W podróży? Tylko tanie hostele
– Kiedyś byłem konsultantem. Ale moją pasją są podróże, więc czuję się podróżnikiem. I wczesnym emerytem – mówi Sławomir „Sławek” Muturi. Może sobie na to pozwolić, bo odkrył inwestycje w mieszkania, zanim to stało się modne.
Urodził się w Łodzi, 5 listopada, czyli jesienią (ta pora roku miała wiele w jego życiu zmienić). Jest synem Polki i Kenijczyka. Jego ojciec za bardzo zaangażował się w politykę. Z Kenii uciekł na Uniwersytet Warszawski, gdzie wykładał. Jego matka, Irmina, na tej samej uczelni studiowała orientalistykę.
Na Sławka na łódzkich podwórkach wołali „Murzyn”. W Kenii z kolei przezywali go „Białas”.
Poszedł studiować handel zagraniczny, bo ojciec powiedział mu, że dzięki temu będzie dużo podróżować. Później skończył jeszcze prawo. Po dwa razy był w każdym kraju świata – jest jedną z trzech osób na świecie, które zrobiły coś takiego.
Dwa lata pracował w ONZ, później trafił do konsultingu w Arthur Andersen, a następnie w Deloitte, gdzie był partnerem zarządzającym. Aby zostać rentierem – kupował mieszkania. Miał ich tak dużo, że nie dało się tego już ogarnąć. Założył więc firmę Mzuri, która zarządza obecnie 8 tys. mieszkań należących do mniejszych i większych inwestorów w ponad 100 miastach w Polsce.
PIOTR MIĄCZYŃSKI: Kim pan jest? SŁAWOMIR „SŁAWEK” MUTURI:
– Czapek na głowie mam wiele, jak wszyscy. Jestem ojcem, byłym mężem, przyjacielem, sąsiadem. Kilka tygodni temu zostałem dziadkiem. Jeśli pan pyta zawodowo, to czuję się trochę jak dinozaur inwestowania w nieruchomości na wynajem. Przynajmniej w porównaniu z młodymi ludźmi, których spotykam teraz na branżowych konferencjach. Zrobili kilka flipów i już czują się na tyle mocni, że występują na scenie i opowiadają o swoich doświadczeniach. Jak kupowałem 25 lat temu pierwszą nieruchomość, ich jeszcze na świecie nie było.
Kiedyś byłem konsultantem. Ale moją pasją są podróże, więc czuję się podróżnikiem. I wczesnym emerytem.
Przeszedł pan na finansową emeryturę w wieku 43,5 roku, bo żal panu było spędzać życie w pracy.
– Chciałem to zrobić, kiedy mój młodszy syn skończy 18 lat. Ale udało się cztery lata szybciej.
Jest pan bogaty.
– Wolny finansowo.
A to różnica?
– Ogromna. Nie wszyscy bogaci są wolni finansowo i nie wszyscy wolni finansowo są bogaci. Można zdecydować, czy wystarczy mi 3 tys. pasywnego dochodu co miesiąc, czy też potrzebuję 20 tys. Czy jestem panem swoich potrzeb, czy też sługą swoich pragnień. Czy chcę jeździć skuterem po mieście, czy maybachem.
Większość wolałaby maybachem.
– Ja zdecydowanie wolę skuter, gdy mijam stojące w korkach maybachy i nie marnuję czasu na poszukiwanie parkingu. Dodatkowo na tego maybacha trzeba zarobić. Żeby go kupić i żeby utrzymać.
Widzi pan, oceniając wyniki finansowe spółek, analizujemy dwa podstawowe raporty. Rachunek zysków i strat oraz bilans, w którym pokazuje się majątek, aktywa, pasywa spółki.
Zarządy firm są dużo bardziej skupione na rachunku zysków i strat. To od dynamiki wzrostu przychodów oraz zysków mają wypłacane premie. I tak samo jest z nami. Na czym się skupiamy? Ile zarabiam? Czy mogę dostać podwyżkę? A jak nie mogę, to ewentualnie zmienię pracę. Po co? Żeby mieć większe przychody.
Co jest dla nas najistotniejsze?
Czy nam do końca miesiąca wystarczy.
– Właśnie. A jak wygląda nasz osobisty czy rodzinny bilans finansowy? Mamy mieszkanie, ale na bardzo duży kredyt. Samochód jest w leasingu. Mamy w domu pełno elektroniki, ale również za pieniądze pożyczone w banku. Jesteśmy zakredytowani pod korek.
Rozumiem, że pan nie jest zwolennikiem zadłużeń?
– To nie tak. Bardzo się emocjonujemy, że zrównaliśmy się poziomem życia z Portugalią, przegoniliśmy Grecję i gonimy Hiszpanię. Tyle że my ich doganiamy, jeśli chodzi o sam rachunek zysków i strat. Więcej zarabiamy, więcej kupujemy, czyli więcej wydajemy, często na kredyt. Ale największym według mnie problemem jest to, że nie mamy majątku. A ludzie w Europie Zachodniej mają. Ich bilanse zawierają np. kamienice na wynajem lub rodzinne firmy funkcjonujące od wielu pokoleń. Nasze domowe bilanse są bardzo słabe.
W końcu ub. roku aktywa finansowe Polaków wynosiły 91 proc. PKB, podczas gdy rok wcześniej było to prawie 106 proc. – Jak przyjdzie kryzys gospodarczy, to nas bardzo mocno ściśnie. Tak jak inflacja. Właśnie przyszła, prawda?
Jeśli mamy cienki bilans, to kryzys ściska nas tak, że prawie oddechu nie możemy złapać. A jak mamy bogaty bilans, to nie musimy się tak przejmować. Mamy aktywa, które nam generują jakieś przychody, jest na czym się oprzeć.
Dla pana są to nieruchomości.
– Tak. Mimo że rynek najmu mieszkań tak naprawdę jest nudny jak flaki z olejem.
Pierwsze mieszkanie?
– Był rok 1998. Kawalerka – 27 m kw. – na warszawskiej Woli, przy al. Solidarności. Zapłaciłem 85 tys. zł.
Kredytów wtedy… – … nie było.
W reklamówce pan przyniósł te pieniądze?
– Pewnie tak. Już nawet nie pamiętam. Wtedy, jak ktoś kupował mieszkanie, to tylko za gotówkę. Jak już kupowałem kolejne, musiałem dzień wcześniej pójść do banku, zasygnalizować, że będę potrzebował dajmy na to, 85 tys. zł.
Po co?
– Takiej kwoty mogli nie mieć akurat w kasie.
Skąd się panu w ogóle wzięły te mieszkania? Pracował pan w globalnych firmach, zajmując się doradzaniem, jak mają zarabiać więcej pieniędzy. I nagle zaczyna pan oglądać ogłoszenia mieszkań.
– I to hurtowo. Wtedy najlepsze ogłoszenia były w „Gazecie Dom”, dodatku do „Wyborczej”. I w każdą środę w porze lunchu siadałem i czytałem te ogłoszenia. Z pośrednikami umawiałem się na sobotę. Jak ktoś sprzedawał bezpośrednio, to na niedzielę.
I ile pan obejrzał tych mieszkań, zanim kupił pierwsze?
– Z 500? Ale się nauczyłem branży. Przede wszystkim tego, że tu nie chodzi o emocje. Mieszkanie nie ma się podobać, ma zarabiać. Im jest ładniejsze, w lepszej lokalizacji, im robi na pierwszy rzut oka lepsze wrażenie, tym rośnie prawdopodobieństwo, że się za nie przepłaci.
A jak się nie podoba?
– To się zarobi więcej. Lokal jest ciasny? Niech będzie ciasny. Zły widok z kuchni? Bardzo dobrze. Mieszkanie jest po pożarze? Jeszcze lepiej. Ja nie czuję zapachu spalenizny, ja czuję pieniądze. Bo do sprzedającego przyjdzie mnóstwo osób i wszystkie od razu wyjdą. A właściciel opuści cenę, bo się będzie bał, że nie sprzeda.
Później się lokal i tak wyremontuje. A najemcy jest zazwyczaj i tak wszystko jedno, co widzi z okna, bo to nie jego mieszkanie, nie planuje tam mieszkać całe życie. Liczy się przede wszystkim cena za wynajem.
A podróże?
– Pomimo tego, że urodziłem się w listopadzie, strasznie nie lubię zimy. Jak robiło się zimno, to kombinowałem, co zrobić, żeby, wzorując się na bocianach, wylatywać do ciepłych krajów. I wracać dopiero na wiosnę.
W konsultingu na pańskim stanowisku zarabiało się nieźle.
– Nawet bardzo dobrze, natomiast problem był taki, że po pierwsze wiedziałem, że nie będę pracował zbyt długo. Wówczas w konsultingu przechodziło się na emeryturę w wieku 55, wyjątkowo 60 lat. A będę żył jeszcze kolejne 20 czy 25. Największe firmy konsultingowe miały własne programy emerytalne, żeby nie doszło do sytuacji, że ktoś był parterem, a teraz żebrze, ale…
…to było za mało na bocianowanie.
– Owszem. A drugą inspiracją stała się książka angielskiego guru od zarządzania Charlesa Handy’ego, który napisał, że człowiek średnio pracuje przez 64 tysięcy godzin w życiu. 40 godzin tygodniowo, przez około 40 tygodni w roku – bo jest jakiś urlop, święta, choroby – i przez 40 lat. A jak się przemnoży 40x40x40, to wychodzi właśnie 64 tys. godzin
Brzmi przygnębiająco.
– No tak. Tylko że ja nie pracowałem 40 godzin tygodniowo, raczej 70-80. Pomyślałem, że nie mam dużego wpływu na liczbę tygodni pracy w roku, za to może zamiast pracować 40 lat, popracuję 20? I w ten sposób odrobię swoją pańszczyznę.
To panu wyjdzie mniej więcej tyle samo, co normalnemu człowiekowi do emerytury.
– Dokładnie. Skoro pracuję intensywniej, powinienem pracować krócej. Charles Handy to była iskra, która sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, co dalej.
Na początku nawet myślałem: „Przecież mogę zimować w tropikach jak bociany i być dalej konsultantem od zarządzania”. To się jednak nie składało.
Z zewnątrz firma konsultingowa wygląda dla większości osób tak samo. Są w niej konsultanci. Ale oni się od siebie różnią. Doradca podatkowy dostanie jakieś pytanie, napisze odpowiedź albo przeklei odpowiedź z innej rozmowy, bo wcześniej ktoś inny go o to samo pytał i wystawia fakturę za godziny pracy. W ciągu jednego dnia może zacząć i zakończyć kilka zleceń. Natomiast my sprzedawaliśmy reorganizacje, rekonstrukcje, wdrożenia systemów informatycznych. Projekty, które trwają miesiącami, czasami nawet latami. Nie byłem w stanie zaplanować, że projekt się skończy akurat w październiku. Poza tym cykl sprzedaży dużego, drogiego projektu też trwał miesiącami.
Istnieją wprawdzie prace dorywcze, ale niskopłatne. Znowu nie starczyłoby mi na bocianowanie i utrzymanie rodziny.
Wtedy pomyślałem o moim wujku z Kenii, bracie ojca, który miał ileś tam domów na wynajem. Pamiętam, jak do niego przyjeżdżałem na wakacje, będąc nastolatkiem. W ogóle wtedy nie byłem w stanie zrozumieć, co to jest ten wynajem. Przecież w Łodzi siostra mojej mamy z mężem kilkanaście lat czekali, żeby dostać mieszkanie w bloku. A jak już dostali, dotychczasowe w kamienicy musieli oddać!
Czyli gospodarka socjalistyczna panu się z kapitalistyczną nie zgadzała.
– Nie. To znaczy nie zgadzała mi się baza z nadbudową.
Ile pan tych mieszkań kupił?
– Niczym polityk unikam odpowiedzi. Nie mówię o tym z trzech powodów. Być może mentalnie utknąłem jeszcze w latach 90. i bezpodstawnie uważam, że mamy ciągle w Polsce sporo zawiści względem osób, które jakoś tam sobie radzą.
A po drugie?
– Czuję, że to nic dobrego mi nie przyniesie, jak odpowiem. Teraz zresztą nie inwestuję już bezpośrednio w mieszkania, tylko w celowe spółki inwestycyjne, które w formule crowdfundingu kupują całe kamienice.
Po trzecie, niektóre osoby dążące do wolności finansowej się na mnie wzorują. A ja mam dużo więcej mieszkań, niż potrzebuję nie tylko do utrzymania mojego, ale też dużo wyższego standardu życia. Nie chcę niepotrzebnie zbyt wysoko stawiać im poprzeczki.
Warto pracować 70-80 godzin w tygodniu? Nie czuł pan, że się poświęca?
– Nie. I na szczęście miałem też bardzo wyrozumiałą żonę.
Konsulting, którym się zajmowałem, polegał na doradzaniu firmom. Bardzo często się jest w siedzibie klienta. I moimi pierwszymi klientami był Polmos w Poznaniu, elektrociepłownia w Bielsku-Białej i ERG Pustków w okolicach Mielca. Pół tygodnia spędzałem w Poznaniu, drugie pół w Pustkowie albo odwrotnie. Po drodze zahaczałem jeszcze o Bielsko. Wyjeżdżałem bardzo wcześnie w poniedziałek rano i wracałem bardzo późno w piątek wieczorem.
Bardzo często byliśmy ostatnimi ludźmi, którzy wychodzili z budynku.
„Work hard, play hard”, czyli pracuj ciężko i baw się ostro. Takie credo nam wpajano od samego początku i się z tym identyfikowaliśmy. Czyli pracowaliśmy do późna wieczorem i potem jeszcze szliśmy gdzieś na kolację, jakąś imprezę, spaliśmy krótko i potem rano znowu o ósmej.
Pewnego dnia pan jednak zrezygnował…
– I rozpocząłem życie od nowa. „No dobrze, odchodzisz, to z czego będziesz się utrzymywał?” – pytali. Zwłaszcza że poinformowałem o odejściu dokładnie w szczycie międzynarodowego kryzysu finansowo-gospodarczego, wywołanego upadkiem banku Lehmann Brothers. Na świecie wszyscy martwili się, czy ich nie zwolnią, a ja zwalniałem się sam.
Wiedzieli w ogóle, że pan ma już zbudowane drugie życie? – Na wspólnych obiadach jednym z tematów, który często się pojawiał, było inwestowanie.
W tamtych latach był szał na punkcie debiutów giełdowych, po sukcesie debiutu Banku Śląskiego. Jak się kupiło jego akcje, była przebitka kilkukrotna, już nie pamiętam...
13,5-krotna.
– Banki zaczęły udzielać specjalnych kredytów na kupno giełdowych debiutów. Koledzy rozmawiali, czy to się opłaca. A ja, choć zwykle jestem gadatliwy... jadłem zupę.
„Ty, Sławek, a co ty o tym sądzisz, wchodzisz w to?”
„Nie. W ogóle, mnie to nie interesuje”
„ A w co ty inwestujesz?” „Kupuję mieszkania”
„I ile masz z tego?”
„Nie wiem”.
Jak to pan nie wiedział?
– Wiedziałem, że kupuję za tyle i tyle i wynajmuje za tyle i tyle. A konkretny zwrot z inwestycji to sobie policzyłem dopiero, jak napisałem książkę na ten temat, bo ludzie mnie na spotkaniach autorskich o to pytali.
Mówiłem kolegom i koleżankom, ile mam z tego na czysto, co miesiąc.
I co odpowiadali?
– Że mało.
A pan?
– Że mi wystarczy. Chodziło, o to, aby łączny zysk z wynajmu całego portfela mieszkań, po odliczeniu kosztów, czyli rat kredytów, czynszów, kosztów remontów i napraw wynosił tyle, żeby się utrzymać. Z drugiej strony jeśli ktoś wie, że potrzebuje 5 tys. pasywnego dochodu co miesiąc, a dziś z wynajmu jednej kawalerki ma 1 tys. dochodu, to osiągnął 20 proc. swojej wolności finansowej. Gdy kupi czwartą, będzie w 80 proc. wolny. Osiągnięcie stanu 100-proc. wolności ułatwia postanowienie, że „nie potrzebuję więcej i więcej”. Bo od większej liczby mieszkań wolnego czasu niestety nie przybywa.
„W pracy mówiłem, że jadę na działkę do Poddębic, żeby uniknąć zawiści”.
– Często latałem na krótkie wyjazdy. Zwłaszcza w zimie, żeby zobaczyć trochę słońca. Już jak się samolot nad chmury wydostawał, było mi lepiej. Tam była plaża i basen, tu śnieg, deszcz, mróz i skrobanie szyb.
Wszyscy w pracy wiedzieli, że dużo podróżuję. A ja entuzjastycznie opowiadałem, co zobaczyłem i gdzie byłem.
I to był błąd.
– Owszem. Gdy wróciłem z jakiegoś dalszego wyjazdu, już na lotnisku odebrałem telefon: „Musisz iść do szefa, jak tylko przyjdziesz do biura”.
Wszedłem, jeszcze z plecakiem. „No cześć, słyszałem, że mnie szukasz”.
„Cały czas jesteś na urlopie, w ogóle się nie angażujesz. Masz bana na wyjazdy”.
„Ale ja mam bardzo dużo urlopu niewykorzystanego”.
„Nieprawda, bo cały czas wyjeżdżasz”. Sięgnąłem po jego telefon – wtedy jeszcze były stacjonarne – i zadzwoniłem do szefowej HR-u. Mówię: „Małgosiu, jesteś na głośnomówiącym. Jestem w biurze u szefa. Powiedz mi, ile mam dni niewykorzystanego urlopu?”.
Ile było?
– 80 dni.
Szef się uspokoił?
– Powiedzmy. Powiedział, że tu chodzi o percepcję. „Pewnie to dlatego, że ty jak wracasz, to zawsze opowiadasz, gdzie byłeś, a ludzi to drażni. Od tej pory ja ci będę dawał pozwolenie na każdy wyjazd”.
I co pan odpowiedział?
– Że nie będę pytał o pozwolenie. Bo ja nie pracuję po to, żeby pracować, a po to, żeby podróżować. Jak mam nie podróżować, to po co mam tutaj być? Zacząłem pisać rezygnację.
Gdy szef zobaczył, że sprawa robi się poważna, powiedział: „Zrób coś z tym, żeby się w oczy nie rzucać. Percepcja tworzy rzeczywistość”. „Ale jak ja mam walczyć z percepcją?” – zapytałem. „Nie wiem, ale zastanów się. W końcu jesteś konsultantem” – odpowiedział. I od tego czasu zawsze mówiłem, że jadę do Poddębic.
Do Poddębic?
– Ludzie też o to pytali. A gdzie to jest? Koło Łodzi. A co tam jest? Teść ma działkę w lesie. I tam będziesz siedział? Owszem, tylko tam nie ma zasięgu sieci komórkowej, więc do mnie nie dzwońcie.
A pan do samolotu?
– Owszem. Jedyną osobą, która wiedziała, że jadę i dokąd, była moja asystentka. Mówiłem: „Jak ktoś pyta o mnie, to jestem w Poddębicach, nie mam zasięgu. Ale będę do ciebie dzwonił raz na dwa dni i wtedy mi powiesz, kto o mnie pytał i czy jestem potrzebny. Ale najbardziej to chcę usłyszeć, że nikt mnie do niczego nie potrzebuje”.
Pan jeździ sam.
– Czuję się bardzo dobrze sam ze sobą, to znaczy Sławek Muturi mnie nie męczy. Żeby z Polski wyjechać w grupie – rzadko mi się zdarza.
I jak to wyglądało?
– Nie było internetu, więc szedłem do biura podróży i mówiłem, że potrzebuję połączenia do Malawi, Chile, albo Malezji. Trochę się dziwili. Raz nowa dziewczyna w biurze podróży myślała, że nie szukam biletu, tylko pretekstu, by ją odwiedzać i poderwać.
I co? Leżak, plaża, wino, piękne widoki?
– Absolutnie nie. To nie jest tak, że wstaję koło południa, idę na plażę, popijam drinki i czekam na kolację. Podróżuję bardzo intensywnie. Kiedyś jeździłem na krótko i prawie w ogóle nie sypiałem, bo spanie w czasie podróży to strata czasu. Dziś najchętniej lecę na jeden koniec kontynentu i w ciągu kilku miesięcy przejeżdżam na drugi. Praktycznie codziennie wstaję o piątej, o szóstej rano. Cały dzień spędzam w autobusie czy w pociągu. W Afryce rzadko w pociągu, bo tam raczej podróżuje się minibusami. Jeżeli się w ogóle dojedzie. Bo autobus może się zatrzymać w jakiejś wsi 40 kilometrów przed celem – kierowca powie, że dalej nie jedzie – bo mu się nie opłaca, skoro prawie wszyscy już wysiedli.
Jak już gdzieś przyjeżdżam, muszę wymienić pieniądze, zorganizować sobie coś do jedzenia, spania.
Pięciogwiazdkowe hotele jak na bogatego rentiera przystało?
– Nigdy nic nie rezerwuję, to kompletny freestyle, śpię w pierwszych lepszych hostelach. Pod tym względem jestem sknerą – nocleg im tańszy, tym lepszy.
Za to bilety lotnicze często kupuję na lotnisku „na najbliższy lot”. Przez to często przepłacam, bo miejsca są tylko w klasie biznes. Nigdy nie planuję, dokąd i kiedy pojadę, co zobaczę. To wynika trochę z poczucia wolności, a trochę z takiej romantycznej chęci, powiedzmy, odkrywania czegoś dla siebie.
Zresztą wolę hostele od hoteli, bo tam spotyka się ciekawych ludzi. Już przy recepcji cię zagadują. A skąd jesteś, a gdzie byłeś?
W ciągu jednego wieczora wszyscy się bardzo otwierają, nie ma żadnego dystansu. W hostelach nocują często odlotowi ludzie.
A w hotelach pięciogwiazdkowych?
– Nawet jak się kogoś spotka, to reprezentanta jakiejś tam firmy. Musimy trzymać się sztywno, a kontakty są powierzchowne.
O biznesie możecie sobie porozmawiać.
– Możemy. Ale to nie znaczy, że ktoś mi opowie historię swojego życia albo będzie miał śmiałość zapytać o moją.
Ile razy pan zwiedził świat?
– Mamy 193 kraje, które należą do ONZ. W każdym byłem co najmniej dwa razy, a w większości trzy razy i więcej…
Nie kićkają się panu te wszystkie lokacje?
– Aż tak to nie. Na pewno dużo wspomnień mi wyparowało, ale dopiero rok przed pandemią zacząłem robić na wyjazdach zdjęcia. Wcześniej przez 20 lat nie zrobiłem ani jednego.
Wszystko rejestrował pan w głowie?
– Myślę, że dzięki temu byłem bardziej skupiony na tym, co widziałem. I nawet dziś, jakby pan powiedział: stolica tego i tego kraju, to w głowie miałbym obraz, jak dojechać z lotniska lub od granicy lądowej autobusem do miasta, czy gdzie jest poczta. Bo z każdego kraju przesyłam sobie widokówkę, a właściwie dwie widokówki, drugą na wszelki wypadek.
W przestrzeni kosmicznej było około 600 osób. A osób, które odwiedziły każdy z tych 193 krajów na świecie, jest 250-300.
Zna pan kogoś takiego?
– Poznałem. W październiku ub. roku zostałem zaproszony na konferencję podróżników w Erywaniu, w Armenii. Miałem tam dwie prezentacje. Przyjechali ludzie z całego świata. Były też trzy Polki, co ciekawe, wszystkie miały na imię Ania. Jedna przyleciała z Anglii, druga z Dubaju, a trzecia ze Stanów.
Na tej konferencji było 25 osób, które były w każdym kraju na świecie. Czyli poznałem około 10 proc. światowej populacji „ekstremalnych podróżników”. Mamy wspólne zdjęcie. A dodatkowo zostałem na scenie z jednym Norwegiem. Podobno jest nas trzech, którzy byli w każdym kraju świata przynajmniej po dwa razy.
Języki? Tak żeby swobodnie poopowiadać o wolności finansowej, o podróżowaniu, to znam z siedem-osiem. I powiedzmy jakieś dodatkowe trzy-cztery w stopniu elementarnym
Pański plan na emeryturę: „Będę chciał się dalej uczyć języków – np. arabskiego w Luksorze, hiszpańskiego w Gwatemali czy filipińskiego, oczywiście na Filipinach”. To ile pan zna tych języków? Czytam, że biegle angielski, francuski, niemiecki, hiszpański, rosyjski, suahili…
– Tak, żeby swobodnie poopowiadać o wolności finansowej, podróżowaniu, to z siedem-osiem. I dodatkowe trzy-cztery w stopniu elementarnym.
„Co roku mam zamiar wykonywać inny zawód. (…) To będą zawody często niedoceniane: chcę być kasjerem w supermarkecie, ochroniarzem w banku, sprzątać ulice itd. Wszystko po to, by poznać różne miasta z innych perspektyw”.
– Jak nadchodzi lato, staram się wykonywać, jak to określam, jakiś zawód emeryta. Pracowałem jako rachmistrz przy okazji Powszechnego Spisu Ludności. Byłem stewardem w trakcie EURO 2012. Myłem wazony, zamiatałem podłogę i sprzedawałem kwiaty w warszawskiej kwiaciarni. Byłem też wolontariuszem w czasie pandemii i programu szczepień masowych. Zapisałem się na zmiany w sobotę i niedzielę od 8 do 14. Większość wolontariuszy to byli młodzi ludzie. Jakoś takie godziny im nie pasowały. A mnie tak.
Ale tak najbardziej chciałbym być na chwilę tramwajarzem. Tyle że trzeba pójść na specjalny kurs. A one odbywają się jesienią, zimą. Może w końcu mi się uda?