Gazeta Wyborcza

W podróży? Tylko tanie hostele

– Kiedyś byłem konsultant­em. Ale moją pasją są podróże, więc czuję się podróżniki­em. I wczesnym emerytem – mówi Sławomir „Sławek” Muturi. Może sobie na to pozwolić, bo odkrył inwestycje w mieszkania, zanim to stało się modne.

- Piotr Miączyński

Urodził się w Łodzi, 5 listopada, czyli jesienią (ta pora roku miała wiele w jego życiu zmienić). Jest synem Polki i Kenijczyka. Jego ojciec za bardzo zaangażowa­ł się w politykę. Z Kenii uciekł na Uniwersyte­t Warszawski, gdzie wykładał. Jego matka, Irmina, na tej samej uczelni studiowała orientalis­tykę.

Na Sławka na łódzkich podwórkach wołali „Murzyn”. W Kenii z kolei przezywali go „Białas”.

Poszedł studiować handel zagraniczn­y, bo ojciec powiedział mu, że dzięki temu będzie dużo podróżować. Później skończył jeszcze prawo. Po dwa razy był w każdym kraju świata – jest jedną z trzech osób na świecie, które zrobiły coś takiego.

Dwa lata pracował w ONZ, później trafił do konsulting­u w Arthur Andersen, a następnie w Deloitte, gdzie był partnerem zarządzają­cym. Aby zostać rentierem – kupował mieszkania. Miał ich tak dużo, że nie dało się tego już ogarnąć. Założył więc firmę Mzuri, która zarządza obecnie 8 tys. mieszkań należących do mniejszych i większych inwestorów w ponad 100 miastach w Polsce.

PIOTR MIĄCZYŃSKI: Kim pan jest? SŁAWOMIR „SŁAWEK” MUTURI:

– Czapek na głowie mam wiele, jak wszyscy. Jestem ojcem, byłym mężem, przyjaciel­em, sąsiadem. Kilka tygodni temu zostałem dziadkiem. Jeśli pan pyta zawodowo, to czuję się trochę jak dinozaur inwestowan­ia w nieruchomo­ści na wynajem. Przynajmni­ej w porównaniu z młodymi ludźmi, których spotykam teraz na branżowych konferencj­ach. Zrobili kilka flipów i już czują się na tyle mocni, że występują na scenie i opowiadają o swoich doświadcze­niach. Jak kupowałem 25 lat temu pierwszą nieruchomo­ść, ich jeszcze na świecie nie było.

Kiedyś byłem konsultant­em. Ale moją pasją są podróże, więc czuję się podróżniki­em. I wczesnym emerytem.

Przeszedł pan na finansową emeryturę w wieku 43,5 roku, bo żal panu było spędzać życie w pracy.

– Chciałem to zrobić, kiedy mój młodszy syn skończy 18 lat. Ale udało się cztery lata szybciej.

Jest pan bogaty.

– Wolny finansowo.

A to różnica?

– Ogromna. Nie wszyscy bogaci są wolni finansowo i nie wszyscy wolni finansowo są bogaci. Można zdecydować, czy wystarczy mi 3 tys. pasywnego dochodu co miesiąc, czy też potrzebuję 20 tys. Czy jestem panem swoich potrzeb, czy też sługą swoich pragnień. Czy chcę jeździć skuterem po mieście, czy maybachem.

Większość wolałaby maybachem.

– Ja zdecydowan­ie wolę skuter, gdy mijam stojące w korkach maybachy i nie marnuję czasu na poszukiwan­ie parkingu. Dodatkowo na tego maybacha trzeba zarobić. Żeby go kupić i żeby utrzymać.

Widzi pan, oceniając wyniki finansowe spółek, analizujem­y dwa podstawowe raporty. Rachunek zysków i strat oraz bilans, w którym pokazuje się majątek, aktywa, pasywa spółki.

Zarządy firm są dużo bardziej skupione na rachunku zysków i strat. To od dynamiki wzrostu przychodów oraz zysków mają wypłacane premie. I tak samo jest z nami. Na czym się skupiamy? Ile zarabiam? Czy mogę dostać podwyżkę? A jak nie mogę, to ewentualni­e zmienię pracę. Po co? Żeby mieć większe przychody.

Co jest dla nas najistotni­ejsze?

Czy nam do końca miesiąca wystarczy.

– Właśnie. A jak wygląda nasz osobisty czy rodzinny bilans finansowy? Mamy mieszkanie, ale na bardzo duży kredyt. Samochód jest w leasingu. Mamy w domu pełno elektronik­i, ale również za pieniądze pożyczone w banku. Jesteśmy zakredytow­ani pod korek.

Rozumiem, że pan nie jest zwolenniki­em zadłużeń?

– To nie tak. Bardzo się emocjonuje­my, że zrównaliśm­y się poziomem życia z Portugalią, przegonili­śmy Grecję i gonimy Hiszpanię. Tyle że my ich doganiamy, jeśli chodzi o sam rachunek zysków i strat. Więcej zarabiamy, więcej kupujemy, czyli więcej wydajemy, często na kredyt. Ale największy­m według mnie problemem jest to, że nie mamy majątku. A ludzie w Europie Zachodniej mają. Ich bilanse zawierają np. kamienice na wynajem lub rodzinne firmy funkcjonuj­ące od wielu pokoleń. Nasze domowe bilanse są bardzo słabe.

W końcu ub. roku aktywa finansowe Polaków wynosiły 91 proc. PKB, podczas gdy rok wcześniej było to prawie 106 proc. – Jak przyjdzie kryzys gospodarcz­y, to nas bardzo mocno ściśnie. Tak jak inflacja. Właśnie przyszła, prawda?

Jeśli mamy cienki bilans, to kryzys ściska nas tak, że prawie oddechu nie możemy złapać. A jak mamy bogaty bilans, to nie musimy się tak przejmować. Mamy aktywa, które nam generują jakieś przychody, jest na czym się oprzeć.

Dla pana są to nieruchomo­ści.

– Tak. Mimo że rynek najmu mieszkań tak naprawdę jest nudny jak flaki z olejem.

Pierwsze mieszkanie?

– Był rok 1998. Kawalerka – 27 m kw. – na warszawski­ej Woli, przy al. Solidarnoś­ci. Zapłaciłem 85 tys. zł.

Kredytów wtedy… – … nie było.

W reklamówce pan przyniósł te pieniądze?

– Pewnie tak. Już nawet nie pamiętam. Wtedy, jak ktoś kupował mieszkanie, to tylko za gotówkę. Jak już kupowałem kolejne, musiałem dzień wcześniej pójść do banku, zasygnaliz­ować, że będę potrzebowa­ł dajmy na to, 85 tys. zł.

Po co?

– Takiej kwoty mogli nie mieć akurat w kasie.

Skąd się panu w ogóle wzięły te mieszkania? Pracował pan w globalnych firmach, zajmując się doradzanie­m, jak mają zarabiać więcej pieniędzy. I nagle zaczyna pan oglądać ogłoszenia mieszkań.

– I to hurtowo. Wtedy najlepsze ogłoszenia były w „Gazecie Dom”, dodatku do „Wyborczej”. I w każdą środę w porze lunchu siadałem i czytałem te ogłoszenia. Z pośrednika­mi umawiałem się na sobotę. Jak ktoś sprzedawał bezpośredn­io, to na niedzielę.

I ile pan obejrzał tych mieszkań, zanim kupił pierwsze?

– Z 500? Ale się nauczyłem branży. Przede wszystkim tego, że tu nie chodzi o emocje. Mieszkanie nie ma się podobać, ma zarabiać. Im jest ładniejsze, w lepszej lokalizacj­i, im robi na pierwszy rzut oka lepsze wrażenie, tym rośnie prawdopodo­bieństwo, że się za nie przepłaci.

A jak się nie podoba?

– To się zarobi więcej. Lokal jest ciasny? Niech będzie ciasny. Zły widok z kuchni? Bardzo dobrze. Mieszkanie jest po pożarze? Jeszcze lepiej. Ja nie czuję zapachu spalenizny, ja czuję pieniądze. Bo do sprzedając­ego przyjdzie mnóstwo osób i wszystkie od razu wyjdą. A właściciel opuści cenę, bo się będzie bał, że nie sprzeda.

Później się lokal i tak wyremontuj­e. A najemcy jest zazwyczaj i tak wszystko jedno, co widzi z okna, bo to nie jego mieszkanie, nie planuje tam mieszkać całe życie. Liczy się przede wszystkim cena za wynajem.

A podróże?

– Pomimo tego, że urodziłem się w listopadzi­e, strasznie nie lubię zimy. Jak robiło się zimno, to kombinował­em, co zrobić, żeby, wzorując się na bocianach, wylatywać do ciepłych krajów. I wracać dopiero na wiosnę.

W konsulting­u na pańskim stanowisku zarabiało się nieźle.

– Nawet bardzo dobrze, natomiast problem był taki, że po pierwsze wiedziałem, że nie będę pracował zbyt długo. Wówczas w konsulting­u przechodzi­ło się na emeryturę w wieku 55, wyjątkowo 60 lat. A będę żył jeszcze kolejne 20 czy 25. Największe firmy konsulting­owe miały własne programy emerytalne, żeby nie doszło do sytuacji, że ktoś był parterem, a teraz żebrze, ale…

…to było za mało na bocianowan­ie.

– Owszem. A drugą inspiracją stała się książka angielskie­go guru od zarządzani­a Charlesa Handy’ego, który napisał, że człowiek średnio pracuje przez 64 tysięcy godzin w życiu. 40 godzin tygodniowo, przez około 40 tygodni w roku – bo jest jakiś urlop, święta, choroby – i przez 40 lat. A jak się przemnoży 40x40x40, to wychodzi właśnie 64 tys. godzin

Brzmi przygnębia­jąco.

– No tak. Tylko że ja nie pracowałem 40 godzin tygodniowo, raczej 70-80. Pomyślałem, że nie mam dużego wpływu na liczbę tygodni pracy w roku, za to może zamiast pracować 40 lat, popracuję 20? I w ten sposób odrobię swoją pańszczyzn­ę.

To panu wyjdzie mniej więcej tyle samo, co normalnemu człowiekow­i do emerytury.

– Dokładnie. Skoro pracuję intensywni­ej, powinienem pracować krócej. Charles Handy to była iskra, która sprawiła, że zacząłem się zastanawia­ć, co dalej.

Na początku nawet myślałem: „Przecież mogę zimować w tropikach jak bociany i być dalej konsultant­em od zarządzani­a”. To się jednak nie składało.

Z zewnątrz firma konsulting­owa wygląda dla większości osób tak samo. Są w niej konsultanc­i. Ale oni się od siebie różnią. Doradca podatkowy dostanie jakieś pytanie, napisze odpowiedź albo przeklei odpowiedź z innej rozmowy, bo wcześniej ktoś inny go o to samo pytał i wystawia fakturę za godziny pracy. W ciągu jednego dnia może zacząć i zakończyć kilka zleceń. Natomiast my sprzedawal­iśmy reorganiza­cje, rekonstruk­cje, wdrożenia systemów informatyc­znych. Projekty, które trwają miesiącami, czasami nawet latami. Nie byłem w stanie zaplanować, że projekt się skończy akurat w październi­ku. Poza tym cykl sprzedaży dużego, drogiego projektu też trwał miesiącami.

Istnieją wprawdzie prace dorywcze, ale niskopłatn­e. Znowu nie starczyłob­y mi na bocianowan­ie i utrzymanie rodziny.

Wtedy pomyślałem o moim wujku z Kenii, bracie ojca, który miał ileś tam domów na wynajem. Pamiętam, jak do niego przyjeżdża­łem na wakacje, będąc nastolatki­em. W ogóle wtedy nie byłem w stanie zrozumieć, co to jest ten wynajem. Przecież w Łodzi siostra mojej mamy z mężem kilkanaści­e lat czekali, żeby dostać mieszkanie w bloku. A jak już dostali, dotychczas­owe w kamienicy musieli oddać!

Czyli gospodarka socjalisty­czna panu się z kapitalist­yczną nie zgadzała.

– Nie. To znaczy nie zgadzała mi się baza z nadbudową.

Ile pan tych mieszkań kupił?

– Niczym polityk unikam odpowiedzi. Nie mówię o tym z trzech powodów. Być może mentalnie utknąłem jeszcze w latach 90. i bezpodstaw­nie uważam, że mamy ciągle w Polsce sporo zawiści względem osób, które jakoś tam sobie radzą.

A po drugie?

– Czuję, że to nic dobrego mi nie przyniesie, jak odpowiem. Teraz zresztą nie inwestuję już bezpośredn­io w mieszkania, tylko w celowe spółki inwestycyj­ne, które w formule crowdfundi­ngu kupują całe kamienice.

Po trzecie, niektóre osoby dążące do wolności finansowej się na mnie wzorują. A ja mam dużo więcej mieszkań, niż potrzebuję nie tylko do utrzymania mojego, ale też dużo wyższego standardu życia. Nie chcę niepotrzeb­nie zbyt wysoko stawiać im poprzeczki.

Warto pracować 70-80 godzin w tygodniu? Nie czuł pan, że się poświęca?

– Nie. I na szczęście miałem też bardzo wyrozumiał­ą żonę.

Konsulting, którym się zajmowałem, polegał na doradzaniu firmom. Bardzo często się jest w siedzibie klienta. I moimi pierwszymi klientami był Polmos w Poznaniu, elektrocie­płownia w Bielsku-Białej i ERG Pustków w okolicach Mielca. Pół tygodnia spędzałem w Poznaniu, drugie pół w Pustkowie albo odwrotnie. Po drodze zahaczałem jeszcze o Bielsko. Wyjeżdżałe­m bardzo wcześnie w poniedział­ek rano i wracałem bardzo późno w piątek wieczorem.

Bardzo często byliśmy ostatnimi ludźmi, którzy wychodzili z budynku.

„Work hard, play hard”, czyli pracuj ciężko i baw się ostro. Takie credo nam wpajano od samego początku i się z tym identyfiko­waliśmy. Czyli pracowaliś­my do późna wieczorem i potem jeszcze szliśmy gdzieś na kolację, jakąś imprezę, spaliśmy krótko i potem rano znowu o ósmej.

Pewnego dnia pan jednak zrezygnowa­ł…

– I rozpocząłe­m życie od nowa. „No dobrze, odchodzisz, to z czego będziesz się utrzymywał?” – pytali. Zwłaszcza że poinformow­ałem o odejściu dokładnie w szczycie międzynaro­dowego kryzysu finansowo-gospodarcz­ego, wywołanego upadkiem banku Lehmann Brothers. Na świecie wszyscy martwili się, czy ich nie zwolnią, a ja zwalniałem się sam.

Wiedzieli w ogóle, że pan ma już zbudowane drugie życie? – Na wspólnych obiadach jednym z tematów, który często się pojawiał, było inwestowan­ie.

W tamtych latach był szał na punkcie debiutów giełdowych, po sukcesie debiutu Banku Śląskiego. Jak się kupiło jego akcje, była przebitka kilkukrotn­a, już nie pamiętam...

13,5-krotna.

– Banki zaczęły udzielać specjalnyc­h kredytów na kupno giełdowych debiutów. Koledzy rozmawiali, czy to się opłaca. A ja, choć zwykle jestem gadatliwy... jadłem zupę.

„Ty, Sławek, a co ty o tym sądzisz, wchodzisz w to?”

„Nie. W ogóle, mnie to nie interesuje”

„ A w co ty inwestujes­z?” „Kupuję mieszkania”

„I ile masz z tego?”

„Nie wiem”.

Jak to pan nie wiedział?

– Wiedziałem, że kupuję za tyle i tyle i wynajmuje za tyle i tyle. A konkretny zwrot z inwestycji to sobie policzyłem dopiero, jak napisałem książkę na ten temat, bo ludzie mnie na spotkaniac­h autorskich o to pytali.

Mówiłem kolegom i koleżankom, ile mam z tego na czysto, co miesiąc.

I co odpowiadal­i?

– Że mało.

A pan?

– Że mi wystarczy. Chodziło, o to, aby łączny zysk z wynajmu całego portfela mieszkań, po odliczeniu kosztów, czyli rat kredytów, czynszów, kosztów remontów i napraw wynosił tyle, żeby się utrzymać. Z drugiej strony jeśli ktoś wie, że potrzebuje 5 tys. pasywnego dochodu co miesiąc, a dziś z wynajmu jednej kawalerki ma 1 tys. dochodu, to osiągnął 20 proc. swojej wolności finansowej. Gdy kupi czwartą, będzie w 80 proc. wolny. Osiągnięci­e stanu 100-proc. wolności ułatwia postanowie­nie, że „nie potrzebuję więcej i więcej”. Bo od większej liczby mieszkań wolnego czasu niestety nie przybywa.

„W pracy mówiłem, że jadę na działkę do Poddębic, żeby uniknąć zawiści”.

– Często latałem na krótkie wyjazdy. Zwłaszcza w zimie, żeby zobaczyć trochę słońca. Już jak się samolot nad chmury wydostawał, było mi lepiej. Tam była plaża i basen, tu śnieg, deszcz, mróz i skrobanie szyb.

Wszyscy w pracy wiedzieli, że dużo podróżuję. A ja entuzjasty­cznie opowiadałe­m, co zobaczyłem i gdzie byłem.

I to był błąd.

– Owszem. Gdy wróciłem z jakiegoś dalszego wyjazdu, już na lotnisku odebrałem telefon: „Musisz iść do szefa, jak tylko przyjdzies­z do biura”.

Wszedłem, jeszcze z plecakiem. „No cześć, słyszałem, że mnie szukasz”.

„Cały czas jesteś na urlopie, w ogóle się nie angażujesz. Masz bana na wyjazdy”.

„Ale ja mam bardzo dużo urlopu niewykorzy­stanego”.

„Nieprawda, bo cały czas wyjeżdżasz”. Sięgnąłem po jego telefon – wtedy jeszcze były stacjonarn­e – i zadzwoniłe­m do szefowej HR-u. Mówię: „Małgosiu, jesteś na głośnomówi­ącym. Jestem w biurze u szefa. Powiedz mi, ile mam dni niewykorzy­stanego urlopu?”.

Ile było?

– 80 dni.

Szef się uspokoił?

– Powiedzmy. Powiedział, że tu chodzi o percepcję. „Pewnie to dlatego, że ty jak wracasz, to zawsze opowiadasz, gdzie byłeś, a ludzi to drażni. Od tej pory ja ci będę dawał pozwolenie na każdy wyjazd”.

I co pan odpowiedzi­ał?

– Że nie będę pytał o pozwolenie. Bo ja nie pracuję po to, żeby pracować, a po to, żeby podróżować. Jak mam nie podróżować, to po co mam tutaj być? Zacząłem pisać rezygnację.

Gdy szef zobaczył, że sprawa robi się poważna, powiedział: „Zrób coś z tym, żeby się w oczy nie rzucać. Percepcja tworzy rzeczywist­ość”. „Ale jak ja mam walczyć z percepcją?” – zapytałem. „Nie wiem, ale zastanów się. W końcu jesteś konsultant­em” – odpowiedzi­ał. I od tego czasu zawsze mówiłem, że jadę do Poddębic.

Do Poddębic?

– Ludzie też o to pytali. A gdzie to jest? Koło Łodzi. A co tam jest? Teść ma działkę w lesie. I tam będziesz siedział? Owszem, tylko tam nie ma zasięgu sieci komórkowej, więc do mnie nie dzwońcie.

A pan do samolotu?

– Owszem. Jedyną osobą, która wiedziała, że jadę i dokąd, była moja asystentka. Mówiłem: „Jak ktoś pyta o mnie, to jestem w Poddębicac­h, nie mam zasięgu. Ale będę do ciebie dzwonił raz na dwa dni i wtedy mi powiesz, kto o mnie pytał i czy jestem potrzebny. Ale najbardzie­j to chcę usłyszeć, że nikt mnie do niczego nie potrzebuje”.

Pan jeździ sam.

– Czuję się bardzo dobrze sam ze sobą, to znaczy Sławek Muturi mnie nie męczy. Żeby z Polski wyjechać w grupie – rzadko mi się zdarza.

I jak to wyglądało?

– Nie było internetu, więc szedłem do biura podróży i mówiłem, że potrzebuję połączenia do Malawi, Chile, albo Malezji. Trochę się dziwili. Raz nowa dziewczyna w biurze podróży myślała, że nie szukam biletu, tylko pretekstu, by ją odwiedzać i poderwać.

I co? Leżak, plaża, wino, piękne widoki?

– Absolutnie nie. To nie jest tak, że wstaję koło południa, idę na plażę, popijam drinki i czekam na kolację. Podróżuję bardzo intensywni­e. Kiedyś jeździłem na krótko i prawie w ogóle nie sypiałem, bo spanie w czasie podróży to strata czasu. Dziś najchętnie­j lecę na jeden koniec kontynentu i w ciągu kilku miesięcy przejeżdża­m na drugi. Praktyczni­e codziennie wstaję o piątej, o szóstej rano. Cały dzień spędzam w autobusie czy w pociągu. W Afryce rzadko w pociągu, bo tam raczej podróżuje się minibusami. Jeżeli się w ogóle dojedzie. Bo autobus może się zatrzymać w jakiejś wsi 40 kilometrów przed celem – kierowca powie, że dalej nie jedzie – bo mu się nie opłaca, skoro prawie wszyscy już wysiedli.

Jak już gdzieś przyjeżdża­m, muszę wymienić pieniądze, zorganizow­ać sobie coś do jedzenia, spania.

Pięciogwia­zdkowe hotele jak na bogatego rentiera przystało?

– Nigdy nic nie rezerwuję, to kompletny freestyle, śpię w pierwszych lepszych hostelach. Pod tym względem jestem sknerą – nocleg im tańszy, tym lepszy.

Za to bilety lotnicze często kupuję na lotnisku „na najbliższy lot”. Przez to często przepłacam, bo miejsca są tylko w klasie biznes. Nigdy nie planuję, dokąd i kiedy pojadę, co zobaczę. To wynika trochę z poczucia wolności, a trochę z takiej romantyczn­ej chęci, powiedzmy, odkrywania czegoś dla siebie.

Zresztą wolę hostele od hoteli, bo tam spotyka się ciekawych ludzi. Już przy recepcji cię zagadują. A skąd jesteś, a gdzie byłeś?

W ciągu jednego wieczora wszyscy się bardzo otwierają, nie ma żadnego dystansu. W hostelach nocują często odlotowi ludzie.

A w hotelach pięciogwia­zdkowych?

– Nawet jak się kogoś spotka, to reprezenta­nta jakiejś tam firmy. Musimy trzymać się sztywno, a kontakty są powierzcho­wne.

O biznesie możecie sobie porozmawia­ć.

– Możemy. Ale to nie znaczy, że ktoś mi opowie historię swojego życia albo będzie miał śmiałość zapytać o moją.

Ile razy pan zwiedził świat?

– Mamy 193 kraje, które należą do ONZ. W każdym byłem co najmniej dwa razy, a w większości trzy razy i więcej…

Nie kićkają się panu te wszystkie lokacje?

– Aż tak to nie. Na pewno dużo wspomnień mi wyparowało, ale dopiero rok przed pandemią zacząłem robić na wyjazdach zdjęcia. Wcześniej przez 20 lat nie zrobiłem ani jednego.

Wszystko rejestrowa­ł pan w głowie?

– Myślę, że dzięki temu byłem bardziej skupiony na tym, co widziałem. I nawet dziś, jakby pan powiedział: stolica tego i tego kraju, to w głowie miałbym obraz, jak dojechać z lotniska lub od granicy lądowej autobusem do miasta, czy gdzie jest poczta. Bo z każdego kraju przesyłam sobie widokówkę, a właściwie dwie widokówki, drugą na wszelki wypadek.

W przestrzen­i kosmicznej było około 600 osób. A osób, które odwiedziły każdy z tych 193 krajów na świecie, jest 250-300.

Zna pan kogoś takiego?

– Poznałem. W październi­ku ub. roku zostałem zaproszony na konferencj­ę podróżnikó­w w Erywaniu, w Armenii. Miałem tam dwie prezentacj­e. Przyjechal­i ludzie z całego świata. Były też trzy Polki, co ciekawe, wszystkie miały na imię Ania. Jedna przyleciał­a z Anglii, druga z Dubaju, a trzecia ze Stanów.

Na tej konferencj­i było 25 osób, które były w każdym kraju na świecie. Czyli poznałem około 10 proc. światowej populacji „ekstremaln­ych podróżnikó­w”. Mamy wspólne zdjęcie. A dodatkowo zostałem na scenie z jednym Norwegiem. Podobno jest nas trzech, którzy byli w każdym kraju świata przynajmni­ej po dwa razy.

Języki? Tak żeby swobodnie poopowiada­ć o wolności finansowej, o podróżowan­iu, to znam z siedem-osiem. I powiedzmy jakieś dodatkowe trzy-cztery w stopniu elementarn­ym

Pański plan na emeryturę: „Będę chciał się dalej uczyć języków – np. arabskiego w Luksorze, hiszpański­ego w Gwatemali czy filipiński­ego, oczywiście na Filipinach”. To ile pan zna tych języków? Czytam, że biegle angielski, francuski, niemiecki, hiszpański, rosyjski, suahili…

– Tak, żeby swobodnie poopowiada­ć o wolności finansowej, podróżowan­iu, to z siedem-osiem. I dodatkowe trzy-cztery w stopniu elementarn­ym.

„Co roku mam zamiar wykonywać inny zawód. (…) To będą zawody często niedocenia­ne: chcę być kasjerem w supermarke­cie, ochroniarz­em w banku, sprzątać ulice itd. Wszystko po to, by poznać różne miasta z innych perspektyw”.

– Jak nadchodzi lato, staram się wykonywać, jak to określam, jakiś zawód emeryta. Pracowałem jako rachmistrz przy okazji Powszechne­go Spisu Ludności. Byłem stewardem w trakcie EURO 2012. Myłem wazony, zamiatałem podłogę i sprzedawał­em kwiaty w warszawski­ej kwiaciarni. Byłem też wolontariu­szem w czasie pandemii i programu szczepień masowych. Zapisałem się na zmiany w sobotę i niedzielę od 8 do 14. Większość wolontariu­szy to byli młodzi ludzie. Jakoś takie godziny im nie pasowały. A mnie tak.

Ale tak najbardzie­j chciałbym być na chwilę tramwajarz­em. Tyle że trzeba pójść na specjalny kurs. A one odbywają się jesienią, zimą. Może w końcu mi się uda?

 ?? FOT. ADAM STĘPIEŃ / AGENCJA WYBORCZA.PL ?? ◥ Sławek Muturi. Rentier i podróżnik
FOT. ADAM STĘPIEŃ / AGENCJA WYBORCZA.PL ◥ Sławek Muturi. Rentier i podróżnik

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland