresu krzywdzenia dziecka, zespołu dziecka maltretowanego, dziecka potrząsanego mają w programie specjalizacji. Ale nauczyciele, lekarze jako tacy, a już na pewno sędziowie rodzinni nie mają obowiązku dokształcać się na tym polu. Nie ma żadnego zapisu, który by im nakazywał na przykład raz w roku aktualizować wiedzę, która by potem była sprawdzana jakimś testem. Z drugiej strony są miejsca w Polsce, gdzie ten system działa bardzo dobrze. Od pierwszego szczebla, tego gminnego, czyli asystentów rodzinnych i pracowników socjalnych, po ostatni, czyli sąd, jest wysoka reaktywność, duży poziom wiedzy, pracuje się zespołowo. Lecz 20 kilometrów dalej jest powiat czy miasto, w którym to zupełnie nie działa.
Od czego to zależy?
– Podstawową bolączką polskiego systemu ochrony dziecka jest to, że nie ma jednoznacznie wyznaczonej przez państwo roli. To znaczy wiemy, gdzie jest sektor wspierania rodziny, i to jest właśnie ten szczebel gminny, ale nie mamy czegoś takiego jak odrębny sektor ochrony dziecka. Doprowadzamy w ten sposób do sytuacji, że rolą ludzi, którzy pracują z rodziną, czyli na przykład asystentów rodzinnych, jest niedopuszczenie do tego, żeby rodzina się rozpadła. A z drugiej strony oczekujemy od nich, że jeżeli w tej rodzinie będzie się działo źle, to podejmą działania interwencyjne. Czyli interwent i „pomagacz” to jedna i ta sama osoba! Na świecie te dwie role zwykle się rozdziela po to, żeby nie powstawał konflikt interesów. I żeby ludzie mieli jasność, co należy do ich obowiązków.
Rozumiem, że to rozdzielenie polega na przykład na tym, że osobne są role asystenta rodziny i asystenta dzieci, który jest wykwalifikowany do pracy z nimi i reprezentuje je w sądzie.
– Tak, ale to może mieć bardzo różną formę. W Wielkiej Brytanii są też lokalne komitety ochrony dziecka, które zajmują się sprawami dotyczącymi dzieci, ale również szkoleniami profesjonalistów – pracowników ochrony zdrowia, oświaty, pomocy społecznej, sądownictwa. W Polsce to nie istnieje. To znaczy sędzia, który chce się doszkalać, może skorzystać z oferty Stowarzyszenia Sędziów Rodzinnych, pod warunkiem że przeznaczy na to swój wolny czas itd. Nie mamy lokalnych komitetów ochrony dziecka czy jakkolwiek inaczej byśmy je nazwali, bo w ogóle nie mamy myśli, że to jest potrzebne.
Czyli los maltretowanego dziecka zależy wyłącznie od szczęścia?
– I żeby pokazać, jakie to ma skutki, powołam się na taki przypadek. Dziecko rodzi się z cukrzycą typu 1, czyli musi otrzymywać zastrzyki z insuliny. Jednak przez półtora roku ich nie otrzymuje, ponieważ pompa insulinowa, którą dostało w ramach NFZ-u, została przez rodziców spieniężona. Niepodawanie niemowlęciu z cukrzycą typu 1 insuliny przez tak długi czas jest bezpośrednim narażeniem jego życia i zdrowia. Zabezpieczenie powinno nastąpić natychmiast, ale nie następuje, mimo że ta rodzina ma asystenta rodziny i kuratora. Nikomu się nie spieszy. Kurator poucza rodziców, prosi, czy mogliby coś zrobić, oni nie robią nic. Ostatecznie dziecko zostaje zabezpieczone w pieczy, jednak w konsekwencji zaniedbań ma nieodwracalne ubytki na zdrowiu. Wiem, że gdyby ta sprawa wydarzyła się w innym mieście, które mogę nawet wskazać, nigdy by do tego nie doszło. System, o którym rozmawiamy, nie jest abstrakcją. Ma przełożenie na los, sytuację, życie i zdrowie konkretnych dzieci.
Co mają w głowie ludzie, którzy zwlekają z podejmowaniem tak ważnych decyzji?
– Nie wiem. Lecz wiem, że taki kurator czy pracownik socjalny powinien mieć z miejsca sprawę za zaniedbanie obowiązków służbowych z ustawy o przeciwdziałaniu przemocy. Jeżeli osoba wykonująca obowiązki służbowe jest świadkiem albo wie, że zdrowie lub życie dziecka jest zagrożone, ma obowiązek interweniować. Jeśli ten obowiązek zaniedba, powinna być od razu pociągnięta do odpowiedzialności. Tu do tego nie doszło, bo nikt nie założył sprawy. Mogłaby to zrobić rodzina zastępcza, ale rodziny zastępcze są w bardzo trudnym położeniu. Ich rola też nie jest jednoznaczna. Czy mają się opiekować dziećmi? Wydawałoby się, że tak. Ale mają też działać na rzecz tego, żeby dzieci wracały do rodziców biologicznych. No trochę trudno sobie wyobrazić, żeby rodzina zastępcza czy placówka, w której przebywa obecnie rodzeństwo Kamila, miała działać na rzecz tego, żeby te dzieci wróciły do matki, prawda? I to nie jest wcale sytuacja jednostkowa. Mamy dzieci w pieczy, w których sprawie toczy się postępowanie prokuratorskie o krzywdzenie seksualne przez opiekunów albo które były maltretowane. Rodzice zastępczy znają akta sprawy, ale ustawa wcale nie mówi jasno, że w takiej sytuacji mogą odstąpić od działań reintegracyjnych. Ba, czasem rodzina zastępcza świetnie wie, że w domu jest przemoc i alkohol, a sąd mimo to nakazuje urlopowanie tam dziecka na weekend. I rodzice zastępczy guzik mogą z tym zrobić.
Niewiarygodne.
– Kolejny raz wraca to, że nie mamy oddzielnej ścieżki ochrony dziecka, czy byłaby to służba ochrony dziecka, ministerstwo dzieci czy pracownicy socjalni dzieci. Mamy magmę, w której wszyscy mają robić wszystko.
Mamy jeszcze urząd Rzecznika Praw Dziecka.
– To stanowisko jest niezwykle symboliczne. Powołaliśmy fasadowy urząd – i odchodzę tutaj od jakichkolwiek przytyków personalnych – który swoją fasadą ma przykryć to, że nie mamy całej reszty, czyli podstawowych mechanizmów chroniących dzieci. I nawet gdyby rzecznikiem była najbardziej kompetentna, empatyczna, fachowa osoba, to jedna w 38-milionowym kraju nie jest w stanie realnie zabezpieczyć dzieci. Ochronę dzieci trzeba rozciągać i przenosić na niższe szczeble, aż do szczebla gminnego. Potrzebujemy do tego rzeszy wykwalifikowanych rzemieślników, a nie jednego bezradnego mistrza.
Jakie kardynalne błędy zostały popełnione w sprawie Kamila?
– Nie mogę tego ocenić, nie mam dostępu do akt. Jednak przeanalizowanie tej sprawy, dokumentacji, porozmawianie z osobami, które przy niej bezpośrednio pracowały, byłoby niezwykle istotne. Tylko mnie by nie interesowało ustalenie, kto zawinił, ponieważ tym zajmuje się prokurator. Interesowałoby
mnie, co spowodowało, że ta sprawa zakończyła się tragicznie. Który element systemu nie zagrał? Opierając się na doniesieniach medialnych, można przyjąć, że reaktywność na niższych szczeblach była. OPS był zaangażowany, wysyłano wnioski do sądu o zabezpieczenie dzieci, jednak były one odrzucane, czyli być może sąd okazał się tu wadliwym ogniwem? Ale znów, dlaczego? Czy stoją za tym jakieś praktyki lokalne? Brak szkoleń? Kwestia przekonań? Odpowiedzi na te pytania pozwoliłyby nam zrozumieć, jak możemy usprawnić system tak, żeby kolejne dziecko nie wpadło w „dziurę”, w którą wpadł Kamil.
Dogłębna analiza tego, co nie zadziałało w systemie, jest wdrożona w różnych krajach między innymi pod nazwą „serious case review”. Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę wraz z innymi organizacjami od 2019 r. walczy o to, żeby wprowadzić ją również u nas. Kancelaria Prezydenta nie była zainteresowana, rzecznik praw dziecka odmówił wsparcia projektu. Dlaczego? – Kolejne pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć, dlatego że część społeczna została wykonana – 22 tys. osób podpisało petycję popierającą to rozwiązanie. Nasuwa mi się tu analogia relacji pomiędzy służbami socjalnymi a sądem. Ktoś na tym niższym szczeblu może wykonać swoją pracę w 100 proc. profesjonalnie, ale jeśli zawiedzie ostatnie ogniwo, to ta praca idzie na marne. Nie mówiąc już o poczuciu frustracji i bezsensu.
Co mamy dzięki metodzie „serious case review”, na przykład w Wielkiej Brytanii?
– Przede wszystkim sprowadza się ona do przekonania, że system sam może się uczyć. I że nie po to wdraża się jakąś procedurę, przyjmuje ustawę czy ulepsza rozwiązanie, by znaleźć winnych, ale żeby zrozumieć, jak możemy naprawić swoje błędy, o których mówimy wprost.
W praktyce mamy dwa poziomy – centralny i lokalny. Powiedzmy, że w jakimś hrabstwie ginie dziecko. Informacja o tym idzie do centralnej komisji, która natychmiast prosi o dokumenty dotyczące sprawy, analizuje je i w ciągu kilku dni podejmuje decyzję o zawiązaniu lokalnego multidyscyplinarnego zespołu, w którego skład wchodzą: psycholog, prawnik, pracownik socjalny, pediatra, czasem również psychiatra. Ważne, że to są ludzie stamtąd, a nie jacyś „spadochroniarze” ze stolicy. Zespół robi rekonstrukcję wydarzeń, czyli analizuje dokumentację, rozmawia z osobami, które były zaangażowane, nie tylko z profesjonalistami, również z sąsiadami, z nauczycielami dziecka itd. Stara się zbudować taki model 3D, żeby zobaczyć, co się dokładnie wydarzyło i co zawiodło. W przypadku Daniela Pełki, chłopczyka polskiego pochodzenia, który został zamordowany przez opiekunów w 2012 r. w Wielkiej Brytanii, zawiodło to, że nikt z nim nie rozmawiał, ponieważ nie znał jego języka. Wszystkie informacje o rodzinie, którymi dysponowały służby, bo ta rodzina była obłożona wsparciem socjalnym, pochodziły od głównej narratorki, czyli matki dziecka. I między innymi na kanwie tej sprawy pojawiła się rekomendacja, która została potem wdrożona w prawo, że systemu nie usprawiedliwia to, iż jego przedstawiciele nie znają języka dziecka albo że jest jakaś trudność w komunikacji z nim. W takiej sytuacji trzeba albo zatrudnić tłumacza, albo znaleźć pracownika socjalnego, który potrafi porozumieć się z dzieckiem alternatywnym systemem komunikacyjnym. Nie można dopuścić do tego, żeby dorosły był jedynym właścicielem opowieści. Zresztą z tego, co wiem, Kamil był dzieckiem bardzo słabo się komunikującym, dlatego nikt z nim nie rozmawiał. Gdybyśmy mieli u siebie „serious case review”, być może właśnie powstawałaby rekomendacja, która nie dopuściłaby do powtórzenia takiej sytuacji.
Dlaczego nie mamy lokalnych komitetów ochrony dziecka? Bo w ogóle nie myślimy, że to by było potrzebne
Jak bardzo dzięki tej procedurze udało się obniżyć liczbę dzieci krzywdzonych ze skutkiem śmiertelnym w Wielkiej Brytanii?
– O 96 proc. Jednak chcę zaznaczyć, że są to przede wszystkim dzieci, takie jak Kamil, jak Blanka, jak Zuzia, czyli te, których rodzice już wpadli w systemowy worek. Można się tym rodzinom przyglądać, wyostrzać swoje spojrzenie, uczyć się, jak lepiej identyfikować przemoc, jak reagować. Natomiast jeżeli mamy rodzinę, która miesiąc wcześniej przyjechała do naszego miasta i system jej jeszcze nie wyłapał, albo rodzinę, która zewnętrznie bardzo dobrze funkcjonuje i system nie miał powodu, żeby do niej zapukać, ale nagle dochodzi tam do zabójstwa suicydalnego, to wtedy nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć, bo system tej rodziny nie widzi. Co nie oznacza, że należy sobie odpuszczać.
Wiele osób pyta: no dobrze, a co ja mogę zrobić, kiedy widzę, słyszę, że dziecko w moim otoczeniu jest krzywdzone?
– To, co możemy, bardzo zależy od tego, kim jesteśmy. Bo co innego może zrobić są
siad, a co innego nauczyciel. Nauczyciel ma możliwość założenia procedury Niebieskiej Karty, której sąsiad nie rozpocznie. Ten przywilej ma również policja, pracownicy socjalni i pracownicy ochrony zdrowia.
Co jeszcze może zrobić nauczyciel, który ma wątpliwości, czy złamana ręka to efekt potknięcia w czasie zabawy, czy pobicia przez opiekuna?
– Jako Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę staramy się namawiać instytucje, które pracują z dziećmi: szkoły, przedszkola, placówki opiekuńczo-wychowawcze, kluby sportowe, szpitale do przyjęcia polityk chroniących dzieci, na które składają się różne elementy. Jednym z nich są tzw. procedury interwencyjne w sytuacji, kiedy podejrzewamy albo stwierdzamy krzywdzenie dziecka. Mają one jasno rozpisane kroki postępowania, które są dostosowane do prawa obowiązującego w danym sektorze. Podpowiadają, kiedy złożyć wniosek do ośrodka pomocy społecznej, kiedy do sądu rodzinnego, kiedy do prokuratury, a kiedy na policję i co w tych wnioskach powinno się znaleźć. Istnieją też pewne sytuacje, w których zastosowanie procedury interwencyjnej nie jest wyłącznie naszą dobrą wolą, ale obowiązkiem, za którego niedopełnienie grozi kara pozbawienia wolności. Taką sytuacją jest na przykład wykorzystanie seksualne osoby poniżej 15. roku życia.
Czy te procedury już gdzieś działają?
– Jest już trochę placówek, które przyjęły takie rozwiązania. Problem polega na tym, że to jest cały czas dobrowolne. Dlatego tak mnie frustruje, kiedy słyszę urzędników czy polityków, którzy po śmierci Kamila twierdzą, że „szkoła zrobiła wszystko, co mogła, w ramach prawa”. No dobrze, ale czy osoba, która to mówi i reprezentuje na przykład Ministerstwo Edukacji, kiedykolwiek zatroszczyła się o to, żeby na szkoły nałożyć obowiązek działań chroniących dzieci, tak żeby pracownicy oświaty wiedzieli, co mają robić? No nie.
Gdyby nauczyciele Kamila byli przeszkoleni z rozpoznawania oznak krzywdzenia u dziecka, toby mogli zobaczyć na przykład to, co zobaczyła doświadczona psycholożka i diagnostka dr Teresa Jadczak-Szumiło, która na podstawie klasowych zdjęć Kamila stwierdziła, że chłopczyk ma typową dla dziecka maltretowanego amimiczność twarzy, czyli tak zwaną twarz maskę.
– To jest dokładnie ta wiedza z zakresu identyfikacji symptomów przemocy, którą powinni posiadać wszyscy pracujący z dziećmi. Jeśli dziecko przychodzi całe posiniaczone i ma wszystkie kończyny połamane, to nie jest fizyka kwantowa, żeby zauważyć, że coś się stało. Ale jeżeli jest wycofane, kuli się, wydziela silny zapach w sytuacji pobudzenia, które bardzo często świadczy o wykorzystaniu seksualnym, to żeby móc to zauważyć, trzeba o tym najpierw wiedzieć.
Co może zrobić sąsiad, sąsiadka, rodzic w klasie, który podejrzewa, że znajome dziecko jest krzywdzone?
– Sąsiedzi mają tę przewagę na przykład nad nauczycielami, że obserwują dziecko w sytuacji domowej. Słyszą, widzą interakcje pomiędzy dorosłym i dzieckiem i w momencie krytycznym mogą wezwać policję, czego szkoła z założenia nie zrobi. To sąsiad wie, że w mieszkaniu obok trwa libacja i są małe dzieci, dla których nikt z obecnych tam osób nie jest bezpiecznym dorosłym, co jest bezpośrednią przesłanką zagrożenia życia lub zdrowia dziecka. Można też anonimowo zgłosić sprawę do OPS-u, informując, co nas niepokoi.
Jednak wiele osób, widząc i słysząc krzywdzenie, nadal nie reaguje. Dlaczego tak jest?
– Powody są bardzo różne. Mamy na przykład politykę społeczną, która polega na gettoizacji, czyli na robieniu skupisk mieszkań komunalnych, socjalnych. Jeżeli w jednej kamienicy zakwateruje się rodziny, z których każda zmaga się z bardzo poważnymi problemami, deficytami, dysfunkcjami, to reaktywność tych osób może być obniżona, dlatego że mogą mieć niski próg tolerancji na przemoc, co nie bierze się znikąd. Jeśli nasze dzieciństwo było przemocowe, jeśli wynieśliśmy z niego przekonanie, że nie zasługujemy na troskę, a także że świat postrzega nas jako takich, to bywa, że kiedy sami zostajemy rodzicami, nie jesteśmy w stanie dobrze wykonywać funkcji rodzicielskich. Nie dlatego, że nie chcemy, ale dlatego, że nie potrafimy. Dla dorosłego, który wzrastał w bezpiecznym przywiązaniu i wysoko funkcjonuje, świadomość, że można dziecko przypalać papierosem, jest nie do przejścia. Ale dla osoby, dla której prawdą o świecie jest to, że można się wzajemnie krzywdzić, można sobie okazywać miłość poprzez uderzenia pogrzebaczem, dowiedzenie się, że ktoś inny pozostawia trzyletnie dziecko w domu i idzie w Polskę na dwa dni albo wyrywa swojemu dziecku kępki włosów z głowy, ponieważ taki ma sposób podnoszenia go z podłogi, nie jest czymś zaskakującym.
Są rodziny, które nie mają takich doświadczeń, a też nie reagują, bo „nie będą się wtrącać” albo „na pewno MOPS i policja wiedzą o tej rodzinie, więc nie ma co zgłaszać”.
– Z tym przekonaniem jest akurat łatwo walczyć, mówiąc, że istotny jest tu efekt kumulatywny. W centrach pomocy dzieciom prowadzonych przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę pracujemy wyłącznie z dziećmi, które zostały skrzywdzone. I po tej stronie bardzo dobrze widać, ile wysiłków pojedynczych osób, które często w ogóle o sobie nie wiedziały, złożyło się na to, żeby takie dziecko dostało w końcu pomoc. Czasami to jest na przykład dziesięć wniosków złożonych przez sąsiadów, OPS, kuratora, asystenta rodziny itd. I ostatnim trybikiem wprawiającym całą machinę w ruch jest pismo ze szkoły albo z izby przyjęć.
O wiele większy problem miałabym z tym, jak na przykładzie sprawy Kamila wyjaśnić ludziom, że reagowanie ma sens. Bo tam ta reaktywność była, wnioski były składane. I to są najbardziej frustrujące sytuacje, kiedy ludzie mówią: „Ale myśmy wykonali naszą pracę. Jak chcesz nas przekonać, że jeżeli zrobimy to kolejny raz, osiągniemy inny wynik?”.
I co pani na to odpowie?
– Zacznijmy myśleć systemowo. Stwórzmy system ochrony dzieci z prawdziwego zdarzenia. Nie wierzę w sens nowelizacji kolejnych ustaw. System trzeba zbudować od nowa. Muszą się w nim znaleźć osoby, które będą skupione tylko na dziecku, kolejne tylko na rodzicach, oraz takie, które będą dawać wsparcie tym, którzy z tymi dziećmi i rodzicami pracują, czyli musi powstać system superwizji, którego też nie mamy.
Co musiałoby się zmienić w mentalności społecznej, żeby taki system mógł powstać?
– Na pewno powinniśmy pożegnać się z ideą „władzy rodzicielskiej”. My możemy nawet nie wiedzieć, że taki konstrukt jest pojęciem prawnym, który reguluje relacje pomiędzy dorosłym i dzieckiem, ale to nie ma znaczenia, bo i tak w tym żyjemy. Dziecko w ustawodawstwie, lecz także w przekonaniu społecznym nie jest postrzegane jako podmiot, który ma swoje prawa, w tym prawo żądania od państwa ochrony i tego, żeby na przykład mogło dożyć 18. roku życia. Pojęcie „władzy rodzicielskiej” musimy zastąpić „odpowiedzialnością rodzicielską”.
Petycję do wszystkich partii politycznych o włączenie kwestii bezpieczeństwa dzieci do programów wyborczych podpisało w tej chwili niewiele ponad 10 tys. osób. Petycję o zakwalifikowanie artysty Janna na Eurowizję – prawie 100 tys. Myślę o tym, jak daleka droga przed nami, żeby ten temat stał się ważny naprawdę, a nie tylko deklaratywnie.
– Ja bym wolała zrobić inne ćwiczenie myślowe. Jestem przekonana, że gdybyśmy w tej chwili założyły petycję o przywrócenie kary śmierci w Polsce, zebrałybyśmy dziesiątki tysięcy podpisów. Bo nam się wciąż wydaje, że najprostszą drogą do ochrony dziecka jest surowe karanie. Nie jesteśmy nauczeni myślenia, że zmiana jest procesem i że jedyna realna szansa na poprawę sytuacji nie wiedzie poprzez wzmożenie i gwałtowne emocje, tylko przez spokojne, metodyczne przeanalizowanie przyczyn oraz wspólny, partycypacyjny model przygotowania odpowiedzi na pytania – jakim społeczeństwem chcemy być? Jakiego świata chcemy dla wszystkich dzieci? Nie tylko swoich.
Sędzia w Polsce może się dokształcić, jak pomagać dzieciom w rodzinach dysfunkcyjnych, ale musi na to poświęcić prywatny czas