JAKI BYŁ HÖSS
Hedwig przestała z Hössem spać w łóżku, gdy uruchomił komory gazowe. Ale bieliznę po Żydówkach nosiła – opowiada Bartek Rainski, koproducent filmu
DAWID DRÓŻDŻ: Jak to jest, że ten sam człowiek potrafi rano wymordować kilka tysięcy ludzi, a wieczorem – jak gdyby nigdy nic – przeczytać córce bajkę?
BARTEK RAINSKI:
Wielu niemieckich nazistów miało w sobie pewne cechy wskazujące na to, że mogli być też wrażliwymi ludźmi. W 1933 r. Hitler napisał pierwszą ustawę o ochronie zwierząt. Był wyczulony na ich los. Tylko że później okazało się, że uwielbiał psy, ale nienawidził kotów. Heinrich Himmler i Rudolf Höss stronili od jedzenia mięsa, bo sam Hitler był wegetarianinem. Większość wysoko postawionych nazistowskich funkcjonariuszy była dobrze wykształcona, wychowana na Goethem i muzyce klasycznej. Powinni mieć w sobie zatem pewną empatię i wrażliwość.
Często w kontekście naszego filmu mówi się o banalności zła. Musimy uważać, jak myślimy o innych ludziach, bo w pewnym momencie, przy społecznym przyzwoleniu, możemy się obudzić w sytuacji, że – tak jak Hössowie – zaczniemy się ich pozbywać.
Wspomniany Rudolf Höss, twórca i pierwszy komendant obozu Auschwitz, jest głównym bohaterem nominowanej do Oscara „Strefy interesów”. Pokazujecie szczęśliwe życie rodzinne, które wiódł w domu znajdującym się tuż obok obozu.
– Höss pragnął stworzyć dla rodziny jak najlepsze miejsce do życia. Zbudował wspaniały ogród z fontanną i sadzawką, w której można było się kąpać. Jego żona Hedwig uwielbiała róże – przed domem rosły setki odmian tych kwiatów, często wysyłano je Hitlerowi. W szklarni mieli ponoć nawet bananowce i wiele egzotycznych roślin. W Oświęcimiu urodziło się im piąte dziecko, tuż obok komory gazowej, która znajdowała się 147 metrów od domu. Ich dzieci latem biegały po ogrodzie w strojach kąpielowych, kąpały się w Sole, jadły zbierane w ogrodzie truskawki.
Rodzina była oddzielona od obozu murem, nie było widać, co się dzieje po drugiej stronie, ale wszystkie odgłosy i dźwięki docierały. Nie dało się przecież wygłuszyć krzyków więźniów. Kiedy po raz pierwszy zwiedzaliśmy z reżyserem Jonem Glazerem te miejsca, zaczęliśmy się zastanawiać, czy Hössom to nie przeszkadzało. Wiemy, jak wyglądało życie w obozie – przeczytaliśmy na ten temat mnóstwo książek, obejrzeliśmy mnóstwo filmów. Ale jak wyglądało życie komendanta, jego żony i dzieci mieszkających tuż obok? Postanowiliśmy o tym właśnie nakręcić film.
Podobno to ty sprowadziłeś Glazera do Polski.
– Tak, to ja. Byłem przy tym filmie od samego początku. Z Jonem przyjaźnimy się od wielu lat – poznaliśmy się w 2004 r. przy okazji zupełnie innego projektu.
W kwietniu 2015 r. usłyszałem po raz pierwszy, że Jon chce zrobić film o Auschwitz. Zamarłem. Mieszkałem wtedy w Los Angeles; piękne słońce, ocean, palmy. Holocaust jest ostatnią rzeczą, o której chcesz słyszeć.
Jonathan i jego producent James Wilson mieli już wówczas zakupione prawa do książki Martina Amisa „Strefa interesów” o romansie pomiędzy oficerem SS i żoną komendanta obozu koncentracyjnego. Jon jednak od razu mówił, że chce podejść do tego tematu z otwartą głową. Jest brytyjskim Żydem, którego przodkowie żyli na terenach północno-wschodniej Polski i Litwy. Wyjechali na tyle wcześnie, że nie dosięgnęły ich pogromy. Dorastając, często się zastanawiał, co by było, gdyby jego rodzina nie wyjechała. Czy w ogóle by żył?
Kiedy okazało się, że Jon w Auschwitz nigdy wcześniej nie był, zaproponowałem żebyśmy tam razem polecieli. Uprzedziłem go jednak, że mam związane z tym miejscem trudne wspomnienia.
To znaczy?
– Byłem w Auschwitz mając 16 lat. I obiecałem sobie, że nigdy tam nie wrócę. Zwiedzałem muzeum, wokół było pusto. Coś mnie pchnęło, żeby dojść do samego końca komory gazowej. Oparłem się o ścianę i poczułem, jakby słoń stanął mi na klatce piersiowej.
Następna rzecz, którą pamiętam, to widok pochylającego się nade mną ochroniarza. Chciałem stamtąd uciec. Nie wystarczyło, że opuszczę teren obozu czy miasto. To uczucie się za mną ciągnęło. Do dziś nie wiem, czym „to” było.
Wszedłem do obozu, nie mając świadomości, czym Auschwitz tak naprawdę jest. Byłem jak gąbka chłonąca energię tego miejsca. Kiedy Jon powiedział mi o swoim pomyśle, stwierdziłem, że może czas się przezwyciężyć trudne doświadczenie.
A jak wyglądała waszą pierwsza wspólna wizyta w Oświęcimiu?
– Skontaktowałem się z historykiem Adamem Cyrą, który kiedyś pomógł ojcu mojego przyjaciela Nathaniela Czarneckiego w zrealizowaniu książki „Last Traces: The Lost Art of Auschwitz”, będącej zbiorem fotografii rysunków, wierszy i wiadomości pozostawionych przez więźniów. Spotkaliśmy się w Centrum Badań, które mieści się w byłym bloku obozowym.
Poznaliśmy też wtedy dr. Piotra Setkiewicza, którego książka „Życie Prywatne Esesmanów w Auschwitz” stała się dla nas ważną inspiracją. Pytaliśmy go nawet o najmniejsze drobiazgi, na które często nie było odpowiedzi – np. o to, co żona Hössa odpowiedziałaby mężowi w trakcie sprzeczki. Budowaliśmy ten świat z wybrakowanych puzzli.
Często pytaliśmy historyków, jak mogą pracować i żyć w takim miejscu. Odpowiadali, że badając Holocaust, muszą być tego wszystkiego blisko. W pewnym sensie trzeba być przesiąkniętym tym miejscem. Później to zrozumieliśmy – pewnych rzeczy nie da się poczuć, dopóki się w tym nie zanurzysz.
Twoje lęki powróciły?
– Podczas jednej z pierwszych wizyt byłem w słabym stanie. Staliśmy przed wejściem do krematorium, a ja cały się trząsłem. Adam Cyra złapał mnie wtedy za ramiona i powiedział: „Panie Bartku, pan musi się wzmocnić, bo inaczej pan oszaleje, proszę podejść do tego jak badacz”. Za każdym razem, gdy przechodziliśmy obok krematorium, Jon patrzył na mnie i powtarzał: „It never gets easier, does it” (To nigdy nie staje się łatwiejsze). Czuliśmy, że to nas miażdży. Otaczała nas wszechobecna ciemność. Musieliśmy wygrzebać się z tych emocji, żeby jakoś funkcjonować.
Zdjęcia do filmu poprzedziły kilkuletnie badania. Współpracowaliście z historykami, przekopywaliście archiwa, rozmawialiście z ocalałymi. Jak wyglądał ten proces?
– Okazało się, że informacji o Hössie jest niewiele. Komendant pilnie strzegł swojej prywatności. Dyrektor muzeum Piotr Cywiński, który wspierał nas we wszystkich działaniach, i stał się dobrym duchem tego projektu, oddelegował nas do czytelni w archiwum. Znajduje się tam ok. stu tomów relacji byłych więźniów, ale też pracowników, którzy mogli wchodzić na teren obozu. Wielu cywilów
mieszkających w Oświęcimiu lub okolicach – tynkarzy, cieślów, elektryków czy murarzy – było zmuszanych przez Niemców do pracy w obozie. Wchodzili podłączyć jakieś kable czy zrobić wylewkę cementową.
Czego się dowiedzieliście?
– Przeczytaliśmy wszystkie ocalałe rozkazy wydane przez Hössa. Z jednej strony pisał że trzeba pozyskać materiał budowlany do naprawy komina w krematorium III w Birkenau, a z drugiej zwracał się do załogi KL Auschwitz I o to, by nie niszczyć krzewów lilii, które miały to miejsce upiększać.
Znaleźliśmy też sprawozdania z jego wizyt u lekarza. Höss był okazem zdrowia. Skarżył się tylko na brak snów, a także na to, że każdego dnia budzi się zlany potem. Podobno non stop trzeba było zmieniać jego pościel. Definitywnie organizm w ten sposób odreagowywał.
Ktoś widział go, bawiącego się z dziećmi w ogrodzie albo pływającego kajakiem na rzece Sole. Dotarliśmy też do relacji więźniów, którzy widzieli komendanta w różnych sytuacjach np., gdy przyszedł na apel z ukochanym psem i do nikogo się nie odzywał.
Takich opisów nie było wiele, bo patrzenie przez osoby z zewnątrz w kierunku obozu było zakazane i groziło śmiercią. Więźniowie, gdy pojawiał się Niemiec, mieli obowiązek spuścić głowę i ściągnąć czapkę. Trudno było coś zaobserwować.
Rozmawialiście z kimś, kto widział Hössa na żywo?
– Spotykaliśmy się z wieloma byłymi więźniami, ale żaden z nich nie widział Hössa na własne oczy. Dopiero po jakimś czasie znalazłem pana, który, będąc nastolatkiem, widział jego egzekucję. Höss miał zostać powieszony 14 kwietnia 1947 r., ale egzekucję przełożono z obawy, że ludzie go rozszarpią.
Dwa dni później, nie informując nikogo, przywieziono go ponownie do Oświęcimia. Świadek, z którym rozmawiałem, był wtedy u fryzjera. Ktoś wpadł do środka i krzyknął: „Wieszają Hössa!”. Wszyscy pobiegli za tłumem. Mój świadek też, z do połowy ostrzyżoną głową i ręcznikiem wokół szyi. Wspiął się na topolę, obserwował wszystko z góry. Höss stał na taborecie, miał worek na głowie. Kiedy kat próbował założyć mu sznur, zrobił dziwny unik, jakby próbował się oswobodzić.
Nadal szukaliśmy jednak ludzi, którzy mieli do czynienia z Hössem w czasie wojny i mogliby go fizycznie opisać. Przypadkiem natrafiłem na panią Józefę Handzlik, która jako 14-latka zatrudniła się w sklepie obuwniczym „Bata” na rynku Oświęcimia.
Pewnego dnia do sklepu wielkim mercedesem podjechał komendant wraz z żoną Hedwig i synem Hansem. Pani Józefa zapamiętała, że syn nie chciał przymierzyć butów. W końcu je włożył, ale okazało się, że są za małe. Zaczął wrzeszczeć i płakać. Ojciec mocno nim potrząsnął i kazał natychmiast się uspokoić. Był wściekły, że jego syn w miejscu publicznym grymasi, pokazuje słabość, nie jest męski. Pani Józefa powiedziała, że Höss zachowywał się jak tygrys w klatce – dzikie zwierzę, które w każdej chwili jest zdolne do wszystkiego. Jednocześnie biło od niego opanowanie, szybko przechodził z jednej emocji w drugą.
Sklep był dziuplą, przez którą przemycano leki i grypsy do obozu.
Pani Józefa była przerażona. Nie była wtedy świadoma, że obsługuje komendanta, ale wiedziała, że ma do czynienia z kimś, kto może decydować o jej życiu. Gdyby Höss znalazł leki, wszystkie pracujące tam dziewczyny zostałyby zabite.
Höss był surowy wobec rodziny?
– Z wielu relacji wynika, że był dobrym ojcem – czytał dzieciom bajki na dobranoc, zabierał je na spływy kajakiem i przejażdżki konne. Był też przykładnym mężem, choć jego relacja z żoną była dość oziębła. Wiele relacji wskazuje na to, że oboje mogli mieć romanse.
Zastanowiło nas to, że Hedwig przestała spać z Hössem w jednym łóżku, gdy dowiedziała się, że uruchomił komory gazowe. Sugerowałoby to, że być może był w niej jakiś opór wobec jego działań. Z drugiej strony nie miała problemu, żeby nosić bieliznę należącą do zamordowanych Żydówek. Polowała na rzeczy z walizek więźniów – futra, diamenty, suknie czy kosmetyki.
Trudno w to uwierzyć, ale dom znajdujący się niecałe 150 metrów od krematorium był dla Hedwig spełnieniem marzeń. Gdy Hitler podjął decyzję o odwołaniu komendanta ze stanowiska i przeniesieniu go do Oranienburga, Hedwig uparła się, aby zostać w Oświęcimiu.
– Powiedziała, że będą musieli ją stamtąd wyciągnąć siłą. Nie odpuściła. Nowy komendant, Arthur Liebehenschel, został umieszczony w innym mieszkaniu.
W domu Hössów panował ogromny przepych – droga porcelana, meble, futra. Spotkaliśmy człowieka, którego matka przez trzy miesiące pracowała u Hössów jako krawcowa. Mówiła, że w niektóre soboty w domu serwowano zupę żółwiową. To wydało się surrealistyczne. Kilkadziesiąt metrów obok ludzie umierali z głodu, a oni mieli widzimisię, żeby jeść żółwie.
Rodzina Hössów przed wojną wiodła dość zwyczajne życie. Rudolf pracował w folwarku rolniczym w okolicach Wrocławia. Prowadził program Liga Artamana dla niemieckiej młodzieży, który miał wyedukować młodych obywateli w zakresie rolnictwa. Fakt, że nagle zaliczyli taki awans społeczny, mieli własną ziemię, ogród i dom, był dla nich zapewne niezwykłym osiągnięciem.
Kontaktowaliście się z rodziną Hössa?
– Większość z członków rodziny już nie żyje. Z pozostałymi nie próbowaliśmy się kontaktować. Wręcz przeciwnie. Wystarczył nam wywiad z córką komendanta opublikowany niegdyś w „Der Spiegel”, w którym opowiada, że lata spędzone w Oświęcimiu były dla niej najszczęśliwszymi w życiu.
Dom rodziny Hössów stoi do dziś. Dlaczego nie kręciliście w nim zdjęć?
– Dom został wybudowany w 1935 r. przez starszego sierżanta Józefa Soję, który we wrześniu 1939 r. wyruszył na wojnę. W maju 1940 r. Niemcy zmusili do wyprowadzki jego rodzinę. Po wojnie prawowici właściciele wrócili do Oświęcimia. W 1972 r. rodzina Sojów odsprzedała dom rodzinie Jurczaków, która mieszka tam do dziś.
Początkowo mieliśmy zamiar zrealizować tu zdjęcia, ale okazało się to zbyt trudne. Dom, do którego wprowadzili się Hössowie był nowy. Ten, stojący obecnie, ma już ponad 80 lat. Mieszkająca tu rodzina musiałaby się przeprowadzić na co najmniej pół roku. Ostatecznie nakręciliśmy tam tylko jedną scenę.
200 metrów obok znaleźliśmy opuszczony dom, miał bryłę podobną do willi Hössa. Mogliśmy wszędzie wiercić dziury pod zainstalowanie sporej liczby kamer i przekształcać ten dom w dowolny sposób.
Czy dla rodziny mieszkającej w willi Hössa historia tego miejsca nie jest problematyczna?
– Jedna z domowniczek, pani Grażyna, powiedziała, że Höss był tylko epizodem, mieszkał tam cztery lata. Dla osób, które zostały w czasie wojny wysiedlone, to naturalne, że wracały do miejsc swojego zamieszkania. Jeden z ocalałych powiedział mi kiedyś, że ludzie ginęli po to, żebyśmy my dzisiaj mogli doświadczać wolności ze wszystkim tym, z czym ona się wiąże. Jeśli możemy w tym miejscu żyć, to znaczy, że wygraliśmy.
Czasem aktorzy mówią, że aby wejść w rolę jakiejś postaci, muszą zrozumieć jej zachowanie. Czy staraliście się zrozumieć Hössa?
– Zrozumieć tego, co zrobił się nie da. Ale z informacji, które odnaleźliśmy udało nam się zarysować jego portret psychologiczny.
Höss był wychowywany na księdza, ale zraził się do Kościoła. Gdy był jeszcze chłopcem, spowiednik zdradził jego grzechy ojcu. W wieku 14 lat zaciągnął się do wojska, walczył w I wojnie światowej w Afryce Wschodniej. Wykazał się odwagą, został uhonorowany najwyższym odznaczeniem państwowym w Niemczech. Na froncie doświadczył strasznych okrucieństw; to była wojna, podczas której po raz pierwszy wykorzystano broń chemiczną. Po powrocie wpadł w sidła ideologii. Był całkowicie oddany Hitlerowi.
W Norymberdze Höss był przesłuchiwany przez brytyjskiego psychologa Gustave’a Gilberta, który stwierdził, że nie jest on sadystą czy psychopatą. Zwyczajny człowiek. Gilbert zwrócił jednak uwagę, że Höss miał obsesję na punkcie perfekcyjnego wykonywania obowiązków. Był dumny ze swoich dokonań. Eksterminację Żydów uważał za dobrze wykonaną pracę. Podobno dopiero w więzieniu w Wadowicach coś w nim pękło. Spodziewał się, że zostanie skatowany w ciągu pięciu minut, tymczasem wszyscy byli dla niego dobrzy. To go zupełnie rozbiło.
W waszym filmie też pojawia się trochę dobra. Jedną z bohaterek jest dziewczynka dokarmiająca więźniów.
– To postać inspirowana prawdziwą osobą. W 2016 r. udało mi się znaleźć Aleksandrę Kołodziejczyk, z domu Bystroń, mieszkającą w Brzeszczach, niedaleko Oświęcimia. Pojechaliśmy do niej razem z Jonathanem i Michałem Horszowskim, kierownikiem produkcji w fazie dewelopmentu. Gdy wybuchła wojna miała 12 lat. Cała rodzina pracowała na kopalni; jej dziadek był inżynierem, pełnił ważną funkcję.
Ola razem z siostrą często woziły na rowerach zupę pracującym w polu więźniom. Przekupywały kapo wódką i papierosami, a więźniowie mogli w tym czasie się dokarmić.
W filmie jej postać dosłownie niesie światło. Nakręciliście sceny z jej udziałem kamerą termowizyjną. – Te kamery działają w taki sposób, że ludzkie ciało, mające ponad 36 stopni, jest oznaczone ciepłymi kolorami. Uznaliśmy, że to świetna metafora – w filmie dziewczynka grająca Olę wygląda jak iskierka rozświetlająca otaczający mrok.
Ważnym założeniem było dla nas wykorzystanie nowoczesnego sprzętu. Nie chcieliśmy opowiadać w klasyczny sposób historii, która wydarzyła się 80 lat temu. Opowiadamy o czymś, co nadal trwa i jest wpisane w to miejsce. To nie jest film historyczny. Często mówimy, że to taki „Big Brother w domu u nazistów”.
W 2015 r. usłyszałem, że Jon chce zrobić film o Auschwitz. Zamarłem. Mieszkałem w Los Angeles; słońce, palmy. Holocaust jest ostatnią rzeczą, o której chcesz słyszeć
BARTEK RAINSKI
Rzeczywiście momentami wasz film ogląda się jak telewizyjny reality show.
– Jonathan wpadł na pomysł zamontowania w domu ok. 10-12 kamer, które rejestrują wszystko, co dzieje się na planie. Nie chciał stosować zbliżeń czy ruchów kamery, które mogłyby nadawać bohaterom jakieś znaczenie. Obserwujemy ich jakbyśmy oglądali nagrania z kamer industrialnych umieszczonych w markecie czy banku.
Do tej pory niemieccy naziści byli pokazywani jako zwyrodnialcy, bandyci, mordercy. A tu nagle pokazujemy Hössa czytającego córce bajkę na dobranoc. Pojawia się pytanie: z jednej strony był kochającym tatą a z drugiej zagazowywał tysiące ludzi? Nie chcieliśmy robić z nich ludzi. Ale z drugiej strony oni nimi byli. Na tym polegała trudność pokazania prawdziwego portretu tej rodziny.
Wspomniałeś, że to nie jest film historyczny. Mur oddzielający obóz od podwórka rodziny Hössów może być dobrą metaforą zobojętnienia ludzi na to, co dzieje się teraz w Ukrainie lub Strefie Gazy.
– Dostrzegam mechanizmy, które się powtarzają. Chwilę po zakończeniu zdjęć do „Strefy interesów” Putin wjechał na Ukrainę. Amerykańskie media publikowały plany rosyjskich wojsk, ale nikt nie wierzył, że to się stanie naprawdę. Ocalali mówili nam to samo. Zanim wybuchła wojna, nikt nie wierzył, że do niej dojdzie. Do ostatniego dnia wszyscy funkcjonowali normalnie wierząc że do to się nie stanie.
Spodziewaliście, że się, że wasz artystyczny projekt o Holocauście będzie miał szansę na Oscara?
– W jednej kategorii rywalizują tak różne od siebie filmy jak „Strefa interesów” i „Barbie”. Mój znajomy powiedział, że to kwintesencja naszych czasów i kondycji ludzkiej.
Niektórzy przepowiadali, że jeśli robimy film o Holocauście, to na pewno będzie nominacja do Oscara. Ale my kompletnie o tym nie myśleliśmy. Nie robiliśmy tego filmu dla nagród. Jon jest osobą, która w ogóle nie przywiązuje wagi do takich rzeczy. Ale cieszymy się, bo każda nominacja jest dobra dla filmu. Dzięki Oscarom i wielu innym nagrodom nasze przesłanie ma szansę dotrzeć do większej liczby osób.
Ludzie często mówią, że „Strefa interesów” działa na nich wręcz na poziomie fizycznym – dostają skrętu czegoś wewnątrz, i to coś często sprawia, że czują się niekomfortowo. O ten dyskomfort trochę chodziło. Chcemy, aby widzowie wykonali jakąś pracę, żeby poczuli to, o czym mówimy. Żeby zrozumieli, że wszystko zaczyna się od najmniejszych decyzji, które podejmujemy na co dzień. Ważne jest to jak postrzegamy ludzi wokół nas i jak decydujemy się zachować wobec krzywdy i cierpienia. Może uda się dzięki temu – jak często mawiała Ola – „pomóc ludzkości wyjść z cienia”.