Gazeta Wyborcza

Dość przytakiwa­nia, zacznijmy rozmawiać poważnie

Wiele postulatów rolników jest słusznych, ale nie wszystkie. Rząd musi więc jasno powiedzieć, co może załatwić i w jakim terminie, a co jest żądaniem dziś nierealnym do spełnienia

- Krystyna Naszkowska Teksty w dziale Opinie wyrażają poglądy autorów i nie muszą odzwiercie­dlać stanowiska redakcji

Im dłużej trwają rolnicze protesty, tym więcej wokół nich narasta nieporozum­ień. Zagrożenie, że wymkną się spod kontroli, jest coraz bardziej realne. Jak mówi znajomy rolnik: doklejają się do nas różne oszołomy, zadymiarze i tylko czekają, by doszło do starć z policją.

To zacznijmy od początku. Rolnicy wyszli na drogi, bo w ostatnim roku w wielu działach produkcja stała się nieopłacal­na. Chodzi zwłaszcza o producentó­w zbóż – ceny jakie dostawali za sprzedane ziarno były niższe niż koszty produkcji. A skoro jest im źle i boją się o przyszłość, to szukają winnych. Oni przecież wszystko zrobili dobrze: pola obsiali, nawozy rozrzucili, szkodniki zwalczali, a nagle nie mogą sprzedać ziarna, bo magazyny są zapchane, a ceny niskie. A ponieważ w tych magazynach leży ziarno z Ukrainy, to rolnicy winnych widzą po stronie ukraińskie­j. I po stronie Unii, bo szeroko otworzyła granice dla tej ukraińskie­j żywności.

Unia faktycznie w czerwcu 2022 roku zawiesiła cła na ukraińską żywność, by pomóc temu krajowi w czasie wojny. Założenie było proste: Ukraina musi eksportowa­ć swoje zboże, bo potrzebuje pieniędzy na zbrojenia, a skoro Rosja blokuje porty czarnomors­kie, to trzeba tę pszenicę, kukurydzę i rzepak wywieźć koleją i ciężarówka­mi przez kraje ościenne. Do tego kraje arabskie bardzo tego zboża potrzebują, więc zbyt jest pewny.

Polska ten pomysł ochoczo poparła. Tyle tylko, że nie wprowadzon­o żadnych, skutecznyc­h zabezpiecz­eń, by faktycznie był to tylko tranzyt do portów. Nie zrobiono niczego, by transport udrożnić – minister rolnictwa Henryk Kowalczyk deklarował, że jesteśmy w stanie miesięczni­e milion ton ukraińskie­go ziarna przez nasze porty wysyłać, choć nasze moce przeładunk­owe wynosiły ok. 600 tys. ton. Jednocześn­ie ten sam minister zapewnił polskich rolników, że nie warto sprzedawać własnego ziarna, bo będzie jeszcze drożało.

I stało się coś bardzo łatwego do przewidzen­ia: właściciel­e paszarni, hodowcy drobiu i trzody, młynarze nie mieli skąd brać zboża do przerobu, a tymczasem w portach, na bocznicach kolejowych, przy granicy z Ukrainą gromadziły się masy znacznie tańszego towaru. Było oczywiste, że trafi on do polskich magazynów i zajmie miejsce, na które liczyli nasi rolnicy, a do tego generalnie obniży ceny. I tak się stało, bo rząd PiS nie zadbał w najmniejsz­ym stopniu o interesy polskich rolników, którzy od lat gremialnie głosują na Prawo i Sprawiedli­wość. Nie upomniała się też o ich interesy rolnicza „Solidarnoś­ć”, zdominowan­a przez działaczy PiS. Ta sama „Solidarnoś­ć” RI, która dziś stoi na czele protestów i wzywa do zablokowan­ia granicy z Ukrainą.

A przecież choć import z Ukrainy obniżył u nas ceny zbytu i zapchał magazyny zbożowe, to nie jest wcale głównym winowajcą spadku cen. O tym nie mówią ani związkowcy na blokadach, ani politycy PiS, kiedy z trybuny sejmowej krzyczą o zamykaniu granicy. W istocie największy­m winowajcą jest Rosja, która doprowadzi­ła do spadku cen zbóż na giełdach światowych. Rosja jest największy­m na świecie eksportem pszenicy i tak się złożyło, że miała dwa lata z rzędu wielki urodzaj. Do tego po zajęciu części Ukrainy wywiozła z tych terenów zmagazynow­ane tam ukraińskie ziarno. A ponieważ potrzebuje pieniędzy na prowadzeni­e wojny, to tę swoją olbrzymią nadwyżkę rzuciła na światowy rynek po cenach znacznie niższych, niż oferowały inne kraje. I wyparła je z wielu rynków np. dziś Arabia Saudyjska w stu procentach zaopatruje się w pszenicę rosyjską, Algieria w 50 proc., Egipt w 70 proc. To kraje, do których tradycyjni­e Unia wysyłała swoje zboże. I dlatego pszenica na giełdach światowych kosztuje dziś nie 1500 zł za tonę, ale 900 zł.

Owszem, w Polsce jest jeszcze taniej, bo nasi rolnicy sprzedają ją po 700 zł – i to już efekt napływu pszenicy ukraińskie­j. Ale nawet jeśli ani jedno ziarno już ze wschodu do nas nie wpłynie, to cena nie wróci do 1500 zł. Z tego chyba rolnicy nie bardzo zdają sobie sprawę, a na pewno nie tłumaczą im tego związkowcy, ani działacze Konfederac­ji, bardzo aktywni na blokowanyc­h przejściac­h granicznyc­h.

Problem numer dwa: nagłe otwarcie granicy z Ukrainą obnażyło słabość naszego rolnictwa i konsekwenc­je polityki rolnej państwa, z jaką mamy do czynienia od 20 lat. A mianowicie że nie mamy szans w konfrontac­ji z produkcją z Ukrainy. To problem, z którym prędzej czy później się zderzymy, kiedy nasz sąsiad wejdzie do Unii. Na pewne rzeczy wpływu nie mamy – nie wygramy ani ze znacznie lepszym klimatem (tam jest 200 dni w roku wegetacji), ani z glebami (ponad połowa gruntów w Ukrainie to czarnoziem­y, u nas ledwie 1 proc.). Ale nie mamy szans także z powodu naszej struktury agrarnej, bardzo słabej w porównaniu z Ukrainą. Nasze średnie gospodarst­wo ma ok. 11 ha, w Niemczech ponad 60, we Francji 100. A w Ukrainie ok. 1000 ha. Duże gospodarst­wa mają niższe koszty produkcji, nowsze technologi­e, maszyny, które stosują bardziej precyzyjną agrotechni­kę, zużywają mniej nawozów i środków chemicznyc­h do ochrony roślin i uzyskują bardziej jednolite produkty, których poszukuje przemysł przetwórcz­y.

O tym, że mamy słabą strukturę, ekonomiści piszą od 30 lat. I niewiele to zmienia. Poprawiało się do 2004 roku, czyli do wejścia do Unii, ale wprowadzen­ie dopłat do hektara ten proces zatrzymało. A potem wręcz politycy postanowil­i go cofnąć. Dopłaty do hektara, a nie do produkcji – czyli każdemu, kto ma ziemię, nawet jeśli niczego nie wytwarza – wprowadzon­o, by przekonać wieś do poparcia w referendum naszej akcesji. Udało się. Ale nigdy tego już nie zmieniono, bo dla polityków liczyły się głosy wyborców, a nie rozwój rolnictwa. I dziś mamy ok. 1,3 mln biorących dopłaty gospodarst­w, z czego tylko ok. 300 -400 tys. produkuje na rynek. Reszta rolnikami jest tylko z nazwy, mieszka na wsi, ale z pracy na roli nie żyje.

A i to nie koniec. W 2011 roku, tuż przez wyborami, by zachęcić rolników do głosowania na PO i PSL, rządząca wówczas koalicja wprowadził­a ustawę, która miała wymusić na dużych dzierżawca­ch „dobrowolne” zrzeczenie się 30 proc. gruntów. Tę uwolnioną ziemię dzielono na małe działki i rozdyspono­wywano między okolicznyc­h rolników. Rachunek był prosty: jeden dzierżawca będzie wściekły, bo mu się rozwala gospodarst­wo, łamiąc przy okazji prawo, ale 100 rolników się ucieszy, choć bytu im to specjalnie nie poprawi. Znowu się udało – wieś poparła rząd PO-PSL. Ale skutki ekonomiczn­e, a także społeczne tej ustawy są dramatyczn­e, właśnie ukazał się raport w tej spawie przygotowa­ny przez naukowców z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN.

Rząd Zjednoczon­ej Prawicy, kiedy objął władzę w 2015 r., dołożył swoje. Tak zróżnicowa­no dopłaty, by mali dostawali większe. Takim, którzy mają ponad 300 ha, zakazano kupowania państwowej ziemi rolnej, potem zabrano im dopłaty na inwestycje. Itp., itd. I mamy na te 1,3 mln gospodarst­w w Polsce ledwie 26 tys. takich, które liczą ponad 50 ha – a to właśnie jest zdaniem ekonomistó­w minimalna wielkość niezbędna do utrzymania pięcioosob­owej rodziny żyjącej z rolnictwa.

I wreszcie „Zielony ład”. Jest faktem, że w obecnej formie grozi rolnikom ograniczen­iem produkcji i spadkiem dochodów oraz nakłada dodatkowe obowiązki, które ich zdaniem są absurdalne i często istotnie takie są. Ale „Zielony ład” to tylko ramy, które każdy kraj mógł wypełniać szczegółam­i dobrymi dla swoich obywateli. I znowu mamy tę samą prawidłowo­ść – politycy rządu Morawiecki­ego i rolnicza „Solidarnoś­ć”, którzy zaakceptow­ali bez protestu ten program, dziś najgłośnie­j przeciw niemu krzyczą. Nikt z nich w Komisji Europejski­ej nie walczył o te ważne szczegóły.

Taki przykład: Unia wprowadził­a zasadę, by nawozy azotowe można było wysiewać na pola dopiero po 1 marca – chodzi o to, by nie spływały z pól, kiedy ziemia jest jeszcze zamarznięt­a, chronimy tak środowisko. Tyle że np. Niemcy wynegocjow­ały sobie ruchomość tej daty – zależy, jaka będzie w danym roku pogoda. My nie. Niemcy w lutym tego roku nawożą więc już pola, a my pod groźbą kary czekamy do 1 marca, choć ziemia nie jest już zamarznięt­a. Polscy rolnicy to widzą i winią za to Unię i jej „Zielony ład”.

I na koniec: wiele postulatów rolników jest słusznych, choć oczywiście nie wszystkie.

Nawet jeśli ani jedno ziarno już z Ukrainy do nas nie wpłynie, to cena nie wróci do 1500 zł. Z tego chyba rolnicy nie bardzo zdają sobie sprawę

Nie chodzi o wyrzucenie do kosza „Zielonego ładu”, trzeba w Unii zawalczyć o zmianę pewnych zapisów z korzyścią dla wszystkich – rolników, a także konsumentó­w żywności. I mamy na to wyjątkową szansę. Na czele resortu rolnictwa stoi minister Czesław Siekierski, w KE dobrze znany i szanowany, przez lata stał na czele komisji rolnictwa parlamentu europejski­ego. I mamy Tuska, który jest słuchany z wielką uwagą w Brukseli. Ten tandem naprawdę wiele może zdziałać.

Nie jest rolą Siekierski­ego szwendanie się po blokadach, od tego ma cały zastęp wiceminist­rów, oni mogą rozmawiać i tłumaczyć rolnikom sytuację. Siekierski powinien siedzieć w Brukseli i tam załatwiać sprawy. Rozumiem obawy rządu przed narażeniem się na niechęć rolników, zwłaszcza tuż przed wyborami. Ale taka strusia polityka do niczego dobrego nie prowadzi. Trzeba powiedzieć wprost rolnikom, co rząd może załatwić i w jakim terminie, a co jest żądaniem dziś nierealnym do spełnienia. Prosto i jasno, tego rolnicy oczekują.

Samo przytakiwa­nie im, że mają słuszne żądania, tylko nabija punkty różnym oszołomom i nakręca antyukraiń­skie nastroje.

 ?? FOT . JAKUB ORZECHOWSK­I / AGENCJA WYBORCZA.PL ??
FOT . JAKUB ORZECHOWSK­I / AGENCJA WYBORCZA.PL

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland