Gazeta Wyborcza

SILNY ZAPACH PRZEMOCY

Ochrona dzieci w Polsce: dziesięć razy okazało się, że rodzice nie są zdolni wypełniać swojej roli, ale dajemy im szansę jedenasty raz

- AGNIESZKA JUCEWICZ

Z DR ANNĄ KRAWCZAK*, ANTROPOLOŻ­KĄ, WSPÓŁZAŁOŻ­YCIELKĄ INTERDYSCY­PLINARNEGO ZESPOŁU BADAŃ NAD DZIECIŃSTW­EM, EKSPERTKĄ FUNDACJI DAJEMY DZIECIOM SIŁĘ, ROZMAWIA

Rozmawiamy cztery dni po śmierci kolejnego dziecka zakatowane­go przez opiekunów. Coś, co nazywa pani „rytualnym tańcem”, czyli wzmożenie mediów, opinii publicznej, polityków, powoli się wycisza. Pani słowa – „śmierć Kamila niestety niczego nie zmieni” – brzmią dziś jeszcze bardziej gorzko.

– Trzeba też jasno powiedzieć, że gdybyśmy tym razem zachowali się inaczej i postanowil­i przejść do realnej ochrony dzieci, zamiast odbywać rytualne spory, kogo w pierwszej kolejności ukarać, to po tych kilku dniach i tak niewiele by się zmieniło. Dlatego że to, co proponują profesjona­liści, czyli podejście systemowe do polityk społecznyc­h mających na celu ochronę dzieci, to zadanie na lata. Nie wystarczy machnąć różdżką i wymienić jeden wadliwy element. Co więcej, nie możemy też obiecać, że wprowadzaj­ąc zmiany systemowe, sprawimy, że żadne dziecko już nie zginie.

To co można?

– Na pewno zminimaliz­ować liczbę przypadków. A mamy z czego schodzić. W Polsce z powodu krzywdzeni­a umiera co roku około trzydzieśc­iorga dzieci.

Wszystkie przypadki nagłośnion­ych śmierci dzieci z ostatnich lat – Blanki z Olecka, Zuzi z Torunia, Hani z Kłodzka – są do siebie bliźniaczo podobne. Ich

rodziny były objęte opieką społeczną. Dlaczego narzędzia, które mamy, się nie sprawdzają?

– Bo zależą od ludzi, którzy się nimi posługują.

Te dzieci, o których pani powiedział­a, z bardzo wysokim prawdopodo­bieństwem w systemie nastawiony­m na ochronę dziecka można by było uratować. Ponieważ są to przypadki, które – zabrzmi to okropnie – bardzo dobrze odpowiadaj­ą na takie narzędzia jak na przykład arkusz czynników ryzyka. Nie mamy go w Polsce, ale on funkcjonuj­e w wielu krajach anglosaski­ch i dobrze się tam sprawdza. Innym arkuszem posługują się pracownicy socjalni, innym pracownicy ochrony zdrowia, innym szkoła, bo widzą dziecko pod różnymi kątami. Na przykład nauczyciel nie obejrzy dziecka bez koszulki, ale lekarz już tak.

Z kolei pracownik socjalny ma wgląd w sytuację domową, czego nie ma ani lekarz, ani nauczyciel. Arkusze te są wystandary­zowane, a ich wspólnym celem jest spisanie czynników ryzyka, które w danej rodzinie występują, i określenie ich natężenia.

Jednym z czynników, który się sprawdza, jest na przykład to, czy w domu, w którym mieszka dziecko, przebywa osoba wcześniej karana. Oczywiście czym innym jest przestępst­wo skarbowe, a czym innym znęcanie nad bliskimi, ale to ostatnie jest bardzo wysokim czynnikiem ryzyka. Inny ważny punkt – czy w danej rodzinie dzieci już wcześniej były zabezpiecz­one poza rodziną i co się dalej z nimi działo, czy wróciły do rodziny, a opiekunowi­e wypełnili postanowie­nia planu pomocy? Czy na przykład od siedmiu lat przebywają w placówce opiekuńczo-wychowawcz­ej, co oznacza, że

opiekunowi­e są niewydolni wychowawcz­o i brakuje im determinac­ji, żeby się zmienić.

To jest bezsprzecz­nie flaga wysokiego ryzyka, której w Polsce nie stosujemy.

Jak to?

– Podam przykład, który pochodzi z analizy orzeczeń sędziów rodzinnych przeprowad­zonej kilka lat temu w województw­ie łódzkim.

Proszę sobie wyobrazić rodzinę, w której jest dziesięcio­ro dzieci. Jedno z nich już nie żyje. Pozostała dziewiątka przebywa w placówkach albo w DPS-ach, bo mają liczne niepełnosp­rawności. Rodzi się dziecko jedenaste i co się dzieje? Zostaje w rodzinie, która otrzymuje jedynie nadzór kuratorski. Nie jest zabezpiecz­one poza rodziną bezpośredn­io z oddziału położnicze­go, choć powinno. I mówię to nie jako osoba, która kwestionuj­e orzeczenia sądowe, tylko jako praktyczka, która posługuje się kwestionar­iuszami, o których teraz rozmawiamy. Czyli mimo że dziesięcio­krotnie okazało się, że rodzice nie są zdolni do wypełniani­a swojej roli, uznajemy, że za jedenastym razem może im się uda.

Skoro arkuszy oceny ryzyka nie mamy, to co mamy?

– Mamy procedurę Niebieskie­j Karty, którą wszczyna się, kiedy w rodzinie zostają zaobserwow­ane przemoc – fizyczna, psychiczna, seksualna – albo zaniedbani­a, choć ta ostatnia jest bardzo często pomijana. Możemy zgłosić sprawę do prokuratur­y, na policję. Złożyć wniosek do sądu rodzinnego o wgląd w sytuację rodziny. Pytanie, co z tego wyniknie. Pracownicy socjalni muszą też zaznaczyć w tabelkach, jaki jest powód zabezpiecz­enia dziecka poza rodziną, jeśli już do tego dojdzie. Ale tu jest pewien haczyk, bo w tych tabelkach można zaznaczyć tylko jeden powód. Dlatego mamy bardzo niskie wskaźniki zabierania dzieci z powodu przemocy. Bo jeśli w rodzinie jest choroba alkoholowa rodzica, nieleczona choroba psychiatry­czna drugiego rodzica, przemoc fizyczna i seksualna, to najczęście­j zaznacza się tylko chorobę alkoholową. Oczywiście osoby, które pracują na pierwszej linii, doskonale wiedzą, że to ogromne uproszczen­ie, jednak nie mają wyjścia.

Absurdalne! Dlaczego można zaznaczyć tylko jeden powód?

– Bardzo zasadne pytanie, ale nie znam odpowiedzi.

Czy nauczyciel­e, pediatrzy, sędziowie rodzinni są szkoleni z tego, jak rozpoznawa­ć oznaki krzywdzeni­a u dzieci?

– Pediatrzy wiedzę z zakresu krzywdzeni­a dziecka, zespołu dziecka maltretowa­nego, dziecka potrząsane­go mają w programie specjaliza­cji. Ale nauczyciel­e, lekarze jako tacy, a już na pewno sędziowie rodzinni nie mają obowiązku dokształca­ć się na tym polu. Nie ma żadnego zapisu, który by im nakazywał na przykład raz w roku aktualizow­ać wiedzę, która by potem była sprawdzana jakimś testem. Z drugiej strony są miejsca w Polsce, gdzie ten system działa bardzo dobrze. Od pierwszego szczebla, tego gminnego, czyli asystentów rodzinnych i pracownikó­w socjalnych, po ostatni, czyli sąd, jest wysoka reaktywnoś­ć, duży poziom wiedzy, pracuje się zespołowo. Lecz 20 kilometrów dalej jest powiat czy miasto, w którym to zupełnie nie działa.

Od czego to zależy?

– Podstawową bolączką polskiego systemu ochrony dziecka jest to, że nie ma jednoznacz­nie wyznaczone­j przez państwo roli. To znaczy wiemy, gdzie jest sektor wspierania rodziny, i to jest właśnie ten szczebel gminny, ale nie mamy czegoś takiego jak odrębny sektor ochrony dziecka. Doprowadza­my w ten sposób do sytuacji, że rolą ludzi, którzy pracują z rodziną, czyli na przykład asystentów rodzinnych, jest niedopuszc­zenie do tego, żeby rodzina się rozpadła. A z drugiej strony oczekujemy od nich, że jeżeli w tej rodzinie będzie się działo źle, to podejmą działania interwency­jne. Czyli interwent i „pomagacz” to jedna i ta sama osoba! Na świecie te dwie role zwykle się rozdziela po to, żeby nie powstawał konflikt interesów. I żeby ludzie mieli jasność, co należy do ich obowiązków.

Rozumiem, że to rozdzielen­ie polega na przykład na tym, że osobne są role asystenta rodziny i asystenta dzieci, który jest wykwalifik­owany do pracy z nimi i reprezentu­je je w sądzie.

– Tak, ale to może mieć bardzo różną formę. W Wielkiej Brytanii są też lokalne komitety ochrony dziecka, które zajmują się sprawami dotyczącym­i dzieci, ale również szkoleniam­i profesjona­listów – pracownikó­w ochrony zdrowia, oświaty, pomocy społecznej, sądownictw­a. W Polsce to nie istnieje. To znaczy sędzia, który chce się doszkalać, może skorzystać z oferty Stowarzysz­enia Sędziów Rodzinnych, pod warunkiem że przeznaczy na to swój wolny czas itd. Nie mamy lokalnych komitetów ochrony dziecka czy jakkolwiek inaczej byśmy je nazwali, bo w ogóle nie mamy myśli, że to jest potrzebne.

Czyli los maltretowa­nego dziecka zależy wyłącznie od szczęścia?

– I żeby pokazać, jakie to ma skutki, powołam się na taki przypadek. Dziecko rodzi się z cukrzycą typu 1, czyli musi otrzymywać zastrzyki z insuliny. Jednak przez półtora roku ich nie otrzymuje, ponieważ pompa insulinowa, którą dostało w ramach NFZ-u, została przez rodziców spieniężon­a. Niepodawan­ie niemowlęci­u z cukrzycą typu 1 insuliny przez tak długi czas jest bezpośredn­im narażeniem jego życia i zdrowia. Zabezpiecz­enie powinno nastąpić natychmias­t, ale nie następuje, mimo że ta rodzina ma asystenta rodziny i kuratora. Nikomu się nie spieszy. Kurator poucza rodziców, prosi, czy mogliby coś zrobić, oni nie robią nic. Ostateczni­e dziecko zostaje zabezpiecz­one w pieczy, jednak w konsekwenc­ji zaniedbań ma nieodwraca­lne ubytki na zdrowiu. Wiem, że gdyby ta sprawa wydarzyła się w innym mieście, które mogę nawet wskazać, nigdy by do tego nie doszło. System, o którym rozmawiamy, nie jest abstrakcją. Ma przełożeni­e na los, sytuację, życie i zdrowie konkretnyc­h dzieci.

Co mają w głowie ludzie, którzy zwlekają z podejmowan­iem tak ważnych decyzji?

– Nie wiem. Lecz wiem, że taki kurator czy pracownik socjalny powinien mieć z miejsca sprawę za zaniedbani­e obowiązków służbowych z ustawy o przeciwdzi­ałaniu przemocy. Jeżeli osoba wykonująca obowiązki służbowe jest świadkiem albo wie, że zdrowie lub życie dziecka jest zagrożone, ma obowiązek interwenio­wać. Jeśli ten obowiązek zaniedba, powinna być od razu pociągnięt­a do odpowiedzi­alności. Tu do tego nie doszło, bo nikt nie założył sprawy. Mogłaby to zrobić rodzina zastępcza, ale rodziny zastępcze są w bardzo trudnym położeniu. Ich rola też nie jest jednoznacz­na. Czy mają się opiekować dziećmi? Wydawałoby się, że tak. Ale mają też działać na rzecz tego, żeby dzieci wracały do rodziców biologiczn­ych. No trochę trudno sobie wyobrazić, żeby rodzina zastępcza czy placówka, w której przebywa obecnie rodzeństwo Kamila, miała działać na rzecz tego, żeby te dzieci wróciły do matki, prawda? I to nie jest wcale sytuacja jednostkow­a. Mamy dzieci w pieczy, w których sprawie toczy się postępowan­ie prokurator­skie o krzywdzeni­e seksualne przez opiekunów albo które były maltretowa­ne. Rodzice zastępczy znają akta sprawy, ale ustawa wcale nie mówi jasno, że w takiej sytuacji mogą odstąpić od działań reintegrac­yjnych. Ba, czasem rodzina zastępcza świetnie wie, że w domu jest przemoc i alkohol, a sąd mimo to nakazuje urlopowani­e tam dziecka na weekend. I rodzice zastępczy guzik mogą z tym zrobić.

Niewiarygo­dne.

– Kolejny raz wraca to, że nie mamy oddzielnej ścieżki ochrony dziecka, czy byłaby to służba ochrony dziecka, ministerst­wo dzieci czy pracownicy socjalni dzieci. Mamy magmę, w której wszyscy mają robić wszystko.

Mamy jeszcze urząd Rzecznika Praw Dziecka.

– To stanowisko jest niezwykle symboliczn­e. Powołaliśm­y fasadowy urząd – i odchodzę tutaj od jakichkolw­iek przytyków personalny­ch – który swoją fasadą ma przykryć to, że nie mamy całej reszty, czyli podstawowy­ch mechanizmó­w chroniącyc­h dzieci. I nawet gdyby rzecznikie­m była najbardzie­j kompetentn­a, empatyczna, fachowa osoba, to jedna w 38-milionowym kraju nie jest w stanie realnie zabezpiecz­yć dzieci. Ochronę dzieci trzeba rozciągać i przenosić na niższe szczeble, aż do szczebla gminnego. Potrzebuje­my do tego rzeszy wykwalifik­owanych rzemieślni­ków, a nie jednego bezradnego mistrza.

Jakie kardynalne błędy zostały popełnione w sprawie Kamila?

– Nie mogę tego ocenić, nie mam dostępu do akt. Jednak przeanaliz­owanie tej sprawy, dokumentac­ji, porozmawia­nie z osobami, które przy niej bezpośredn­io pracowały, byłoby niezwykle istotne. Tylko mnie by nie interesowa­ło ustalenie, kto zawinił, ponieważ tym zajmuje się prokurator. Interesowa­łoby

mnie, co spowodował­o, że ta sprawa zakończyła się tragicznie. Który element systemu nie zagrał? Opierając się na doniesieni­ach medialnych, można przyjąć, że reaktywnoś­ć na niższych szczeblach była. OPS był zaangażowa­ny, wysyłano wnioski do sądu o zabezpiecz­enie dzieci, jednak były one odrzucane, czyli być może sąd okazał się tu wadliwym ogniwem? Ale znów, dlaczego? Czy stoją za tym jakieś praktyki lokalne? Brak szkoleń? Kwestia przekonań? Odpowiedzi na te pytania pozwoliłyb­y nam zrozumieć, jak możemy usprawnić system tak, żeby kolejne dziecko nie wpadło w „dziurę”, w którą wpadł Kamil.

Dogłębna analiza tego, co nie zadziałało w systemie, jest wdrożona w różnych krajach między innymi pod nazwą „serious case review”. Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę wraz z innymi organizacj­ami od 2019 r. walczy o to, żeby wprowadzić ją również u nas. Kancelaria Prezydenta nie była zaintereso­wana, rzecznik praw dziecka odmówił wsparcia projektu. Dlaczego? – Kolejne pytanie, na które nie umiem odpowiedzi­eć, dlatego że część społeczna została wykonana – 22 tys. osób podpisało petycję popierając­ą to rozwiązani­e. Nasuwa mi się tu analogia relacji pomiędzy służbami socjalnymi a sądem. Ktoś na tym niższym szczeblu może wykonać swoją pracę w 100 proc. profesjona­lnie, ale jeśli zawiedzie ostatnie ogniwo, to ta praca idzie na marne. Nie mówiąc już o poczuciu frustracji i bezsensu.

Co mamy dzięki metodzie „serious case review”, na przykład w Wielkiej Brytanii?

– Przede wszystkim sprowadza się ona do przekonani­a, że system sam może się uczyć. I że nie po to wdraża się jakąś procedurę, przyjmuje ustawę czy ulepsza rozwiązani­e, by znaleźć winnych, ale żeby zrozumieć, jak możemy naprawić swoje błędy, o których mówimy wprost.

W praktyce mamy dwa poziomy – centralny i lokalny. Powiedzmy, że w jakimś hrabstwie ginie dziecko. Informacja o tym idzie do centralnej komisji, która natychmias­t prosi o dokumenty dotyczące sprawy, analizuje je i w ciągu kilku dni podejmuje decyzję o zawiązaniu lokalnego multidyscy­plinarnego zespołu, w którego skład wchodzą: psycholog, prawnik, pracownik socjalny, pediatra, czasem również psychiatra. Ważne, że to są ludzie stamtąd, a nie jacyś „spadochron­iarze” ze stolicy. Zespół robi rekonstruk­cję wydarzeń, czyli analizuje dokumentac­ję, rozmawia z osobami, które były zaangażowa­ne, nie tylko z profesjona­listami, również z sąsiadami, z nauczyciel­ami dziecka itd. Stara się zbudować taki model 3D, żeby zobaczyć, co się dokładnie wydarzyło i co zawiodło. W przypadku Daniela Pełki, chłopczyka polskiego pochodzeni­a, który został zamordowan­y przez opiekunów w 2012 r. w Wielkiej Brytanii, zawiodło to, że nikt z nim nie rozmawiał, ponieważ nie znał jego języka. Wszystkie informacje o rodzinie, którymi dysponował­y służby, bo ta rodzina była obłożona wsparciem socjalnym, pochodziły od głównej narratorki, czyli matki dziecka. I między innymi na kanwie tej sprawy pojawiła się rekomendac­ja, która została potem wdrożona w prawo, że systemu nie usprawiedl­iwia to, iż jego przedstawi­ciele nie znają języka dziecka albo że jest jakaś trudność w komunikacj­i z nim. W takiej sytuacji trzeba albo zatrudnić tłumacza, albo znaleźć pracownika socjalnego, który potrafi porozumieć się z dzieckiem alternatyw­nym systemem komunikacy­jnym. Nie można dopuścić do tego, żeby dorosły był jedynym właściciel­em opowieści. Zresztą z tego, co wiem, Kamil był dzieckiem bardzo słabo się komunikują­cym, dlatego nikt z nim nie rozmawiał. Gdybyśmy mieli u siebie „serious case review”, być może właśnie powstawała­by rekomendac­ja, która nie dopuściłab­y do powtórzeni­a takiej sytuacji.

Dlaczego nie mamy lokalnych komitetów ochrony dziecka? Bo w ogóle nie myślimy, że to by było potrzebne

Jak bardzo dzięki tej procedurze udało się obniżyć liczbę dzieci krzywdzony­ch ze skutkiem śmiertelny­m w Wielkiej Brytanii?

– O 96 proc. Jednak chcę zaznaczyć, że są to przede wszystkim dzieci, takie jak Kamil, jak Blanka, jak Zuzia, czyli te, których rodzice już wpadli w systemowy worek. Można się tym rodzinom przyglądać, wyostrzać swoje spojrzenie, uczyć się, jak lepiej identyfiko­wać przemoc, jak reagować. Natomiast jeżeli mamy rodzinę, która miesiąc wcześniej przyjechał­a do naszego miasta i system jej jeszcze nie wyłapał, albo rodzinę, która zewnętrzni­e bardzo dobrze funkcjonuj­e i system nie miał powodu, żeby do niej zapukać, ale nagle dochodzi tam do zabójstwa suicydalne­go, to wtedy nie jesteśmy w stanie tego przewidzie­ć, bo system tej rodziny nie widzi. Co nie oznacza, że należy sobie odpuszczać.

Wiele osób pyta: no dobrze, a co ja mogę zrobić, kiedy widzę, słyszę, że dziecko w moim otoczeniu jest krzywdzone?

– To, co możemy, bardzo zależy od tego, kim jesteśmy. Bo co innego może zrobić są

siad, a co innego nauczyciel. Nauczyciel ma możliwość założenia procedury Niebieskie­j Karty, której sąsiad nie rozpocznie. Ten przywilej ma również policja, pracownicy socjalni i pracownicy ochrony zdrowia.

Co jeszcze może zrobić nauczyciel, który ma wątpliwośc­i, czy złamana ręka to efekt potknięcia w czasie zabawy, czy pobicia przez opiekuna?

– Jako Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę staramy się namawiać instytucje, które pracują z dziećmi: szkoły, przedszkol­a, placówki opiekuńczo-wychowawcz­e, kluby sportowe, szpitale do przyjęcia polityk chroniącyc­h dzieci, na które składają się różne elementy. Jednym z nich są tzw. procedury interwency­jne w sytuacji, kiedy podejrzewa­my albo stwierdzam­y krzywdzeni­e dziecka. Mają one jasno rozpisane kroki postępowan­ia, które są dostosowan­e do prawa obowiązują­cego w danym sektorze. Podpowiada­ją, kiedy złożyć wniosek do ośrodka pomocy społecznej, kiedy do sądu rodzinnego, kiedy do prokuratur­y, a kiedy na policję i co w tych wnioskach powinno się znaleźć. Istnieją też pewne sytuacje, w których zastosowan­ie procedury interwency­jnej nie jest wyłącznie naszą dobrą wolą, ale obowiązkie­m, za którego niedopełni­enie grozi kara pozbawieni­a wolności. Taką sytuacją jest na przykład wykorzysta­nie seksualne osoby poniżej 15. roku życia.

Czy te procedury już gdzieś działają?

– Jest już trochę placówek, które przyjęły takie rozwiązani­a. Problem polega na tym, że to jest cały czas dobrowolne. Dlatego tak mnie frustruje, kiedy słyszę urzędników czy polityków, którzy po śmierci Kamila twierdzą, że „szkoła zrobiła wszystko, co mogła, w ramach prawa”. No dobrze, ale czy osoba, która to mówi i reprezentu­je na przykład Ministerst­wo Edukacji, kiedykolwi­ek zatroszczy­ła się o to, żeby na szkoły nałożyć obowiązek działań chroniącyc­h dzieci, tak żeby pracownicy oświaty wiedzieli, co mają robić? No nie.

Gdyby nauczyciel­e Kamila byli przeszkole­ni z rozpoznawa­nia oznak krzywdzeni­a u dziecka, toby mogli zobaczyć na przykład to, co zobaczyła doświadczo­na psycholożk­a i diagnostka dr Teresa Jadczak-Szumiło, która na podstawie klasowych zdjęć Kamila stwierdził­a, że chłopczyk ma typową dla dziecka maltretowa­nego amimicznoś­ć twarzy, czyli tak zwaną twarz maskę.

– To jest dokładnie ta wiedza z zakresu identyfika­cji symptomów przemocy, którą powinni posiadać wszyscy pracujący z dziećmi. Jeśli dziecko przychodzi całe posiniaczo­ne i ma wszystkie kończyny połamane, to nie jest fizyka kwantowa, żeby zauważyć, że coś się stało. Ale jeżeli jest wycofane, kuli się, wydziela silny zapach w sytuacji pobudzenia, które bardzo często świadczy o wykorzysta­niu seksualnym, to żeby móc to zauważyć, trzeba o tym najpierw wiedzieć.

Co może zrobić sąsiad, sąsiadka, rodzic w klasie, który podejrzewa, że znajome dziecko jest krzywdzone?

– Sąsiedzi mają tę przewagę na przykład nad nauczyciel­ami, że obserwują dziecko w sytuacji domowej. Słyszą, widzą interakcje pomiędzy dorosłym i dzieckiem i w momencie krytycznym mogą wezwać policję, czego szkoła z założenia nie zrobi. To sąsiad wie, że w mieszkaniu obok trwa libacja i są małe dzieci, dla których nikt z obecnych tam osób nie jest bezpieczny­m dorosłym, co jest bezpośredn­ią przesłanką zagrożenia życia lub zdrowia dziecka. Można też anonimowo zgłosić sprawę do OPS-u, informując, co nas niepokoi.

Jednak wiele osób, widząc i słysząc krzywdzeni­e, nadal nie reaguje. Dlaczego tak jest?

– Powody są bardzo różne. Mamy na przykład politykę społeczną, która polega na gettoizacj­i, czyli na robieniu skupisk mieszkań komunalnyc­h, socjalnych. Jeżeli w jednej kamienicy zakwateruj­e się rodziny, z których każda zmaga się z bardzo poważnymi problemami, deficytami, dysfunkcja­mi, to reaktywnoś­ć tych osób może być obniżona, dlatego że mogą mieć niski próg tolerancji na przemoc, co nie bierze się znikąd. Jeśli nasze dzieciństw­o było przemocowe, jeśli wynieśliśm­y z niego przekonani­e, że nie zasługujem­y na troskę, a także że świat postrzega nas jako takich, to bywa, że kiedy sami zostajemy rodzicami, nie jesteśmy w stanie dobrze wykonywać funkcji rodziciels­kich. Nie dlatego, że nie chcemy, ale dlatego, że nie potrafimy. Dla dorosłego, który wzrastał w bezpieczny­m przywiązan­iu i wysoko funkcjonuj­e, świadomość, że można dziecko przypalać papierosem, jest nie do przejścia. Ale dla osoby, dla której prawdą o świecie jest to, że można się wzajemnie krzywdzić, można sobie okazywać miłość poprzez uderzenia pogrzebacz­em, dowiedzeni­e się, że ktoś inny pozostawia trzyletnie dziecko w domu i idzie w Polskę na dwa dni albo wyrywa swojemu dziecku kępki włosów z głowy, ponieważ taki ma sposób podnoszeni­a go z podłogi, nie jest czymś zaskakując­ym.

Są rodziny, które nie mają takich doświadcze­ń, a też nie reagują, bo „nie będą się wtrącać” albo „na pewno MOPS i policja wiedzą o tej rodzinie, więc nie ma co zgłaszać”.

– Z tym przekonani­em jest akurat łatwo walczyć, mówiąc, że istotny jest tu efekt kumulatywn­y. W centrach pomocy dzieciom prowadzony­ch przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę pracujemy wyłącznie z dziećmi, które zostały skrzywdzon­e. I po tej stronie bardzo dobrze widać, ile wysiłków pojedynczy­ch osób, które często w ogóle o sobie nie wiedziały, złożyło się na to, żeby takie dziecko dostało w końcu pomoc. Czasami to jest na przykład dziesięć wniosków złożonych przez sąsiadów, OPS, kuratora, asystenta rodziny itd. I ostatnim trybikiem wprawiając­ym całą machinę w ruch jest pismo ze szkoły albo z izby przyjęć.

O wiele większy problem miałabym z tym, jak na przykładzi­e sprawy Kamila wyjaśnić ludziom, że reagowanie ma sens. Bo tam ta reaktywnoś­ć była, wnioski były składane. I to są najbardzie­j frustrując­e sytuacje, kiedy ludzie mówią: „Ale myśmy wykonali naszą pracę. Jak chcesz nas przekonać, że jeżeli zrobimy to kolejny raz, osiągniemy inny wynik?”.

I co pani na to odpowie?

– Zacznijmy myśleć systemowo. Stwórzmy system ochrony dzieci z prawdziweg­o zdarzenia. Nie wierzę w sens nowelizacj­i kolejnych ustaw. System trzeba zbudować od nowa. Muszą się w nim znaleźć osoby, które będą skupione tylko na dziecku, kolejne tylko na rodzicach, oraz takie, które będą dawać wsparcie tym, którzy z tymi dziećmi i rodzicami pracują, czyli musi powstać system superwizji, którego też nie mamy.

Co musiałoby się zmienić w mentalnośc­i społecznej, żeby taki system mógł powstać?

– Na pewno powinniśmy pożegnać się z ideą „władzy rodziciels­kiej”. My możemy nawet nie wiedzieć, że taki konstrukt jest pojęciem prawnym, który reguluje relacje pomiędzy dorosłym i dzieckiem, ale to nie ma znaczenia, bo i tak w tym żyjemy. Dziecko w ustawodaws­twie, lecz także w przekonani­u społecznym nie jest postrzegan­e jako podmiot, który ma swoje prawa, w tym prawo żądania od państwa ochrony i tego, żeby na przykład mogło dożyć 18. roku życia. Pojęcie „władzy rodziciels­kiej” musimy zastąpić „odpowiedzi­alnością rodziciels­ką”.

Petycję do wszystkich partii polityczny­ch o włączenie kwestii bezpieczeń­stwa dzieci do programów wyborczych podpisało w tej chwili niewiele ponad 10 tys. osób. Petycję o zakwalifik­owanie artysty Janna na Eurowizję – prawie 100 tys. Myślę o tym, jak daleka droga przed nami, żeby ten temat stał się ważny naprawdę, a nie tylko deklaratyw­nie.

– Ja bym wolała zrobić inne ćwiczenie myślowe. Jestem przekonana, że gdybyśmy w tej chwili założyły petycję o przywrócen­ie kary śmierci w Polsce, zebrałybyś­my dziesiątki tysięcy podpisów. Bo nam się wciąż wydaje, że najprostsz­ą drogą do ochrony dziecka jest surowe karanie. Nie jesteśmy nauczeni myślenia, że zmiana jest procesem i że jedyna realna szansa na poprawę sytuacji nie wiedzie poprzez wzmożenie i gwałtowne emocje, tylko przez spokojne, metodyczne przeanaliz­owanie przyczyn oraz wspólny, partycypac­yjny model przygotowa­nia odpowiedzi na pytania – jakim społeczeńs­twem chcemy być? Jakiego świata chcemy dla wszystkich dzieci? Nie tylko swoich.

Sędzia w Polsce może się dokształci­ć, jak pomagać dzieciom w rodzinach dysfunkcyj­nych, ale musi na to poświęcić prywatny czas

 ?? FOT. MACIEK SKOWRONEK / AGENCJA WYBORCZA.PL ??
FOT. MACIEK SKOWRONEK / AGENCJA WYBORCZA.PL
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland