O NIEPODLEGŁOŚCI ANI SŁOWA
Światu zachodniemu pomogłoby w zrozumieniu Chin, gdyby spróbował odwracać narracje powszechnie przyjmowane za oczywiste. Na przykład o tym, że to Chiny są coraz bardziej agresywne, więc Amerykanie muszą przeciwdziałać. Z punktu widzenia Pekinu jest dokład
ŁUKASZ GRZYMISŁAWSKI: 19 maja w Hiroszimie zaczął się szczyt państw grupy G7. Jego zasadniczym tematem będzie zagrożenie wojną w Cieśninie Tajwańskiej. „Musimy zademonstrować determinację G7 w utrzymaniu porządku międzynarodowego” – ogłosił minister spraw zagranicznych Japonii. Ale dodał: „Ważne jest budowanie konstruktywnych stosunków z Pekinem. Pokój i stabilność w Cieśninie Tajwańskiej, przez którą przepływa duża część światowego ruchu towarowego, są bowiem niezbędnymi elementami dla bezpieczeństwa i dobrobytu całego świata”. Ale dlaczego w ogóle Tajwan według Pekinu musi zostać przyłączony? Czy to tylko akt symbolizujący awans Chin do statusu supermocarstwa, czy też w grę wchodzą inne względy, np. to, że Tajwan to potęga w branży zaawansowanych technologii, zwłaszcza układów scalonych, w czym Chiny pozostają parę dekad za Zachodem?
MARCIN JACOBY:
Pierwsza odpowiedź, najważniejsza dla samych Chińczyków z Xi Jinpingiem włącznie: decyduje o tym ich przekonanie, że Tajwan pozostający poza kontrolą Chin to aberracja, błąd historii, a zaniechanie jego naprawy byłoby hańbiące.
Ten „błąd” trwa od 1949 r., czyli od momentu, kiedy armia Czang Kaj-szeka, a wraz z nią nacjonaliści z Kuomintangu, przegrywając wojnę domową z Mao Zedongiem, przenieśli się, jak wierzono wtedy, czasowo na Tajwan, gdzie miało działać państwo kontynuujące Republikę Chińską Sun Jat-sena. Już wtedy komuniści, którzy założyli nowe państwo, Chińską Republikę Ludową, uznali, że Tajwan jest jego integralną częścią. Tajwan nigdy nie wchodził w skład ChRL, ale w rozumieniu Chińczyków z kontynentu
stanowi element tego, co uznawane jest za Chiny. Co to są za Chiny, jak kto je rozumie – tu istnieją różne odpowiedzi. Ale już w latach 70., kiedy Pekin rozmawiał z Amerykanami o nawiązaniu relacji, postulat tzw. jednych Chin był jego absolutnie kluczowym punktem. Dziś mamy nowe czynniki. Po pierwsze, strategiczno-geopolityczny. Położenie Tajwanu czyni go militarnie i handlowo ważniejszym niż kiedyś. Po drugie, tajwańskie zaawansowanie technologiczne.
Jeden kraj, dwa systemy. Tylko czy Tajwan mógłby się zgodzić na takie rozwiązanie? Przecież nie ma raczej wątpliwości, że po tym, co Pekin zrobił Hongkongowi, brutalnie likwidując de facto całą jego autonomię, Tajwańczycy nie mogą liczyć na nic innego w razie zgody na aneksję.
– No właśnie. Paradoksem rządów Xi jest to, że im dłużej trwają, tym dalej do zbliżenia Tajwanu i Chin. Zarówno wydarzenia w Hongkongu, jak i zmiany w samych Chinach, czyli coraz bardziej autorytarna, totalna i w zasadzie jednoosobowa władza, powodują, że mieszkańcy Tajwanu są coraz bardziej przeciwni jakimkolwiek próbom zbliżenia politycznego, które było prawdopodobne jeszcze np. 20 lat temu. Szybko wzmacnia się przekonanie Tajwańczyków o swojej odrębności. Mniej więcej od 2008 r. bardzo wyraźnie widać, że na Tajwanie wykuwa się i emancypuje nowa tożsamość narodowa, w oderwaniu od chińskiej. Obecnie już ponad 60 proc. Tajwańczyków nie uważa się za Chińczyków, choć etnicznie należą do Hanów, dominujących w ChRL. Dawniej takie deklaracje były nie do pomyślenia – Tajwańczycy czuli się spadkobiercami cywilizacji i kultury chińskiej; obecnie nie jest to element dominujący w ich samookreślaniu się. I to jest coś, co powoduje, że Tajwan łączący się z Chinami w takim procesie jak Makao i Hongkong trudno sobie obecnie wyobrazić.
Każdy, kto przyjeżdża na Tajwan, musi zauważyć, że ten 24-milionowy kraj nie
żyje w specjalnym strachu przed wojną. Prezydent Tsai Ing-wen, liderka niepodległościowej Demokratycznej Partii Postępu, wygrywając reelekcję trzy lata temu, zdobyła niemal 60 proc. głosów – najlepszy wynik od czasów, kiedy ten kraj zaczął organizować wybory. Co to może oznaczać dla planów Pekinu?
– Trzeba uściślić, że Demokratyczna Partia Postępu wyrosła z tradycji niepodległościowej, natomiast już od wielu lat nie mówi wprost o niepodległości. Jest to tabu właściwie dla wszystkich głównych sił politycznych na Tajwanie. Mówi się o tożsamości Tajwanu, chwali się tym, że Tajwan jest zaawansowaną demokracją liberalną, natomiast głośno nie mówi się o aspiracjach, żeby ogłosić niepodległość.
Są trzy scenariusze. Połączenie z Chińską Republiką Ludową, czyli aneksja – to coś, czego Tajwańczycy się boją niezależnie od tego, jakie są ich zapatrywania polityczne. Drugi to utrzymanie status quo, mimo że Tajpej jest dziś uznawane jedynie przez garstkę małych państw plus Watykan. A trzeci to oddzielenie się Tajwańczyków od tożsamości chińskiej, prowadzące kiedyś do ogłoszenia niepodległości. I to ostatnie jest absolutnie czerwoną linią.
Reelekcja Tsai Ing-wen w 2020 r. to przykład, jak to działa. Po pierwszej kadencji miała kiepskie notowania. Ale wtedy w sukurs przyszły jej wydarzenia w Hongkongu, brutalne stłumienie protestów demokratycznych, pokazanie prawdziwej twarzy przez chiński reżim. Tutaj widzimy, jak silnie polityka wewnętrzna Chin wpływa na decyzje sąsiadów.
Niedawno z grona ostatnich kilkunastu państw uznających Tajwan wykruszył się Honduras. W tej chwili największym krajem w tej grupie jest Paragwaj. Mimo to Pekin nadal dąży do pogłębienia izolacji Tajwanu, przekupując kolejne rządy, zwłaszcza tam, gdzie Tajwan mówi „dość” tzw. dyplomacji książeczki czekowej.
Kiedy niedawno Tsai Ing-wen odbyła podróż – z międzylądowaniami w USA – do Ameryki Środkowej, jeden z liderów Kuomintangu udał się do Chin, by – oficjalnie – odwiedzić groby bliskich. Czy Pekin przygotowuje na Tajwanie swoją piątą kolumnę?
– To nie był pierwszy lepszy polityk, tylko Ma Ying-jeou, czyli były mer Tajpej, a potem prezydent, najważniejszy polityk Kuomintangu. Partia Narodowa od wielu lat stara się prowadzić dialog z Pekinem, co w 2014 r. spotkało się z oporem społecznym, tzw. protestami słoneczników (przeciwko dotyczącej sektora usług umowie z Pekinem). Protesty zmusiły ówczesny rząd do uznania, że większość Tajwańczyków jest już przeciwna szybkiemu zbliżeniu.
„Dyplomację książeczki czekowej” prowadzili i Tajwańczycy, i Chińczycy kontynentalni – od momentu, kiedy w 1971 r. Republika Chińska opuściła ONZ. Odtąd Pekin konsekwentnie alienował Tajwan: nie dopuszczał do różnych struktur międzynarodowych, wywierał presję na innych, żeby wypowiadali stosunki z Tajpej. Jeszcze dwa lata temu Tajwan uznawało 17 państw, teraz 13. Tajwan próbował przelicytowywać Pekin, w polityce prorozwojowej, inwestycjach, współpracy innowacyjnej. Z czasem potencjał Pekinu przerósł możliwości Tajwanu.
Do tego, podobnie jak Chiny, Tajwan także jest krajem dość hermetycznym, np. niechętnie patrzy na imigrację. Tajwańczycy współczują ludziom z Hongkongu, przyjęli uciekinierów, ale dało się zauważyć pewne schadenfreude, bowiem zawsze uważali Hongkończyków za zadzierających nosa, teraz boleśnie utartego przez Pekin.
– Oprócz tego mamy na Tajwanie taki podział, że Demokratyczna Partia Postępu jest bardzo proamerykańska. A Partia Narodowa jest bardziej zniuansowana i cały czas szuka jakiegoś rozwiązania, bezpośrednich rozmów z partią komunistyczną w Chinach – nie żeby doprowadzić do aneksji, ale ponieważ uważa, że w jakiś sposób z Chińczykami z kontynentu trzeba się dogadać i budować relacje, które w długiej perspektywie spowodują, że Tajwan będzie mógł dalej się stabilnie rozwijać. To dwa różne podejścia, ale oba mają na celu zachowanie niezależności i demokracji na Tajwanie.
Na pytanie, co może zrobić Zachód, żeby ochronić Tajwan, przychodzi na myśl być może naiwne rozwiązanie: co, gdyby najbardziej uprzemysłowione kraje świata w jednej chwili na nowo uznały Tajwan, nie deklarując jednocześnie zerwania stosunków z Pekinem? Czy Chińczycy mieliby inne wyjście, niż stopniowo to zaakceptować? Ostatnio swoje wsparcie dla Tajpej mocno demonstrowały takie kraje, jak Litwa, Czechy, nawet Niemcy – nie spotkało się to z dotkliwymi reperkusjami ze strony Pekinu.
– To nie jest takie proste. ChRL nie tylko ma w konstytucji zapis o tym, że Tajwan jest jej integralną częścią, ale też prowadzi od lat niezwykle silną propagandę wewnętrzną, która
powoduje, że każdy jej obywatel w takiej sytuacji uznałby, że to akt wypowiedzenia wojny. I wydaje mi się, że tego typu deklaracja byłaby wbrew interesom tajwańskim, bo zapewne faktycznie doprowadziłaby do konfliktu zbrojnego. A to byłaby tragedia dla wszystkich. Nie widzę nikogo, kto mógłby na tym konflikcie zyskać. Nic nie zyskałyby USA, na pewno straciłby najwięcej Tajwan, który zamieniłby się w Ukrainę-bis. I nie zyskałyby również Chiny.
Ale wydają 300 mld dol. rocznie na zbrojenia. Czy chińska armia, która nigdy nie prowadziła wojny inwazyjnej, jest w ogóle zdolna do skutecznych operacji przeciwko najbardziej doświadczonej flocie świata? Ponadto Tajwan ze swoim ukształtowaniem to nie jest wyspa, którą łatwo podbić, zwłaszcza gdyby postanowiła się bronić. Niedawno szef koncernu TSMC, potentata w branży mikroczipów, oznajmił, że prędzej wysadzi swoje fabryki, niż odda je Chińczykom.
– Ja się przeciwstawiam takiej narracji, że Chiny dążą do konfliktu zbrojnego. I wydaje mi się, że tak naprawdę jest odwrotnie: to raczej ze strony USA widać próby pchania Chin w kierunku ekstremalnych decyzji.
Chiny od lat próbują oddziaływać na Tajwan poprzez presję finansową, dyplomatyczną, poprzez dezinformację i różne inne działania. Tego nie można kwestionować.
Natomiast wydaje mi się, że musiałby nastąpić jakiś przełom, który trudno nam sobie wyobrazić, aby Chiny rzeczywiście chciały się zdecydować na atak zbrojny.
USA nigdy nie dawały Tajwanowi pełnych gwarancji polegających na tym, że ruszą z odsieczą w razie ataku Chin. Oczywiście istnieje tzw. sześć zapewnień Reagana z 1982 r. czy ustawa Taiwan Relations Act, którą Kongres nieco osłodził Tajwańczykom decyzję Nixona i Kissingera o tym, że wolą stosunki z Chinami kontynentalnymi.
Jeśli chodzi o TSMC, czyli zakłady produkujące najlepsze, najbardziej zminiaturyzowane półprzewodniki na świecie, to nie jest tylko fabryka na Tajwanie, lecz cały międzynarodowy łańcuch dostawców, którzy zapewniają konieczne chemikalia, komponenty, maszyny – złożona układanka, w której Tajwan odgrywa ważną rolę, ale również Japonia, Niemcy, Holandia i przede wszystkim USA. Gdyby te fabryki zostały zniszczone, to wszystkie najbardziej zaawansowane firmy na świecie mają gigantyczny problem. Nie tylko Chińczycy, ale my wszyscy musielibyśmy bardzo długo czekać na nowe samochody, smartfony, tysiące produktów. Świat wkroczyłby w najgłębszą recesję.
Do niedawna pytanie, czy Amerykanie ruszą wyspie na pomoc, prezydenci USA faktycznie pozostawiali bez odpowiedzi, stosując zasadę tzw. strategicznej niejednoznaczności. Ale jednak Joe Biden oznajmił, że gdyby doszło do chińskiego ataku, USA się nie zawahają. Myśli pan, że to tylko element presji dyplomatycznej?
– To jest element gry w coraz trudniejszych relacjach amerykańsko-chińskich, ale ryzykownej, bo działa na Chińczyków jak płachta na byka – i nakręca spiralę. Dlatego Biały Dom łagodził słowa Bidena.
Ameryka zbroi Tajwan, jest obecna militarnie na wodach regionu. Natomiast co by zrobiła, a także jak zachowaliby się jej sojusznicy? Byłby to naprawdę krytyczny test wartości sojuszy oraz co dla kogo one oznaczają, bo każdy ma tu swoje interesy.
Japonia właśnie odchodzi od doktryny pacyfizmu zapisanej w powojennej konstytucji, przeznacza olbrzymie pieniądze na armię. Amerykański sekretarz stanu Antony Blinken intensywnie rozmawia z rządami państw regionu Indo-Pacyfiku, które również są zaniepokojone agresywnością Chin, m.in. zaoferował Wietnamowi strategiczne partnerstwo, z Filipinami odnowił zaawansowany sojusz militarny,
uzyskując z powrotem dostęp do ich portów i baz. Pod naciskiem Waszyngtonu dzieje się rzecz niebywała: pojednanie między Tokio a Seulem, przynajmniej na poziomie politycznym. Dlaczego państwa Azji Wschodniej tak boją się Pekinu, że odkładają na bok urazy żywione względem siebie i wobec Ameryki?
– Nie jestem rzecznikiem Chin i nie usprawiedliwiam ich polityki, ale wydaje mi się, że światu zachodniemu pomogłoby w ich zrozumieniu, gdyby spróbował odwracać narracje powszechnie przyjmowane za oczywiste. Np. o tym, że to Chiny są coraz bardziej agresywne, więc Amerykanie muszą zacieśniać sojusze.
Z punktu widzenia Pekinu jest inaczej: to najpierw Amerykanie się przestraszyli rosnącego potencjału Chin i to oni, realizując swoją na to odpowiedź, skłaniają świat do dużo większej aktywności, żeby przeciwstawić się Chinom. To więc raczej Chiny są tu stroną reagującą na działania USA, które z kolei wynikają ze zrozumienia, jak potężne stają się Chiny. Czyli chodzi nie o agresywność Chin, tylko o to, że Chiny stały się tak mocne, że Amerykanie przestraszyli się, że utracą dominację w regionie Azji i Pacyfiku.
Japonii nie muszą namawiać do współpracy ze sobą, za to z Koreańczykami – to bardzo trudne. Do niedawna polityka Seulu polegała na balansowaniu pomiędzy USA a Chinami i była bardzo antyjapońska. Jednak nowy prezydent Yoon Suk-yeol, wbrew większości społeczeństwa, pojednawczo wyciągnął dłoń do Japonii. Waszyngtonowi zależy, aby odłożyć niezałatwione żale o zbrodnie armii cesarskiej podczas II wojny światowej i by Tokio i Seul bez niesnasek stały u boku Stanów. Dla Pekinu premier Japonii ściskający się z prezydentem Korei Płd. to dowód na budowanie antychińskiego sojuszu u swoich granic.
Niedawno prezydent Francji Emmanuel Macron zaznaczył, lecąc zresztą na spotkanie z Xi Jinpingiem, że ewentualna wojna z Tajwanem „nie będzie naszym kryzysem”. W jakim stopniu Tajwan jest istotnym partnerem gospodarczym Europy? Inaczej mówiąc, co przemawia za jego obroną przed zakusami Chin?
– Biorąc pod uwagę liczby, Chiny są dużo ważniejsze – tylko że względy ekonomiczne są coraz mniej istotne. Teraz na znaczeniu zyskują kwestie geopolityczne i ideologiczne. I kiedy USA wolą podzielić świat zimnowojennie na dwie części, czyli na Chiny z Rosją z jednej strony, z drugiej strony na państwa demokratyczne, inni mają dylemat, co z tym zrobić. Unia Europejska stara się na razie balansować, unika narracji zero-jedynkowej, a większość państw azjatyckich jeszcze wyraźniej daje sygnał Amerykanom, że nie będą bezwarunkowo iść w sojusz militarny ze Stanami kosztem zupełnego przekreślenia relacji gospodarczych z Chinami. Chcą mieć partnerstwo z obiema potęgami. UE oczywiście jest gotowa na chronienie interesów tajwańskich, ale też nie za wszelką cenę. Po to były ostatnie wizyty Macrona i Scholza w Pekinie, żeby dać znak, że Unia prowadzi własną politykę, która jest bliska amerykańskiej – ale nie jest z nią tożsama.
Zdaniem wielu analityków na świecie jest miejsce dla dwóch superpotęg, amerykańskiej i chińskiej. I można, a nawet należy dogadać się z Chinami, które są na tyle pragmatyczne, by uznać wzajemne
zależności gospodarcze. Jakie ustępstwa Zachodu Pekin może uznać za wystarczające, by zakopać topór wojenny, zawiesić „wilczą dyplomację” i wspólnie zająć się globalnymi wyzwaniami w rodzaju zmian klimatu – czyli otworzyć nową erę?
– To trudne pytanie, a ja też bym je odwrócił i zapytał, na ile USA są skłonne uznać przewagę chińską w niektórych obszarach. Bo można powiedzieć, że trwa amerykański odwrót od globalizacji, od kanonicznych zasad wolnego rynku – i jest to spowodowane strachem przed Chinami. Chińczykom nie zależy na konfliktach zbrojnych, boją się zwłaszcza starcia ze Stanami, bo wiedzą, że są słabsze militarnie. I nie chcą też ograniczeń, które wprowadzają Amerykanie, by ochronić swoją dominację.
Mówi pan, że Amerykanie są agresywniejsi w tej konfrontacji. Ale to Xi Jinping mówił niedawno towarzyszom z politbiura: „Zachód ze Stanami Zjednoczonymi na czele dąży do powstrzymania, izolacji i pozbycia się konkurencji ze strony Chin, co powoduje bezprecedensowe wyzwania dla naszego rozwoju. Chiny muszą mieć odwagę stanąć do walki”.
– Chińczycy chętnie przywitaliby powrót do zasad wolnego handlu, koniec presji Ameryki na państwa, żeby ograniczały współpracę technologiczną czy wymianę towarową z Pekinem – bo Chiny wiedzą, że po prostu w długiej perspektywie wygrają takiego typu rywalizację.
Ale inni też to wiedzą – i dlatego powrotu do otwartego świata z końca lat 90. nie ma. Więc wydaje mi się, że dla dobra i pokoju światowego dobrze by było, żeby Chiny ze Stanami się dogadały i nauczyły się współegzystować na zasadach choćby w miarę równej rywalizacji. Dziś żadna strona nie gra fair, ani Chiny, mocno subsydiując swój przemysł, ani USA, wprowadzając cła i embarga i próbując uderzyć w chiński rozwój technologiczny. To jest klasyczne starcie dwóch gigantów, wschodzącego ze starym. Obaj muszą się dopiero nauczyć współpracować.
Czy to nie jest jednak zasadniczy problem, że Chiny cały czas budują swoisty świat alternatywny – z innymi encyklopediami, innymi kronikami historycznymi, z blokadą informacyjną, z osobnym kanonem wartości? Czy świat może harmonijnie funkcjonować podzielony tak hermetycznie na dwa osobne podświaty? – Nie, nie może. Ale sporo spośród tych alternatywnych rozwiązań wynika z faktu, że Chiny uważają, że nie są wpuszczane do tych gremiów, które do tej pory są kontrolowane przez Amerykę. Przede wszystkim chodzi o Bretton Woods, czyli cały system finansowo-bankowy oparty na dolarze, na którym po II wojnie światowej zbudowano globalizację. Chiny uważają, że mają za mało do powiedzenia w organizacjach takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy. Już mocno weszły w struktury ONZ i tam mają coraz więcej wpływów, co niepokoi państwa zachodnie – i rzeczywiście, jeżeli Chiny uznają, że jedyną opcją jest budowanie alternatywnego świata, to będą go budować.
Natomiast jeżeli uznają, że mogą zwiększyć wpływy, grając w grę, której zasady zostały ustalone przez Zachód, to będą grały – tylko że będą wygrywać. I to też pytanie do nas: czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie świat, w którym system monetarny jest w dużej mierze kontrolowany przez Chiny,
ONZ realizuje pewne interesy chińskie itd. Jeżeli zaakceptujemy taki świat, to będzie w miarę stabilny. A jeżeli nie, to będziemy mieli dwa wrogie bloki, których rywalizacja będzie nas ograniczać.
Ale jak współpracować z partią, która dla swoich obywateli ma totalną inwigilację, organizację życia społecznego jak z Orwella, dla nieposłusznych – system wyrafinowanych kar? A do tego oferuje ten model na eksport?
– Nie sądzę, żeby Chiny wierzyły w udany eksport swojego ustroju do innych państw. Ich system jest bardzo specyficzny, to skrzyżowanie jednowładztwa leninowskiej partii oraz rodzimej, wielowiekowej tradycji politycznej.
Jestem zwolennikiem podejścia, w którym pomagamy pojedynczym osobom szukającym wolności i poszanowania swoich praw, ale akceptujemy świat, w którym istnieją różne ustroje polityczne i różne systemy. Słusznie oburza nas naruszanie praw człowieka w Chinach, ale jeśli chcemy być uczciwi, zapytajmy, gdzie przez ostatnie 40 lat podziewały się nasze zasady, że tak chętnie współpracowaliśmy z Chinami, czyżby dopiero teraz stały się autorytarne? Ponadto czy sankcjami możemy doprowadzić do zmiany ustroju w Chinach?
Gdy w marcu Xi Jinping pojechał do Moskwy, nierównowaga sił w tym tandemie stała się bardzo widoczna. „Rosja jest teraz dla Chin tanią stacją benzynową” – tak skomentował to dyrektor Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Przez swoją samoizolację z powodu wojny z Ukrainą Moskwa jest teraz, używając terminologii samych Chińczyków, „młodszym partnerem”. Do jakiego momentu to rozgrywanie wojny w Ukrainie na swoją korzyść będzie dla Pekinu atrakcyjną opcją?
– Wojna w Ukrainie nie jest na dłuższą metę Chinom na rękę. Nie pomaga w rozwiązaniu kwestii tajwańskiej, zaburza globalny obrót towarów, antagonizuje Europę, wzmacnia NATO. Mają z tym problem wizerunkowy, ale przede wszystkim podważają własną tradycję polityczną, w której nie było miejsca na ingerencje jednych państw w sprawy innych, a był nacisk na szanowanie jedności terytorialnej itd.
Natomiast Chiny chcą dalszego istnienia mającej coś do powiedzenia Rosji i będą ją wspierać, dopóki uznają to za stosowne – po to, żeby Rosja nadal była ważnym graczem. To nie jest tylko kwestia tanich surowców rosyjskich, ale także pozyskiwanie strzeżonych dotąd przez Moskwę zaawansowanych technologii militarnych, obecność Rosji w ONZ, długa granica, którą dzieli z Chinami i którą Chiny chcą mieć stabilną. A także uznanie USA za wspólnego wroga – to łączy Moskwę ze światopoglądem Pekinu.
To właśnie konfrontacja z USA kieruje Pekinem – ale jeżeli uzna, że wspieranie Rosji przestało w tym pomagać, to z dnia na dzień z Rosją się pożegnają. Także Moskwa rozumie, że to nie jest sojusz stabilny, tylko małżeństwo z rozsądku – bardzo niewygodne dla obu stron. Na razie trwa, ale nie ma w nim miłości.
Gdyby fabryki na Tajwanie zostały zniszczone, to wszystkie najbardziej zaawansowane firmy na świecie mają gigantyczny problem. Nie tylko Chińczycy, ale też my wszyscy – koniec z łatwym dostępem do tysięcy kluczowych produktów. Świat wkroczyłby w najgłębszą recesję
ROZMOWA DOSTĘPNA TAKŻE JAKO PODCAST 8:10