WYBRALIŚMY, WIĘC SIĘ WTRĄCAMY
Im więcej ludzi myślących tylko, jak przeżyć z dnia na dzień, tym lepiej dla PiS.
owiedzieć, że październikowe wybory parlamentarne będą najważniejsze od 1989 r., to nic nie powiedzieć. Lepiej je nazwać wyborami stulecia, nie tego, które minęło, lecz tego, które trwa – XXI wieku. Zadecydują bowiem o rozwoju Polski.
Nie my pierwsi stajemy przed takim wyzwaniem. Słowacy w 1998 r. odesłali do historii rządy autokraty Meciara, ponieważ swoją nacjonalistyczno-ksenofobiczną polityką blokował im drogę do Unii Europejskiej. W dwa lata później uczynili to samo Serbowie z rządami Miloševicia, sprawcy czystek etnicznych. W tym samym czasie w Chorwacji demokratyczna opozycja i organizacje społeczne utworzyły koalicję przeciwko nacjonalistycznemu autokracie Tudźmanowi, który zaczął wtrącać do więzienia działaczy i dziennikarzy. Te trzy społeczeństwa usunęły przeszkody na drodze cywilizacyjnego rozwoju.
Istnieją trzy nieodzowne motory społecznego rozwoju. Po pierwsze, potencjał każdego człowieka – kapitał indywidualny. Po drugie, potencjał współpracy z innymi – kapitał społeczny. Po trzecie, służące obu tym potencjałom instytucje włączające, a nie dyskryminujące.
Jeszcze w latach 90. Polki i Polacy dobrze zainwestowali w swój kapitał indywidualny. Posłali dzieci do szkół i na uniwersytety. Populacja studentów wzrosła z 400 tys. do ponad 2 mln; aż 65 proc. zaczęły stanowić kobiety. Założyli ok. 1 mln małych i średnich biznesów. Gorzej poszło kreowanie kapitału społecznego z powodu wyjątkowo niskiego zaufania do obcych (21 proc.), w tym do partnerów w biznesie (ufa im zaledwie 35 proc.). Polska gospodarka traci na tym rocznie blisko 300 mld zł (badania Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu oraz Eurobarometru).
A zatem wyzwaniem dla polskiego społeczeństwa na najbliższą dekadę jest budowa kapitału społecznego. Rządy PiS mogą nam tę szansę na lata odebrać. Tracić będą wszyscy, którzy zainwestowali w kapitał indywidualny: wykształcenie, zdrowie itp., czyli co najmniej dwa pokolenia rodaków. Dlaczego? Ponieważ do rozwoju społeczno-gospodarczego nieodzowne są instytucje włączające, emancypacyjne, a nie dzielące, dyskryminujące lub skorumpowane, w efekcie eksploatujące część społeczeństwa. Instytucje, do których bezstronności i profesjonalizmu ludzie mają podstawowe zaufanie.
W koncepcji państwa PiS – utrzymania władzy jak najdłużej – takich instytucji być nie może, albowiem ludzie mający kapitał społeczny, czyli rozwinięta klasa średnia, nie będą głosować na prawicowo-populistyczny autokratyzm. Tylko Polacy tkwiący w społecznej pułapce niedorozwoju, słabo wyedukowani, wystraszeni i permanentnie na siebie napuszczani będą poszukiwać patrona obiecującego im złudne poczucie bezpieczeństwa kosztem praw i wolności.
PiS wie, że świat Zachodu wkroczył znów, po dziesiątkach lat, w epokę niepewności i wojny w Europie. Stara się te okoliczności wykorzystać. Jest wiele – jak mówi premier Morawiecki – „politycznego złota”. Nie trzeba już mocno straszyć „zarazkami uchodźców”, LGBT, migrantami na granicy z Białorusią, bo ogólnie czasy są niepewne. Polaków gnębi drożyzna, a inflacja, z której ona wynika, jest „złotem” miliardowych dochodów rządu przeznaczanych na pozabudżetowe fundusze zaspokajające pazerność partii Kaczyńskiego, Ziobry czy Bielana. Naukowcy pracujący nad zjawiskiem strukturalnego niedorozwoju usług publicznych w krajach rządzonych przez podobny do PiS populistyczny autokratyzm (przebadano 56 krajów) udokumentowali, że taka wyrachowana polityka sprawia, że subiektywnie więcej znaczą dla ludzi transfery typu 500 plus czy trzynaste emerytury niż publiczne inwestycje w zdrowie czy edukację.
Każda władza czerpie legitymizację z ekonomicznej pomyślności kraju oraz z wiarygodności i bezstronności państwowych instytucji. Jeśli pierwszego nie może, a drugiego nie chce, pozostaje jej zepchnąć społeczeństwo do stanu, w którym ludzie obiorą strategie przetrwania podobne do realsocjalizmu lat 70. czy 80. („Alternatywy 4”), a zatem żadnej presji na władzę ani na instytucjonalne zmiany wywierać nie będą.
Od 2020 r. Polska spada najszybciej na świecie w rankingach jakości i bezstronności instytucji demokratycznych. Według instytutu V-Dem (Varieties of Democracy) z Göteborga od 2015 r. straciliśmy ok. 40 proc. jakości demokracji i stoimy na granicy autokracji wyborczych. Nie tylko zostały już unicestwione instytucje egzekwujące odpowiedzialność władzy pomiędzy wyborami, ale także same wybory nie trzymają standardu „równego pola gry” między rządzącymi a opozycją – nie są uczciwe. W tym spadku wyprzedziliśmy już Węgry, Brazylię i Turcję.
Pierwszą lokatę za rok 2022 zajmą zapewne Węgry – z powodu wyborów parlamentarnych oszukańczo przeprowadzonych przez ekipę Orbána i rządzącą partię Fidesz. Na fałszowaniu głosów w urnach nikogo za rękę nie złapano. Za to Fidesz rozwinął tzw. turystykę wyborczą: ponad 150 tys. wyborców Orbána wożono autobusami do komisji wyborczych wszędzie tam, gdzie należało wygrać (bo każdy mógł się rejestrować, gdzie chciał). Orbán urządził też gerrymandering, co doprowadziło do aż 30-procentowych różnic w wielkości okręgów wyborczych, tak że więcej mandatów było do zdobycia tam, gdzie Fidesz był słabszy, a mniej – gdzie silniejszy.
W Polsce niszczenie instytucji przeznaczonych do kontrolowania władzy widać jak na dłoni: podzieleni na partię Kaczyńskiego i Ziobry partyjni sędziowie Trybunału Konstytucyjnego ugrzęźli w niemocy i bezczynności nawet względem układu rządzącego, partyjna Krajowa Rada Sądownictwa wykluczona została z międzynarodowych struktur, zaczął się proceder „awansu za wyrok” – a to tylko najbardziej spektakularne przykłady zdewastowania państwa przez PiS.
Jednak żadne państwo nie pojedzie bez zaufania obywateli do bezstronności i profesjonalizmu jego instytucji. Jeszcze w latach 2010-12 aż 60 proc. polskich obywateli uważało sądy za bezstronne. Dziś (wg Eurobarometru) ufa w to zaledwie 24 proc. rodaków, a spośród biznesmenów tylko 18 proc.
To istny dramat, ponieważ – jak pokazują światowe badania – to w właśnie w sądach, a ogólnie w instytucjach odpowiedzialnych za sprawiedliwość, obywatele upatrują ostatecznego obrońcę przed krzywdą i nieuczciwością. A bez zaufania do bezstronności państwa nie ma kapitału społecznego.
Wybory w demokracji są w niektórych okresach dla rozwoju społeczeństw kluczowe. Ale demokracja to przede wszystkim styl życia i sposób na życie. Ma być alternatywą dla przemocy i dominacji jednych nad drugimi. Jak wyraził się Abraham Lincoln: „Demokracja to alternatywa dla gwałtu, a nie wojna”.
Środowisko partii PiS nie odnalazło się w demokratycznej kulturze. Według Raportu V-Dem z 2022 r. w Polsce toksyczna polaryzacja społeczna (gdzie adwersarzy uznaje się za wrogów) osiąga już stopień toksycznej polaryzacji politycznej. Od 2010 r. obie polaryzacje wzrosły aż o 30 proc. Bardziej rosły tylko w Turcji i Brazylii (45-50 proc.). Obie nie wzięły się jednak z przyczyn społecznych. Najgorsze, że były i są strategią PiS, która oddziela „swoich” od „wrogów”. Nienawistna retoryka (wzrost w Polsce o 40 proc.) oraz urzędowa dezinformacja i kłamstwa (wzrost aż o 60 proc.) tym polaryzacjom służą. A to z kolei ma wspierać zabójczą dla społeczeństwa politykę zero konsultacji i zero tolerancji dla innych poglądów niż nasze. Z powodu wyjątkowo negatywnego nastawienia obecnej władzy do innych racji spadliśmy w kategorii tolerancji z 33. na 126. miejsce w świecie.
PiS zastawia na społeczeństwo pułapki cywilizacyjne. Pierwszą z nich społeczni ewolucjoniści określają jako „ewolucyjny regres”. Dzieje się tak, kiedy władza schlebia przede wszystkim (bo liczy na ich głosy) najbiedniejszej, najgorzej wyedukowanej, stąd pokrzywdzonej przez los części społeczeństwa. Władza nie myśli o instytucjach, które pozwolą się jej wydobyć z zapaści, lecz utwierdza ją w poczuciu krzywdy. Nie tworzy, a wręcz rujnuje dobrej jakości bezpłatne lub tanie usługi publiczne (zdrowie, edukacja itd.) z dwóch zasadniczych powodów: po pierwsze, z uniwersalnych instytucji welfare state korzystaliby także krytycy władzy (dla autokratów to czyste marnotrawstwo), po drugie, kupowanie wyborców transferami społecznymi stałoby się mniej efektywne.
Wskutek takiej polityki dziś jesteśmy jednym z najbardziej schorowanych społeczeństw Europy, a także mamy jeden z najwyższych wskaźników postcovidowych nadmiarowych śmierci: w 2021 r. ich liczba przekroczyła o 154 tys. średnie zgony z ostatnich 50 lat, co plasuje nas w Europie na 3. miejscu od końca. Obecni studenci skarżą się, że w szkołach średnich po 2015 r. nie można było nawet na lekcji WOS porozmawiać o polityce z powodu strachu nauczycieli przed kuratorami.
Wyborcy w dobrze funkcjonujących demokracjach nie odpłacają się rządom głosami za różne podarki, ponieważ słusznie oczekują, że natura demokracji sprawi, iż jakiś rząd ich w końcu zauważy. Z kolei naturą rządów takich jak PiS jest kupowanie sobie poparcia w sposób celowany, co współczesna nauka ekonomii politycznej nazywa elegancko kooptacją. Trzeba kooptować tylko takie poparcie, jakie potrzebne jest do wygrania wyborów.
W Polsce realizuje się znane od 1927 r. zjawisko „zdrady klerków”, zawsze grawitujących wokół autokratycznej władzy. Ten typ reżimu przyciąga mnóstwo szumowin, które – zobowiązane kultywować swoje zawodowe etyki – tworzą razem z władzą moralny chlew. Zjawisko dotyczy głównie ludzi uznanych zawodów i profesji (nauczycieli, prawników, dziennikarzy, lekarzy itp.). Lekarze i prawnicy niemieccy często opowiadali się za Hitlerem, ponieważ widzieli szansę na przejęcie klientów po żydowskich kolegach.
Oprócz elit trzeba też kooptować selektorat, czyli środowiska wyborców skłonne
Polaków (i tylko 18 proc. polskich biznesmenów) uważa sądy za bezstronne
do kooptacji. Za taką eksploatację muszą jednak zapłacić ci po drugiej stronie spolaryzowanego społeczeństwa. Wszyscy cierpią drożyznę, ale miliardowe dochody państwa ze świadomie tolerowanej inflacji idą np. na „willę plus” ministra Czarnka. Wszyscy płacimy podatki, lecz podarki z nich dostaje tylko część społeczeństwa. Lasy państwowe są skarbem całego narodu, jednak wtedy, gdy stoją, a nie stają się głównie surowcem, na którym mogą zarobić „swoi”. To samo z okradanym Funduszem Sprawiedliwości (dla ofiar przestępstw) czy Funduszem Solidarności (dla osób z niepełnosprawnościami).
Są kraje, które tego typu korupcyjne renty ciągną także z eksploatacji znacjonalizowanych złóż ropy (Wenezuela Cháveza i Madury). Podobną politykę nazywa się wyzyskiem przez polaryzację, a jej efekt – społecznie zubożającym, ponieważ nie tylko wyzyskuje się część społeczeństwa, ale także mrozi lub niszczy potencjały gospodarcze i społeczne.
To druga pułapka zastawiona na społeczeństwo – pułapka permanentnego niedorozwoju. A instytucje, które uprawniają takie praktyki, są typowymi instytucjami „wyłączającymi”, z logiką działania bliższą mafii niż demokratycznego państwa, z logiką neapolitańskiej camorry opisanej przez Henry’ego Monniera jeszcze w 1863 r., gdzie – jak pisał – dzięki protekcji patrona można było dobrze sprzedać nawet ślepą klacz, gdyż kupiec bał się ten mankament zauważyć. Rząd PiS wraz ze swoimi mediami sprzedaje takie konie obywatelom codziennie.
Jest też trzecia, chyba najpoważniejsza, pułapka. Władza, która nie radzi sobie z kryzysami gospodarczymi – mimo propagandy sukcesu i stałego rozdawnictwa pieniędzy – ma jeszcze jedną szansę potwierdzenia swojej społecznej legitymacji. To ufność obywateli, że instytucje państwa są w swych procedurach w praktyce bezstronne, autonomiczne i profesjonalne, więc można się do nich odwołać w poszukiwaniu sprawiedliwości. Chodzi nie o instytucje polityczne, lecz o te, które prawo stosują: sądy, prokuraturę, administrację publiczną.
Według badań (European Social Survey 5 i 9 oraz New Europe Barometer) nawet w Skandynawii zaufanie do instytucji politycznych nie przekracza średnio 50 proc. (w Polsce 25 proc.), a do instytucji egzekwujących prawo wynosi średnio ok. 70 proc. (w Polsce mniej niż 40 proc., a przed 2015 r. – 55 proc.). Zaufanie do sądów w państwach nordyckich przebija próg 70 proc. (w OECD – 55-60 proc.). W Polsce – jak już pisałem – jest na poziomie 24 proc. W Polsce od 2014 r. wg Banku Światowego zaufanie do wszystkich instytucji państwa razem wziętych spadło aż o 15 proc.
Dwie rzeczy są niezwykle interesujące. Po pierwsze, w Europie mały wpływ na zaufanie do państwa ma pogląd obywateli na temat nierówności społecznych, różnica między krytykami a ludźmi usatysfakcjonowanymi stanem zaufania do państwa nie przekracza 5 proc. Natomiast satysfakcja z państwa rośnie aż o 35-40 proc., gdy obywatele uznają instytucje za fair, bezstronne. Po drugie, bezstronne instytucje (głównie sądy i prokuratura) są dla obywateli tak istotne, że skłonni są bardziej znosić różne kryzysy gospodarcze. Obie wartości bowiem kompensują się wzajemnie.
Jednak istotą państwa PiS są instytucje a sąd konstytucyjny wydał wyrok skazujący. stronnicze – pod kontrolą władzy. Zatem W zeszłym roku zrobili podobnie Czesi, w sytuacji kryzysowej, bez dodatkowego kładąc kres populistycznym rządom oli35-40garchy zaufania obywateli do bezstronności Babiša. Od 2017 r. zaczęły instytucji, aby dłużej współgrać założony na Facebooku utrzymać władzę, trzeba Ruch Miliona dla zepchnąć społeczeństwo Demokracji, polityczna do rezerwatu opozycja, sąd „upośledzonych praski (uznał covidowy aspiracji”, stan wyjątkowy do skansenu ludzi za ograniczenie myślących praw tylko o tym, jak obywatelskich przeżyć z dnia niezgodne na dzień, do z konstytucją), skansenu społeczeństwa a dziennikarze zamkniętego, tropili przekręty paternalistycznego, na maseczkach. ksenofobicznego, W Polsce nadal ze słabym szkolnictwem mamy nieskolonizowane i ochroną zdrowia. przez PiS media, Konieczna jest jakaś patrzące władzy na „feudalna klatka” dla Polaków, ręce organizacje społeczeństwa aby prawicowy populizm stale obywatelskiego, niezależnych wygrywał wybory. Pojawi się więcej instytucji i odważnych sędziów, Senat i dość autonomiczne „wyłączających”, aby nikt nawet nie samorządy. Prosi się o większą koordynację, myślał, nie czuł interesu w presji na rządzących przynajmniej wzorem Słowacji na progresywne zmiany. Na długo utracimy szanse na kapitał społeczny Polek i Polaków.
P
rzez wiele ostatnich lat naukowcy próbowali uporządkować wiedzę o erozji demokracji w świecie. Schemat jest podobny: atak – za pomocą „strategii salami” – na wszystkie instytucje egzekwujące odpowiedzialność i kontrolujące władzę, aby zapewnić bezkarność za łamanie konstytucji i korupcję. Po objęciu władzy autokracja obala reduty obrony demokracji, zaczynając albo od niezależnych sądów (w tym konstytucyjnych), albo od organizacji społeczeństwa obywatelskiego dostarczających obywatelom niezbędnych do wyborczych decyzji informacji (media, NGO-sy). Od dwóch jednak lat naukowcy zaczęli koncentrować się bardziej na siłach witalnych obrony demokracji, checks and balances, autonomicznej administracji publicznej czy reducie obywatelskiej. Dwa wnioski są podstawowe: po pierwsze, demokracje muszą nauczyć się blokować siły antysystemowe w ich marszu po władzę (łatwo je rozpoznać np. po agresywnym i nietolerancyjnym języku). Po drugie, załogi poszczególnych redut muszą przybywać sobie z odsieczą.
Koreańczycy z Południa obronili w 2017 r. demokrację, gdy do masowego protestu („marsz świec”) dołączyli parlamentarzyści z oskarżeniem prezydent Park Geun-hye o nadużycia władzy i korupcję,
z lat 1997-98 w formie „okrągłego stołu” demokratów. Tak czy owak, w rankingach naukowców dwa pierwsze miejsca w obronie demokracji przypadły sędziom i samorządom terytorialnym.
Pisząc o koalicji demokratów, nie mam jedynie na myśli jednej listy w wyborach. Oczywiście ona jest ważna; na takiej liście każdy będzie mógł odnaleźć kandydata swojej partii i na niego właśnie zagłosować, przysparzając punktów całości. Sceptycy przywołują Węgry i porażkę zjednoczonej opozycji w zeszłorocznych wyborach, ale tego przykładu nie należy nadużywać, bo tam koalicja demokratów toczyła kampanię w warunkach przypominających Rosję Putina. Lider opozycji Márki-Zay dostał na wystąpienie w tzw. publicznej telewizji zaledwie pięć minut, i to w środę rano, natomiast Orbán przemawiał tam godzinami i codziennie. Poza tym koalicja demokratów przegrała, ponieważ przyjęła skrajnie prawicową, nacjonalistyczną partię Jobbik, którą Orbán później rozbił, przejmując jej antysemickie i wrogie ludziom LGBT hasła, co przeciągnęło jej wyborców do silniejszej partii rządzącej. Lecz w Serbii przeciwko Miloševiciowi w 2000 r. w przedwyborczej koalicji udało się zjednoczyć 18 partiom. W Senegalu w 2000 r. – aż 19. Na Słowacji siedem partii zawarło pakt przeciwko Mečiarowi.
Wszędzie tam porozumienia trwały jednak dzięki współpracy polityków z organizacjami społeczeństwa obywatelskiego (OSO). W Senegalu OSO zapraszały polityków na wspólne śniadania, w Serbii pomogły w wyborze Vojislava Koštunicy na lidera kampanii (późniejszego prezydenta), na Słowacji zinstytucjonalizowano współpracę polityków i OSO w formie komitetu sterującego oraz stałego „okrągłego stołu” demokratów.
Chodziło tam o przywracające demokrację koalicje strategiczne, a nie detaliczno-programowe. Przyszłość demokratyczna krajów nie należy tylko do polityków. Nad Polską nie może dalej ciążyć wyłącznie wersja liberalnej demokracji jako jedynie reprezentatywnej, gdzie politycy mówią: wybraliście nas, to się teraz nie wtrącajcie. Przez ostatnie 30 lat nie było prawdziwego zrozumienia roli społeczeństwa obywatelskiego w budowaniu demokracji dobrej jakości. Nie wiedząc, „z czym to się je”, polityka tolerowała OSO głównie jako zleceniobiorców publicznych usług. W efekcie organizacje politycznie zaangażowane stopniały do 5 proc. populacji OSO.
W Wielkiej Brytanii w 1998 r. ustalono zasady partnerskiej współpracy we współzarządzaniu krajem w tzw. English Compact. W Szwecji, Norwegii, Danii uczyniono
Wciąż mamy nieskolonizowane przez PiS media, patrzące władzy na ręce organizacje społeczeństwa obywatelskiego, odważnych sędziów,
Senat i samorządy lokalne.
To aż się prosi o większą koordynację
podobnie na początku XXI wieku. W Polsce przychodzi zatem także najwyższy czas na partnerskie współzarządzanie krajem. Najlepiej będzie zacząć współpracę jeszcze przed wyborami. Abyśmy już, gdy przyjdzie wybierać, poczuli powiew demokracji lepszej jakości niż dotychczas.