Dość przytakiwania, zacznijmy rozmawiać poważnie
Wiele postulatów rolników jest słusznych, ale nie wszystkie. Rząd musi więc jasno powiedzieć, co może załatwić i w jakim terminie, a co jest żądaniem dziś nierealnym do spełnienia
Im dłużej trwają rolnicze protesty, tym więcej wokół nich narasta nieporozumień. Zagrożenie, że wymkną się spod kontroli, jest coraz bardziej realne. Jak mówi znajomy rolnik: doklejają się do nas różne oszołomy, zadymiarze i tylko czekają, by doszło do starć z policją.
To zacznijmy od początku. Rolnicy wyszli na drogi, bo w ostatnim roku w wielu działach produkcja stała się nieopłacalna. Chodzi zwłaszcza o producentów zbóż – ceny jakie dostawali za sprzedane ziarno były niższe niż koszty produkcji. A skoro jest im źle i boją się o przyszłość, to szukają winnych. Oni przecież wszystko zrobili dobrze: pola obsiali, nawozy rozrzucili, szkodniki zwalczali, a nagle nie mogą sprzedać ziarna, bo magazyny są zapchane, a ceny niskie. A ponieważ w tych magazynach leży ziarno z Ukrainy, to rolnicy winnych widzą po stronie ukraińskiej. I po stronie Unii, bo szeroko otworzyła granice dla tej ukraińskiej żywności.
Unia faktycznie w czerwcu 2022 roku zawiesiła cła na ukraińską żywność, by pomóc temu krajowi w czasie wojny. Założenie było proste: Ukraina musi eksportować swoje zboże, bo potrzebuje pieniędzy na zbrojenia, a skoro Rosja blokuje porty czarnomorskie, to trzeba tę pszenicę, kukurydzę i rzepak wywieźć koleją i ciężarówkami przez kraje ościenne. Do tego kraje arabskie bardzo tego zboża potrzebują, więc zbyt jest pewny.
Polska ten pomysł ochoczo poparła. Tyle tylko, że nie wprowadzono żadnych, skutecznych zabezpieczeń, by faktycznie był to tylko tranzyt do portów. Nie zrobiono niczego, by transport udrożnić – minister rolnictwa Henryk Kowalczyk deklarował, że jesteśmy w stanie miesięcznie milion ton ukraińskiego ziarna przez nasze porty wysyłać, choć nasze moce przeładunkowe wynosiły ok. 600 tys. ton. Jednocześnie ten sam minister zapewnił polskich rolników, że nie warto sprzedawać własnego ziarna, bo będzie jeszcze drożało.
I stało się coś bardzo łatwego do przewidzenia: właściciele paszarni, hodowcy drobiu i trzody, młynarze nie mieli skąd brać zboża do przerobu, a tymczasem w portach, na bocznicach kolejowych, przy granicy z Ukrainą gromadziły się masy znacznie tańszego towaru. Było oczywiste, że trafi on do polskich magazynów i zajmie miejsce, na które liczyli nasi rolnicy, a do tego generalnie obniży ceny. I tak się stało, bo rząd PiS nie zadbał w najmniejszym stopniu o interesy polskich rolników, którzy od lat gremialnie głosują na Prawo i Sprawiedliwość. Nie upomniała się też o ich interesy rolnicza „Solidarność”, zdominowana przez działaczy PiS. Ta sama „Solidarność” RI, która dziś stoi na czele protestów i wzywa do zablokowania granicy z Ukrainą.
A przecież choć import z Ukrainy obniżył u nas ceny zbytu i zapchał magazyny zbożowe, to nie jest wcale głównym winowajcą spadku cen. O tym nie mówią ani związkowcy na blokadach, ani politycy PiS, kiedy z trybuny sejmowej krzyczą o zamykaniu granicy. W istocie największym winowajcą jest Rosja, która doprowadziła do spadku cen zbóż na giełdach światowych. Rosja jest największym na świecie eksportem pszenicy i tak się złożyło, że miała dwa lata z rzędu wielki urodzaj. Do tego po zajęciu części Ukrainy wywiozła z tych terenów zmagazynowane tam ukraińskie ziarno. A ponieważ potrzebuje pieniędzy na prowadzenie wojny, to tę swoją olbrzymią nadwyżkę rzuciła na światowy rynek po cenach znacznie niższych, niż oferowały inne kraje. I wyparła je z wielu rynków np. dziś Arabia Saudyjska w stu procentach zaopatruje się w pszenicę rosyjską, Algieria w 50 proc., Egipt w 70 proc. To kraje, do których tradycyjnie Unia wysyłała swoje zboże. I dlatego pszenica na giełdach światowych kosztuje dziś nie 1500 zł za tonę, ale 900 zł.
Owszem, w Polsce jest jeszcze taniej, bo nasi rolnicy sprzedają ją po 700 zł – i to już efekt napływu pszenicy ukraińskiej. Ale nawet jeśli ani jedno ziarno już ze wschodu do nas nie wpłynie, to cena nie wróci do 1500 zł. Z tego chyba rolnicy nie bardzo zdają sobie sprawę, a na pewno nie tłumaczą im tego związkowcy, ani działacze Konfederacji, bardzo aktywni na blokowanych przejściach granicznych.
Problem numer dwa: nagłe otwarcie granicy z Ukrainą obnażyło słabość naszego rolnictwa i konsekwencje polityki rolnej państwa, z jaką mamy do czynienia od 20 lat. A mianowicie że nie mamy szans w konfrontacji z produkcją z Ukrainy. To problem, z którym prędzej czy później się zderzymy, kiedy nasz sąsiad wejdzie do Unii. Na pewne rzeczy wpływu nie mamy – nie wygramy ani ze znacznie lepszym klimatem (tam jest 200 dni w roku wegetacji), ani z glebami (ponad połowa gruntów w Ukrainie to czarnoziemy, u nas ledwie 1 proc.). Ale nie mamy szans także z powodu naszej struktury agrarnej, bardzo słabej w porównaniu z Ukrainą. Nasze średnie gospodarstwo ma ok. 11 ha, w Niemczech ponad 60, we Francji 100. A w Ukrainie ok. 1000 ha. Duże gospodarstwa mają niższe koszty produkcji, nowsze technologie, maszyny, które stosują bardziej precyzyjną agrotechnikę, zużywają mniej nawozów i środków chemicznych do ochrony roślin i uzyskują bardziej jednolite produkty, których poszukuje przemysł przetwórczy.
O tym, że mamy słabą strukturę, ekonomiści piszą od 30 lat. I niewiele to zmienia. Poprawiało się do 2004 roku, czyli do wejścia do Unii, ale wprowadzenie dopłat do hektara ten proces zatrzymało. A potem wręcz politycy postanowili go cofnąć. Dopłaty do hektara, a nie do produkcji – czyli każdemu, kto ma ziemię, nawet jeśli niczego nie wytwarza – wprowadzono, by przekonać wieś do poparcia w referendum naszej akcesji. Udało się. Ale nigdy tego już nie zmieniono, bo dla polityków liczyły się głosy wyborców, a nie rozwój rolnictwa. I dziś mamy ok. 1,3 mln biorących dopłaty gospodarstw, z czego tylko ok. 300 -400 tys. produkuje na rynek. Reszta rolnikami jest tylko z nazwy, mieszka na wsi, ale z pracy na roli nie żyje.
A i to nie koniec. W 2011 roku, tuż przez wyborami, by zachęcić rolników do głosowania na PO i PSL, rządząca wówczas koalicja wprowadziła ustawę, która miała wymusić na dużych dzierżawcach „dobrowolne” zrzeczenie się 30 proc. gruntów. Tę uwolnioną ziemię dzielono na małe działki i rozdysponowywano między okolicznych rolników. Rachunek był prosty: jeden dzierżawca będzie wściekły, bo mu się rozwala gospodarstwo, łamiąc przy okazji prawo, ale 100 rolników się ucieszy, choć bytu im to specjalnie nie poprawi. Znowu się udało – wieś poparła rząd PO-PSL. Ale skutki ekonomiczne, a także społeczne tej ustawy są dramatyczne, właśnie ukazał się raport w tej spawie przygotowany przez naukowców z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN.
Rząd Zjednoczonej Prawicy, kiedy objął władzę w 2015 r., dołożył swoje. Tak zróżnicowano dopłaty, by mali dostawali większe. Takim, którzy mają ponad 300 ha, zakazano kupowania państwowej ziemi rolnej, potem zabrano im dopłaty na inwestycje. Itp., itd. I mamy na te 1,3 mln gospodarstw w Polsce ledwie 26 tys. takich, które liczą ponad 50 ha – a to właśnie jest zdaniem ekonomistów minimalna wielkość niezbędna do utrzymania pięcioosobowej rodziny żyjącej z rolnictwa.
I wreszcie „Zielony ład”. Jest faktem, że w obecnej formie grozi rolnikom ograniczeniem produkcji i spadkiem dochodów oraz nakłada dodatkowe obowiązki, które ich zdaniem są absurdalne i często istotnie takie są. Ale „Zielony ład” to tylko ramy, które każdy kraj mógł wypełniać szczegółami dobrymi dla swoich obywateli. I znowu mamy tę samą prawidłowość – politycy rządu Morawieckiego i rolnicza „Solidarność”, którzy zaakceptowali bez protestu ten program, dziś najgłośniej przeciw niemu krzyczą. Nikt z nich w Komisji Europejskiej nie walczył o te ważne szczegóły.
Taki przykład: Unia wprowadziła zasadę, by nawozy azotowe można było wysiewać na pola dopiero po 1 marca – chodzi o to, by nie spływały z pól, kiedy ziemia jest jeszcze zamarznięta, chronimy tak środowisko. Tyle że np. Niemcy wynegocjowały sobie ruchomość tej daty – zależy, jaka będzie w danym roku pogoda. My nie. Niemcy w lutym tego roku nawożą więc już pola, a my pod groźbą kary czekamy do 1 marca, choć ziemia nie jest już zamarznięta. Polscy rolnicy to widzą i winią za to Unię i jej „Zielony ład”.
I na koniec: wiele postulatów rolników jest słusznych, choć oczywiście nie wszystkie.
Nawet jeśli ani jedno ziarno już z Ukrainy do nas nie wpłynie, to cena nie wróci do 1500 zł. Z tego chyba rolnicy nie bardzo zdają sobie sprawę
Nie chodzi o wyrzucenie do kosza „Zielonego ładu”, trzeba w Unii zawalczyć o zmianę pewnych zapisów z korzyścią dla wszystkich – rolników, a także konsumentów żywności. I mamy na to wyjątkową szansę. Na czele resortu rolnictwa stoi minister Czesław Siekierski, w KE dobrze znany i szanowany, przez lata stał na czele komisji rolnictwa parlamentu europejskiego. I mamy Tuska, który jest słuchany z wielką uwagą w Brukseli. Ten tandem naprawdę wiele może zdziałać.
Nie jest rolą Siekierskiego szwendanie się po blokadach, od tego ma cały zastęp wiceministrów, oni mogą rozmawiać i tłumaczyć rolnikom sytuację. Siekierski powinien siedzieć w Brukseli i tam załatwiać sprawy. Rozumiem obawy rządu przed narażeniem się na niechęć rolników, zwłaszcza tuż przed wyborami. Ale taka strusia polityka do niczego dobrego nie prowadzi. Trzeba powiedzieć wprost rolnikom, co rząd może załatwić i w jakim terminie, a co jest żądaniem dziś nierealnym do spełnienia. Prosto i jasno, tego rolnicy oczekują.
Samo przytakiwanie im, że mają słuszne żądania, tylko nabija punkty różnym oszołomom i nakręca antyukraińskie nastroje.