Jak zasłużyć na dymisję
Bycie beznadziejnym, głupim albo głęboko niemoralnym już nie wystarcza.
Hitler budzi się w środku Berlina, otrzepuje kurz z munduru i próbuje przywołać do siebie nastolatka, który gra obok w piłkę w koszulce z nazwiskiem na plecach. „Hitlerjugend Ronaldo!”, krzyczy, ale nie daje to efektu. Wychodzi więc na główną ulicę i podchodzi do kiosku z gazetami. Na jednej z nich dostrzega datę: rok 2015. Mdleje.
Tak zaczyna się książka Timura Vermesa „On wrócił”. Adolf jakimś cudem trafia do współczesnego Berlina, potem do telewizji i robi polityczną karierę. Jego tezy są atrakcyjne, o ile nie mówi nic o Żydach.
Ludziom nie przeszkadza, gdy atakuje media („Głuchy spisuje to, co powiedział mu ślepiec, wioskowy głupek to redaguje, a jego koledzy z innych redakcji to kopiują”). Nie widzą problemu, gdy mówi o czystości rasowej („Niemcy obecnie segregują odpady dokładniej niż rasy”). Nie rażą ich słabe dowcipy („Gdybym wtedy wiedział, jak tanie jest zatrudnianie Polaków, mógłbym przeskoczyć ich kraj”).
Nagle jednak popełnia błąd: ktoś nagrywa go, gdy zdenerwowany wymierza kopniaka natrętnemu psu. To przerasta wszystkich. Ludzie wybaczają rasizm i zamiar ludobójstwa. Ale kopnięcie psa? Ciekawe, do czego ten potwór jest jeszcze zdolny?
Książka Vermesa to kpina ze współczesnego wyborcy, żyjącego emocją, nie racjonalnością. Mnie skojarzyła się z ministrem Błaszczakiem i zaginioną ruską rakietą. Co trzeba zrobić, żeby ludzie w Polsce się oburzyli i zażądali czyjejś dymisji? Bo u nas, jak w prześmiewczej książce, bycie beznadziejnym, głupim albo głęboko niemoralnym już nie wystarcza.
Kopniaka wymierzonego psu nie uważam za występek błahy – obecnie jest to, i słusznie, przestępstwo. Co jednak w polskiej polityce byłoby jego odpowiednikiem? I czy jest jakaś różnica między takim kopniakiem a sprowadzeniem zagrożenia dla życia tysięcy ludzi?
Wielkie, ale abstrakcyjne przekręty ostatnich lat nie skończyły się dymisjami: Sasin nie poleciał za wybory kopertowe i 70 milionów, Ziobro za wyrzucenie w błoto miliardów złotych na unijne kary, Czarnek za aferę w NCBiR. Dymisja spotkała Mejzę i Piebiaka. Oczywiście w porządku dziobania byli niżej. Ale obaj byli podejrzewani o rzeczy, z którymi łatwo się utożsamić emocjonalnie (oszukiwanie konkretnych dzieci, zorganizowany hejt wobec konkretnych osób). Marnowanie pieniędzy może wynikać z głupoty, a ją da się wybaczyć, jeśli kogoś się kocha, tak jak elektorat PiS swoich polityków. Bycia emocjonalnym potworem wybaczyć się nie da.
Rakieta, która przeleciała przez pół Polski, na szczęście nikogo konkretnego nie skrzywdziła. To współcześnie oznacza, że jakby nie istniała – nie ma emocjonalnej nici, którą wyborcy PiS mogą się z tą rakietą powiązać. Nie przeraża ich racjonalne „co by było, gdyby?”. To wymaga myślenia zbyt oderwanego od emocji. W jakimś sensie ta rakieta jest dla nich tylko odrobinę mniej abstrakcyjna niż łamanie konstytucji – tak nam się zmienił świat.
Emocje rządzą, a resztę wyjaśnia teoria selektoratu, według której celem autorytarnych polityków nie jest dbałość o dobro wspólne, ale utrzymanie się przy władzy. Jak czytamy w „Poradniku dyktatora” Smitha i Bueno de Mesquity, teoria ta zakłada, że o decyzjach władzy – na przykład o tym, kogo i za co dymisjonować – decyduje relacja rządzących do dwóch grup. Pierwsza, węższa, to „zwycięska koalicja”, ci, którzy ze zwycięstwa wyborczego korzystają, zasiadając w ministerstwach i spółkach skarbu państwa. Druga, szersza, to „selektorat realny”, ci, którzy na zwycięską partię głosowali. Reszta z nas, czyli selektorat nominalny, władzy nie obchodzi.
Decyzja o dymisji w tym uniwersum nie jest nigdy powodowana tym, że ktoś zaszkodził dobru wspólnemu. To dobro jest jak białoruski balon zwiadowczy, poza radarami PiS. Dymisja jest za to uderzeniem w członka „zwycięskiej koalicji”, a więc partyjnej arystokracji. Jedyne, co ją może uzasadnić, to utrata wsparcia ze strony selektoratu realnego. Innymi słowy – nie wyrzucamy swoich, chyba że nasi wyborcy będą chcieli wyrzucić nas, jak my kogoś nie wyrzucimy.
A ci wyborcy nie postrzegają działań Czarnka czy Ziobry jako szkodliwych. Po pierwsze, te działania są zbyt abstrakcyjne, a po drugie, tym wyborcom, jak naiwnie sądzą, nie szkodzą. Szkodzą lewakom (Czarnek) i unijczykom (Ziobro). Im bardziej pierwszy popada w oszołomstwo, a drugi w antyunijność, tym dla realnego selektoratu PiS lepiej. Emocje zapewnione, a szkoda w ich ocenie abstrakcyjna, czyli żadna. W pewnym sensie więc, im gorzej Czarnek i Ziobro robią to, co robią, tym lepiej robią Partii.
Z tej perspektywy niewielki sens mają opozycyjne wnioski o wotum nieufności kierowane do sprawców zbrodni abstrakcyjnych, nie emocjonalnych. Debata nad takim wotum wzmacnia ich, zamiast osłabiać. Łatwo im pokazać emocje (odcięcie kasy lewakom czy dowalenie Unii), a opozycji trudno powiązać z emocjami straty, których ogromu i tak nikt nie potrafi sobie wyobrazić.
Ma sens atakowanie za zbrodnie przeciwko zwyczajnym, ludzkim emocjom, ale im bliższy współpracownik, tym większa musi być zbrodnia. W przypadku tych najbliższych w grę wchodzi chyba tylko pedofilia.
Niestety, nie będzie też dymisji za samobójstwo Mikołaja czy śmierć Kamila, choć tu o emocje nietrudno. Ale nie ma jednego polityka sprawcy, nie ma na kim tych emocji zawiesić, do kogo przypisać oskarżenia o bycie potworem. Odpowiedzialność jest zbyt rozmyta, by tłum wymierzył polityczną sprawiedliwość, nawet jeśli wielu z nas dokładnie wie, kto zawinił.
Ktoś może myśleć, że dopóki ludzkie emocje mają dla władzy znaczenie, nie jest źle. Skoro Kaczyński musi się liczyć nie tylko z opinią najbliższego kręgu, ale także realnego selektoratu, można ufać, że do rzeczy najgorszych nie dojdzie. Mnie to nie pociesza – bycie potworem w stosunku do tych, którzy ciągle umierają za naszą wschodnią granicą, daje się przed selektoratem PiS medialnie ukryć, więc dla nich nie istnieje. A wielkie przekręty, ta pogarda dla wspólnego dobra, powinny ludzi oburzać jeszcze bardziej niż kopniak wymierzony psu. Jednak nie oburzają, i to jest bardzo smutny znak naszych czasów.