Pekin czeka na tajwańskie wybory w 2024 r.
Wojna w Ukrainie pokazuje Tajwanowi, że trzeba mieć nadzieję na najlepsze, ale przygotować się na najgorsze.
Ludzie zbierający małże opowiadają mi, jak będąc dziećmi, chowali się w schronach przed bombardowaniami komunistów. Mówią, że to są „bardzo żywe” wspomnienia. Jedna z kobiet wspomina o strachu, że to wszystko wróci. Inna dodaje: „Co możesz zrobić? Jeśli to się stanie, to się stanie”.
Wody Cieśniny Tajwańskiej są spokojne, dzień jest idealny na spacer po plaży. Ale jest coś dziwnego w tym krajobrazie: linia zardzewiałych umocnień, a za nimi stary amerykański czołg na wpół zakopany w piasku. Jest malutki, z innej epoki i nadaje się do metafory: skorodowana lufa wciąż wskazuje w kierunku kontynentu.
Na tych plażach tajwańskiego archipelagu Kinmen, położonego kilka kilometrów od Chin kontynentalnych, Kuomintang zatrzymał w 1949 r. natarcie komunistów. Ta blokada pozwoliła przegranym w chińskiej wojnie domowej na ustanowienie w Tajpej swoistego rządu na wygnaniu, z dyktatorem Czang Kaj-szekiem na czele. To był początek jednego z największych konfliktów geopolitycznych naszej ery.
Przez lata na archipelagu stacjonowały tysiące żołnierzy i był nękany nalotami. Wyspa Tajwan, na której mieszka większość z 24 mln mieszkańców, leży dziesiątki kilometrów na wschód. Jednak stąd widać Chiny kontynentalne: budynki na wybrzeżu, jachty, przez lornetkę można też przeczytać ogromne litery propagandowych haseł: „Jeden kraj, dwa systemy, aby zjednoczyć Chiny”. Tajpej szacuje, że po drugiej stronie znajduje się tysiąc rakiet stale wycelowanych w Tajwan.
Obecnie Kinmen stał się miejscem turystycznym. Li Wen, lat 33, właśnie zrobił sobie zdjęcie z Chinami w tle. Jest lokalnym politykiem z innego małego archipelagu, Matsu, członkiem Demokratycznej Partii Postępowej, obecnie rządzącej na Tajwanie. Opowiada się za utrzymaniem status quo przy jednoczesnym zwiększeniu zdolności obronnych: „Musimy być przygotowani na każdą ewentualność”. Inny turysta, 80-letni He Chihyi, były mechanik sił powietrznych, woli zjednoczenie z Republiką Ludową: „Ameryka już dość nami manipulowała”.
Po zakończeniu pandemii promy do Chin znów zaczęły kursować, kilka co godzinę. W terminalu portowym Mao, 37-letnia Chinka, zamężna z Tajwańczykiem, czeka na wejście na pokład z dzieckiem na ręku: po raz pierwszy od trzech lat przeprawia się do Chin, aby zobaczyć rodziców.
W kuźni mistrza Wu w Kinmen leży ogromny stos żelastwa. Ten urodzony w 1957 r. kowal przerabia na noże stal starych pocisków wystrzelonych z komunistycznych Chin. Wiele z nich nie przenosiło ładunków wybuchowych, tylko propagandę. „To stal dobrej jakości” – mówi. Siadając do herbaty, wspomina swoje dorastanie
podczas zimnej wojny: „To było jak życie obok tygrysa”. Z czasem nastąpiło détente i otwarto komunikację z kontynentem. Wu uważa, że pandemia doprowadziła do wzrostu antychińskich nastrojów. Nie chce słyszeć o wojnie, uważa, że w końcu ofiarami są zawsze niczemu niewinni ludzie.
W listopadzie pojawił się promyk nadziei w postaci spotkania podczas szczytu G20 na Bali, gdzie Joe Biden i Xi Jinping zobowiązali się do unikania otwartej konfrontacji. Ale nieufność trwa nadal, a po spotkaniu w USA prezydent Tajwanu Tsai Ing-wen ze spikerem Izby Reprezentantów Kevinem McCarthym Pekin rozpoczął ćwiczenia wojskowe symulujące blokadę Tajwanu. „Jesteśmy gotowi i zdeterminowani, aby zmiażdżyć każdą formę secesji oraz zagraniczną ingerencję”, powiedział rzecznik Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.
PKB na głowę większe niż w Japonii
Syaru Shirley Lin, była finansistka Goldman Sachs, obecnie kieruje think tankiem Center for Asia-Pacific Resilience and Innovation (CAPRI). Rozmawiamy w gwarnej kawiarni w finansowej dzielnicy Tajpej, ale jej twarz jest śmiertelnie poważna: „Jeśli świat pogrąży się w ciemności, nie dogadując się z Chinami, to wszystko po prostu stanie się częścią Chin” – wskazuje ręką na futurystyczną dzielnicę, będącą odzwierciedleniem technologicznej potęgi wyspy. Tajwan produkuje 60 proc. światowych półprzewodników, w tym 90 proc. tych najbardziej zaawansowanych. PKB na mieszkańca wynosi ponad 35 tys. dol., czyli więcej niż w Japonii i ponaddwukrotnie więcej niż w Chinach. Lin zwraca uwagę, że Tajwan jeszcze nie tak dawno był krajem biednych rolników, podbijanym przez europejskie potęgi kolonialne, chińskie imperium i, na krótko, Japończyków.
Biografia Lin, której babcia była analfabetką i zbieraczką liści herbaty, jest zarazem historią transformacji wyspy. Dzięki stypendiom oferowanym przez USA Lin dostała się na Harvard, pracowała na Wall Street. Kiedy Chiny zaczęły łączyć się z resztą świata, kierowała azjatyckim portfelem inwestycyjnym Goldman Sachs. Jej zespół jako jeden z pierwszych skierował swoje spojrzenie na chiński sektor technologiczny. Inwestowali w start-upy, takie jak Alibaba (obecnie to gigant).
Teraz Lin skupia się na stosunkach międzynarodowych, ponieważ uważa,
że Tajwan powinien przestać mówić o bezpieczeństwie, a zamiast tego mówić o „demokratycznej tożsamości”. Lin mówi szybko. Nie wierzy, że jej ojczyzna stała się takim punktem zapalnym: „Jednak Ukraińcy powiedzieliby ci to samo”. Tłumaczy, że Tajwan rozwijał się, bo nie było wyboru: był odizolowany, w cieniu kolosa, więc musiał znaleźć swoją drogę. Jej pokolenie żyło w paradygmacie ciężkiej pracy, by pewnego dnia wrócić do Chin i „wyzwolić je od komunistycznego reżimu”.
Drugim kluczem, który określa dziś tajwańską tożsamość, jest liberalna demokracja. To była długa i bolesna droga, z epizodami represji. Po śmierci Czang Kaj-szeka w 1975 r. Tajpej podjął kroki w kierunku otwarcia na świat: w 1987 r. zniesiono permanentny stan wyjątkowy, w 1996 r. odbyły się wybory i rozpoczęło się zbliżenie z ChRL. Długo były nadzieje, że to zbliżenie stworzy warunki do zjednoczenia, choć nie zgadzano się co do jego formy. I wtedy na Tajwanie zaczęły wchodzić w dorosłość pokolenia, które już nie czują związku z Chinami. Mimo że pozwolono ludziom podróżować tam i z powrotem oraz rozpoczęto intensywny handel.
Dziś Chiny są partnerem handlowym numer jeden Tajwanu, co stanowi paradoks. „Najłatwiejsze i największe źródło stymulacji gospodarczej ironicznie pochodziło ze źródła największych kłopotów Tajwanu – piszą Kerry Brown i Kalley Wu Tzu Hui w „The Trouble with Taiwan”. – Tajwańczycy przez ostatnie 30 lat uświadomili sobie, że są częścią chińskiej kultury, ale mają odrębne wartości: rządy prawa, wolne społeczeństwo”.
Ta transformacja na wykresie jest szokująca: w 1992 r. tylko 17 proc. mieszkańców wyspy uważało się za Tajwańczyków; dziś stanowią oni ponad 60 proc.; w międzyczasie odsetek tych, którzy uważają się za Chińczyków i Tajwańczyków zarazem, spadł z 46 do 33 proc., a tych, którzy uważają się tylko za Chińczyków – z 25 do… poniżej 3 proc.
To, przekonuje Lin, oznacza przebudzenie się z letargu, w którym wielu myślało, że „handel z wrogiem zmniejsza ryzyko napięć”. Lekcja, jej zdaniem, jest podobna do tej, którą Niemcy odrabiają teraz w stosunku do Rosji.
„Nie wiesz, jak to jest stracić wolność, dopóki jej nie stracisz” – mówi Lin, wspominając o licznych uciekinierach z Hongkongu.
„Pieprzyć Xi” – wykrzykuje mężczyzna podczas kolacji z przyjaciółmi w Tajpej. Inny odchyla się na krześle i mówi: „A ja lubię Xi...”. Paląc papierosa, pierwszy mężczyzna wyciąga z portfela banknot: „Mamy walutę, paszporty, żołnierzy. Tajwan nie jest częścią Chin”. A drugi kontruje, że choć Pekin zachowuje się jak tyran, trzeba zachować dobre relacje. To, co mieszkańcy Tajwanu myślą o sobie i swoich relacjach z Chinami, nie jest monolitem, ale większość chce zachować status quo. Jeden z pracowników sektora finansowego nazywa to „strategią żółwia”: schować głowę do czasu, aż uda się osiągnąć niepodległość.
Eksperci od Chin szacują okno czasowe dla Pekinu na podjęcie zdecydowanych kroków ku anektowaniu wyspy między 2024 – rokiem, w którym odbędą się wybory na Tajwanie i w USA – a 2027, kiedy kończy się trzecia kadencja Xi. Ten kontekst powoduje pewien dysonans poznawczy: jednego ranka w Tajpej można delektować się przecenioną kawą kolorowej ulicy Dihua, która wciąż zachowuje XIX-wieczny wdzięk, obserwować przechadzających się ludzi i czytać alarmujące nagłówki w „Taipei Times”: Waszyngton zamierza wysłać więcej wojska na Tajwan; Blinken zapewnia, że Tajwan to nie jest wewnętrzna sprawa Chin, Kongres wzywa do wyciągnięcia lekcji z Ukrainy itd.
Jak może przebiegać wojna
W styczniowych wyborach prezydenckich zmierzą się kandydaci głównych partii: nacjonalistycznego Kuomintangu – opowiadający się za zbliżeniem z Pekinem – oraz DPP.
Alicia García Herrero, główna ekonomistka we francuskim banku inwestycyjnym Natixis na Tajwanie, uważa, że Pekin poczeka na wynik przed podjęciem jakichkolwiek kroków. „Jeśli wygra Kuomintang, Chiny prawdopodobnie nie będą musiały wykonywać żadnych ruchów w celu osiągnięcia zbliżenia. Jeśli wygra DPP, dojdzie do zwarcia, w jakiej formie – nie wiemy”.
Lin Ying-Yu z Uniwersytetu Tamkang, który bada potencjał chińskiej armii, przewiduje fazy ataku. Po pierwsze, blokada Tajwanu: aby zapobiec scenariuszowi z Ukrainy, która otrzymuje dostawy z Zachodu. Po drugie, cyberataki i kampania dezinformacyjna, aby uniemożliwić dostęp do wiarygodnych wiadomości. Po trzecie, zajęcie pobliskich wysp, takich jak archipelag Penghu, aby zablokować przejście przez cieśninę. Wreszcie ataki rakietowe na lotniska i stacje radarowe. Desant byłby przeprowadzony przez helikoptery startujące z pokładów chińskiej floty.
Według waszyngtońskiego Center for Strategic and International Studies, gdyby w 2026 r. wybuchła wojna, a USA zdecydowałyby się bronić wyspy z pomocą Japonii, prawdopodobnym wynikiem byłaby chińska porażka, ale ogromnym kosztem dla wszystkich. W scenariuszu bazowym w ciągu trzech tygodni walk ginie 30 tys. ludzi. „Stany Zjednoczone i ich sojusznicy straciliby dziesiątki okrętów, setki samolotów i tysiące ludzi. Ciężkie straty zaszkodziłyby globalnej pozycji USA na wiele lat. Tajwan poważnie zniszczony, bez podstawowych usług. Marynarka wojenna Chin także w ruinie, trzon jej sił rozbity, a tysiące żołnierzy przetrzymywanych jako jeńcy. UE nałożyłaby jedynie sankcje na Chiny, III wojna światowa zostałaby uniknięta. Ale cios gospodarczy byłby odczuwalny na całym świecie.
Tajwan jest „absolutnie niegotowy” na scenariusz wojenny, mówi emerytowany tajwański generał sił powietrznych Chang Yenting. Chang uważa, że prawie nie ma rezerw ropy i gazu, nie ma wystarczającej liczby łóżek szpitalnych, są problemy logistyczne, brakuje sprzętu wojskowego, a siły zbrojne w ogóle nie interesują społeczeństwa. „Nikt nie chce uczęszczać do akademii wojskowych” – mówi.
W ostatnich latach obowiązkowa służba wojskowa została skrócona z dwóch lat do czterech miesięcy – lecz rząd zdecydował w grudniu, że w 2024 r. wydłuży ją do 12 miesięcy. W październiku 83 proc. Tajwańczyków zgodziło się ze stwierdzeniem: „Najważniejszą lekcją, jaką daje wojna w Ukrainie, jest to, że trzeba walczyć, aby ratować własny kraj”, podaje tajwańska agencja CNA.
Kuomintang liczy na détente
Ukraiński analityk Jurij Poita bada w Narodowym Instytucie Badań nad Obroną i Bezpieczeństwem w Tajpej, jakie wnioski Pekin może wyciągnąć z wojny: „Jeśli Rosja może zająć część Ukrainy i utrzymać swoją pozycję, a Europa to toleruje, to byłby to sygnał dla Chin, że z Tajwanem nikt nic nie zrobi” – mówi mi spotkany podczas demonstracji solidarności z jego krajem, która odbyła się w Tajpej w rocznicę rosyjskiej inwazji. Poita uważa, że wojna pokazuje Tajwanowi, „że trzeba mieć nadzieję na najlepsze, ale przygotować się na najgorsze”.
Peifen Hsieh, dyrektor ds. międzynarodowych w DPP, partii rządzącej, również uczestniczył w demonstracji i mówił o „podobieństwach” między Ukrainą a Tajwanem: „Mamy do czynienia z potężnymi i agresywnymi sąsiadami”. „Możesz mieć pokój tylko wtedy, gdy jesteś wystarczająco silny. Nie dążymy do konfliktu, ale nie ulegniemy zastraszaniu” – dodaje.
Opozycyjna KMT widzi sprawę nieco inaczej. Również chce uniknąć wojny, ale poprzez promowanie więzi handlowych. Mają argumenty: okres największego zbliżenia i détente z Pekinem przypadł na ich ostatni okres u władzy, za prezydentury Ma Ying-jeou (w 2015 r. spotkał się z Xi w Singapurze). Niedawno, gdy prezydent Tsai odwiedzała Stany, Ma odbył historyczną, pierwszą podróż do Chin kontynentalnych.
„My przynajmniej wiemy, jak lepiej się z Pekinem dogadywać” – mówi Wu I-ding, deputowana Kuomintangu i dodaje: „Jeśli chcesz zawrzeć pokój, nie naciskasz na przeciwnika ciągle. Starasz się go zrozumieć. Tak właśnie robiliśmy, gdy byliśmy u władzy. Jeśli masz po drugiej stronie przyjaciół, prowadzisz tam biznes, jesteś mniej skłonny, aby chcieć uderzyć”.
W 1992 r. Pekin i Tajpej uznały istnienie jednych Chin, ale z różnymi interpretacjami. Ta niejednoznaczność jest sztuczką pozwalającą uniknąć katastrofy. Oskarżając DPP o chęć przerwania status quo, Kuomintang pyta: „Czy jesteśmy zadowoleni z tej sytuacji? Niech tak pozostanie”.
Jednak w 2014 r. tysiące młodych ludzi na trzy tygodnie przejęły kontrolę nad Zgromadzeniem Narodowym, by zablokować podpisanie nowej umowy o wolnym handlu z Chinami. Protest dał początek nowej generacji polityków.
Miao Poya, radna w Tajpej, urodziła się w 1987, roku początku liberalizacji kraju. Opisuje Tajwan jako „młodą, tętniącą życiem demokrację”. To, jak mówi, jest zasadnicza różnica w porównaniu z Chinami: „Moje pokolenie nie może zaakceptować bycia rządzonym przez dyktaturę”. Miao uważa, że Tajwańczycy cieszą się „de facto niepodległością”. Jest świadoma, że oficjalne utrzymanie status quo jest konieczne, uznanie międzynarodowe postrzega jako cel długoterminowy. Jest znaną aktywistką na rzecz praw osób LGBT. Uważa, że historia XX w. pokazuje, że appeasement jest najgorszym sposobem na radzenie sobie z dyktaturami. „Ukraina i Tajwan są jak dwie świece w bardzo ciemnym pokoju, które wskazują drogę do wolności na świecie”.