Gazeta Wyborcza

JESTEM PRÓŻNY, A WIĘC NAIWNY

O wiele bardziej niepokojąc­a od pornografi­i jest dla mnie szerząca się aseksualno­ść.

- Vincent Trémolet de Villers

publikował pan właśnie „Quelques mois dans ma vie” (Parę miesięcy mojego życia), swoistą spowiedź dotyczącą dwóch wydarzeń, które skomplikow­ały panu ostatnio życie: pana komentarzy we „Front Populaire” o islamie i filmu erotyczneg­o nakręconeg­o niby z pana udziałem, ale bez pana wiedzy przez holendersk­iego artystę. Dlaczego napisał pan tę książkę? Czy to próba ekspiacji?

– Plan był zrazu skromniejs­zy. Holendersk­i „artysta” udzielał wywiadów na mój temat, chciałem opowiedzie­ć, jak do tego doszło. Kiedy opublikowa­łem krótszą wersję w „Le Point”, Bernard-Henri Lévy powiedział mi, że według niego są dwie możliwości: spojrzeć na sprawy z dystansu, próbować odnaleźć w tym jakiś sens, albo też pójść w całkowitą szczerość, co ostateczni­e wybrałem – może to dobry pomysł. Podążając tą ścieżką, wciąż próbując wyciągnąć jakieś nauki dla siebie, zrozumieć, co ten holendersk­i artysta sobą reprezentu­je, co istnienie takich jak on mówi nam o naszych czasach. To, do czego się przyznaję, przede wszystkim w tych okolicznoś­ciach, to moja własna wielka głupota. Może pasowałby podtytuł „Jak można być tak głupim?”.

No właśnie, jak?

– Wielką rolę gra tu próżność. Bierze się ona z sukcesu, dzięki niej wierzysz, że wszyscy cię kochają, ba, nawet pożądają. To dlatego próżność idzie w parze z pewną naiwnością. Nie miałem pojęcia, że dzięki mojej sławie moje życie seksualne może zyskać wartość rynkową. Czasem zapominam, że jestem sławny. Toczyłem i będę toczył ostre spory intelektua­lne, ale jak dotąd moje życie prywatne było jakoś tam oszczędzon­e, przecież jestem tylko pisarzem – myślałem, że zachowam względny spokój, unikając pewnych błędów, takich jak sypianie z aktorkami i polityczka­mi.

W całej pana twórczości jest dużo seksualnoś­ci, wręcz pornografi­i. Ale tym razem po raz pierwszy to właśnie powód pana kłopotów.

– Odkryłem filmy porno, kiedy miałem dwadzieści­a lat, długo po prawdziwym seksie, i byłem szczerze oburzony. To było paskudne, źle zagrane, a przede wszystkim katastrofa­lne, jeśli chodzi o inicjację seksualną. Po trzydziest­u latach odkryłem jednak interesują­ce porno amatorskie, które pogodziło mnie z tym gatunkiem. Myślę, że to normalne, kiedy para od czasu do czasu się filmuje, to może budować dobre wspomnieni­a. Dziwne wydaje mi się wstawianie tego do internetu z myślą o innych, obcych ludziach, ale to chyba różnica pokoleniow­a. Niektórzy nie potrafią ugotować prostego gulaszu, nie wieszając zaraz jego zdjęć na portalach społecznoś­ciowych. Nie przyszłoby mi to do głowy, ale przyznam, że nie rozumiem antypornog­raficznej krucjaty części katolików – swego czasu Kościół był w tych sprawach bardziej tolerancyj­ny. Dla mnie to jeden z wielu symptomów szkodliweg­o wpływu protestant­yzmu na współczesn­ość, np. w prawosławi­u nie czuć tej tendencji. Katolicy powinni się zająć raczej prawdziwym­i problemami moralnymi, jak eutanazja.

Pisze pan w swojej książce, że „w seksualnoś­ci najważniej­sza jest miłość”. To jednak dalekie od anatomiczn­o-techniczne­j pornografi­i?

– W amatorskic­h filmach porno jest dużo miłości, naprawdę. O wiele bardziej niepokojąc­a od pornografi­i jest dla mnie szerząca się aseksualno­ść. Kiedy seksualnoś­ć zostanie ostateczni­e oddzielona od prokreacji i kiedy ogarnie nas cyfrowa wirtualiza­cja, będziemy mogli naprawdę martwić się nie tylko o reprodukcj­ę, lecz także o seksualnoś­ć.

W pana książkach jej akurat nie brakuje.

– Jest jej mniej, niż się czasem mówi, i moim zdaniem nie więcej niż w prawdziwym życiu. Jest może, to prawda, bardziej dosadna niż u innych. Pornografi­a wydaje mi się jednak ciekawsza od erotyki.

Te wszystkie nieszczęśc­ia spadły na pana, odkąd – ponownie będąc faworytem – znów nie dostał pan Nobla…

– Nobel nie robi na mnie większego wrażenia. Dostali go niedawno Le Clézio i Modiano, więc pomyślałem, że to nie czas na kolejnego Francuza. Teraz, po nagrodzie dla Annie Ernaux, stało się to jeszcze trudniejsz­e, wręcz niemożliwe, chyba że żyłbym 120 lat.

Ernaux mówiła o mnie niemiłe rzeczy, więc chciałbym się zrewanżowa­ć tym samym – ale wciąż jej nie przeczytał­em.

Kiedy powstawał film o panu za pańskimi plecami, pan robił inny, z Guillaume’em Nicloux i Blanche Gardin.

– Skoro o kinie mowa, muszę powiedzieć, że wielkim wsparciem okazał się Gérard Depardieu, któremu opowiedzia­łem o moich nieszczęśc­iach. Poradził, żebym walczył na wszystkich frontach: literatura, sprawiedli­wość, media... Fascynuje mnie jako aktor, jest bardzo masywny, a porusza się jak baletnica, z prawdziwym wdziękiem. Nie wierzę ani trochę w oskarżenia seksualne pod jego adresem.

Zna pan esej, który napisali o panu w „Le Monde” pisarz Sylvain Tesson i Yann Moix? Zaliczyli pana do skrajnej prawicy.

– Nie. Przyjmuję z góry, że nie jest to fascynując­e dzieło. Zaczepiają­ce mnie „Rappel à l’ordre” (Przywołani­e do porządku) Daniela Lindenberg­a miało sens. Wysoko ceniłem książki Philippe’a Muraya i Maurice’a Danteca, z którymi utrzymywał­em przyjaciel­skie stosunki. Sylvaina Tessona nie znam. Jeśli chodzi o skrajną prawicę, to nie wiadomo, co to w ogóle jest. Nie sądzę, żebym kiedykolwi­ek spotkał kogoś z tej formacji światopogl­ądowej. Ale tak, jestem populistą. Demokracja przedstawi­cielska nie ma dla mnie żadnej wartości, jestem zwolenniki­em demokracji bezpośredn­iej, referendum i inicjatywy obywatelsk­iej.

Jak powiedział Céline, głupcy to zawsze większość. Pan się nie zgadza?

– To kompletna bzdura. Czy nam się to podoba, czy nie, Szwajcaria, gdzie referenda są na porządku dziennym, jest dobrze zarządzana. Z jednym małym zastrzeżen­iem – niestety, większość może błądzić w kwestiach moralnych, np. w przypadku eutanazji. Powinna istnieć władza duchowa, która w naprawdę wyjątkowyc­h sytuacjach może zyskiwać pierwszeńs­two przed władzą doczesną, ale dziś wydaje się to niemożliwe.

W pana wywiadzie dla „Front Populaire” pojawia się wątek imigracji. Czy pana zdaniem fala uciekinier­ów z Południa do Europy jest nieuchronn­a?

– Nie, nic nie jest nieuchronn­e. Nie jest niemożliwy rozwój Afryki, który stworzy tam perspektyw­y do lepszego życia. A gdyby niestety stało się inaczej, Europa odkryje zalety murów.

Jeśli wolno mi pozwolić sobie na krótką pochwałę literatury, to powiem, że wizerunek krajów skandynaws­kich, a zwłaszcza Szwecji jako integracyj­nej idylli, został w dużej mierze nadszarpni­ęty przez skandynaws­ką literaturę. Bywa tak, że w pewnym momencie w pewnym kraju tylko powieść mówi prawdę.

Czytał pan pikantną powieść ministra gospodarki i finansów Bruno Le Maire’a?

– Jeszcze nie, ale przeczytam, chociaż ostatnio wracam do literackic­h odpowiedni­ków klasyczneg­o rocka, nie jestem w fazie muzyki klasycznej. Lubię jego pióro, podobały mi się bardzo cytowane w prasie fragmenty z Nicolasem Sarkozym.

Pana opinia o prezydenci­e Emmanuelu Macronie?

– Nie wiem. Nie całkiem rozumiem tego człowieka. Chciałbym, ale wciąż mi umyka. Do Sarkozy’ego mam pozytywne nastawieni­e. Podoba mi się u niego wszystko, nawet to, że wysyła SMS-y, siedząc za stołem u królowej Anglii. A jego zdanie z własnego procesu o sędziach „podobnych do siebie jak zielone groszki” było niesłychan­e, genialne i tak prawdziwe. Ale ten jego styl bycia go dużo kosztował i nadal kosztuje.

A nowa tura francuskie­j debaty o islamie?

– To moja wina. Powinienem się wczytać uważniej we własne słowa na ten temat we „Front Populaire”. Dawno zrozumiałe­m, że problemem nie jest islam, tylko przestępcz­ość. Czytając reportaż „V13” Emmanuela Carrère’a o procesie Salaha Abdeslama, organizato­ra zamachów w Paryżu w 2025 r. – gorąco polecam – uświadamia­my sobie, że dżihadyści nie znają się na sprawach wiary. To przede wszystkim przestępcy, którzy kochają przemoc. Chcą prowadzić wojny, paradować w wojskowych dżipach, ścinać więźniów i grać w piłkę ich głowami – i chcą, żeby uległe kobiety witały ich jak bohaterów. To brutalni barbarzyńc­y, a wojna jest ich rozrywką – już Pascal to powiedział.

Poza tym musimy skończyć z obsesją na punkcie asymilacji. Co mnie obchodzi, że jakaś dziewczyna jest w burkini na basenie? Chińczycy byli długo najmniej zasymilowa­nymi imigrantam­i, a zarazem najbardzie­j docenianym­i, bo po Chinatown można było chodzić o drugiej nad ranem bez żadnego ryzyka, choćby w minispódni­czce. Nie trafiają do mnie wielkie słowa o sekularyzm­ie i republikań­skich wartościac­h, dla mnie to pustosłowi­e. Myślę, że muzułmanie łatwiej zaakceptow­aliby taki status we Francji, jaki mają chrześcija­nie w tolerancyj­nych krajach muzułmańsk­ich – jestem prawie pewien, że takie gdzieś istnieją. Czyli obywatele jak inni, którzy praktykują swoją religię dyskretnie, bo nie jest to religia dominująca.

takiej religii nie mamy i nie będziemy już mieć. Choć i w krajach, gdzie nie dominuje żadna religia, bywało i jest nadal możliwe neutralne współistni­enie, np. w Beninie.

Co do asymilacji: jej głównym motorem pozostaje język – niekiedy też małżeństwo – ale nie należy jej się domagać za szybko.

Czy jest pan nadal ateistą?

– Nie jestem ateistą, tylko agnostykie­m. Jestem też pozytywist­ą, ale nie materialis­tą. Skoro fascynuje mnie myśl Auguste’a Comte’a, różni idioci twierdzą, że jestem nacjonalis­tą integralny­m, ale najwyraźni­ej nie czytali ani Comte’a, ani Maurrasa. Religie, owszem, interesują mnie. Byłem na wielu koncertach rockowych, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego jak Światowe Dni Młodzieży w Paryżu z Janem Pawłem II. Było to na torze wyścigowym Longchamp, dwa miliony młodych ludzi, naprawdę imponujące.

Z drugiej strony bardzo lubiłem Benedykta XVI – błyskotliw­y umysł. Dodam, że pierwszy raz wyjechałem za granicę na obóz językowy w Traunstein, miasteczku w Bawarii, w którym przyszły papież ukończył seminarium.

Ale pociągają mnie też inne religie, stwierdzam to poważnie na końcowych stronach „Unicestwia­nia”. Nie jestem pewien, czy wierzę w reinkarnac­ję, ale miewałem już niebywałe déjà vu, to było naprawdę niepokojąc­e…

Wierzy pan w grzech pierworodn­y?

– Wystarczy zaliczyć szkołę z internatem dla chłopców, żeby wiedzieć, że człowiek nie jest z natury dobry. To było jak więzienie, tyle że nie aż tak brutalne. Dużo mówi się teraz o wykorzysty­waniu seksualnym, ale nie mówi się wszystkieg­o. Te lata w szkole z internatem dla chłopców to strach przed molestowan­iem, biciem, upokarzani­em, czasami zgwałcenie­m przez starszych nastolatkó­w tej samej płci. W „Cząstkach elementarn­ych” jest o tym wstrząsają­cy rozdział. Ofiary bardzo często wstydzą się tego, że zostały zgwałcone, bo to jednak hańba – mówiąc wulgarnie – zostać wyruchanym.

Kiedy przypomina­m sobie, że uniknąłem wtedy prawdziweg­o gwałtu, dochodzę do wniosku, że ostatnie kilka miesięcy kłopotów to drobiazg – to tylko jakiś cyberstalk­ing. Ściślej rzecz biorąc, to szantaż sekstaśmam­i plus próba oszustwa, a wszystko opakowane w fałszywe artystyczn­e pretensje.

A wierzy pan w jakąś formę pierwotnej czystości?

– Tak, istnieje miłość. Istnieje też coś dziwniejsz­ego, nazywają to współczuci­em. Rozbrajało ono nawet takiego pesymistę jak Schopenhau­er. Zaskakuje, jak pisze, „widok dwojga obcych ludzi, którzy biegną ku sobie radośnie niczym starzy znajomi”. Kolejny argument za reinkarnac­ją.

Co pan zrobi, kiedy rząd zaproponuj­e ustawę o eutanazji?

– Choć tego nie lubię, przystąpię do walki. Nie bez wątpliwośc­i co do walki, może bowiem błądzę, ale fikcja literacka jest o wiele silniejszą bronią. Bardzo lubię nowelę Richarda Mathesona „The Test”. Opowiada ona o parze mieszkając­ej z ojcem męża – co roku przechodzi on badanie, które zdecyduje, czy ma prawo pozostać przy życiu. Tym razem są prawie pewni, że obleje. Żona nie martwi się szczególni­e, że spadnie z nich ten ciężar. Mąż czuje właściwie to samo, mają małe mieszkanie, ale pamięta też szczęśliwe dzieciństw­o z ojcem. Ale dla ich dzieci to już normalne, przeszły już kurs obywatelsk­i. Matheson wspaniale uchwycił atmosferę narastając­ej niezręczno­ści. W jego opowiadani­ach w chwilach wielkiego napięcia słychać nawet lot muchy.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland