Raj w cieniu piekła
Robimy „Big Brothera” w domu nazisty – powtarzał na planie „Strefy interesów” reżyser Jonathan Glazer. Niekonwencjonalne podejście przyniosło piorunujący efekt.
Poznajcie uczestników tego reality show. Rudolf, głowa rodziny, jest pracownikiem wysokiego szczebla. Wraz z ekspansją korporacji został skierowany do nowych zadań. Zabrał ze sobą żonę, dzieci i psa. Co rano wychodzi do pracy. W tym czasie Hedwig zajmuje się dziećmi i domem. W środku panuje idealny porządek. Ale jej oczkiem w głowie jest wypielęgnowany ogród ze szklarnią i niedużym basenem.
Inne spojrzenie na Zagładę
Kiedy Rudolf dostaje awans, co oznacza wyjazd, Hedwig nie kryje wściekłości: – Nigdzie nie będzie mi tak jak tu! Chce, żeby jechał sam. Nie po to tak się starała, żeby teraz mieli opuszczać sielską wieś. Przecież zrobiła wszystko, by czuli się jak u Pana Boga za piecem. To wyrażenie okazuje się upiornie trafne. Po drugiej stronie zwieńczonego drutem kolczastym muru, który Hedwig poleciła obsadzić bluszczem, pracują krematoryjne piece. Stamtąd pochodzi popiół wykorzystywany do nawożenia ogródka.
„Strefa interesów” proponuje inne spojrzenie na Zagładę. Odwrócenie perspektywy, na którą część widzów może nie być przygotowana. By opowiedzieć o piekle zgotowanym milionom ludzi, Glazer pokazuje budowany w jego cieniu raj. Zainspirował się powieścią Martina Amisa.
Czy można dotknąć horroru ofiar, skupiając się wyłącznie na domowej rutynie sprawców? Na ekranie obserwujemy idyllę rodziny komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Jak na przykładnych nazistów przystało, realizują idee Lebensraum, Hitler byłby dumny! Wspólne obiady, pikniki nad Sołą, a przede wszystkim proza codzienności. Niczym w dokumencie albo reality show właśnie. Po co? Żeby zachować obiektywizm spojrzenia, uciec od ryzyka fetyszyzacji, jakie niesie ze sobą kino.
Rekonstrukcję poprzedziły lata przygotowań. Drobiazgowa dokumentacja, konsultacja najdrobniejszych detali z Muzeum Auschwitz-Birkenau. „Strefę interesów” kręcono ledwie kilkaset metrów od domu, w którym mieszkali Hössowie. Trzeba było odtworzyć wnętrza, rekwizyty z epoki, a potem poukrywać w budynku kamery i kable. Nie używano dodatkowego oświetlenia. Do tak przygotowanej przestrzeni każdego dnia na kilka godzin wprowadzali się aktorzy. Ekipa pozostawała schowana w piwnicy i pobliskim kontenerze. To właśnie stamtąd swoim pionem dowodził operator Łukasz Żal. Film, którego producentką jest Ewa Puszczyńska, zdobył w sumie aż pięć nominacji do Oscara. A wcześniej inne nagrody, w tym Grand Prix festiwalu w Cannes.
We wstrząsającym „Synu Szawła” László Nemesa kamera podąża za głównym bohaterem, wciągając widza w głąb obozowego piekła. Przytłacza nas kakofonia języków jak na wieży Babel, a zewsząd otacza śmierć. U Glazera
nie przekraczamy w ogóle bram Auschwitz-Birkenau. Nie widzimy ani skrawka obozowej rzeczywistości. Wszystko, co mogłoby zaburzyć sielankę, zostaje wypchnięte poza kadr. Jest w tej sielance coś sterylnego i toksycznego zarazem. Rodzaj zaprzeczenia, całkowite wyzbycie się empatii. Nawet jeśli odwracasz wzrok – udajesz, że nie dostrzegasz kłębów dymu albo że nie wiesz, skąd pochodzą – nadal dochodzi do ciebie dźwięk. Hałas rozkręconej maszynerii Zagłady dochodzący z krematoriów. Krzyki więźniów. Odgłosy wystrzałów. Czy można nauczyć się tego nie słyszeć? Wrażenie potęguje atonalna muzyka Mici Levi.
Nie trzeba pokazywać potwora
Niepisana zasada kina grozy brzmi, by nie pokazywać zjawy czy potwora, bo tajemnica pozwala zbudować napięcie. Jonathan Glazer redefiniuje tę zasadę na potrzeby holocaustowego kina. Nie trzeba pokazywać przemocy, w każdym razie nie wprost. Wystarczą rekwizyty, za sprawą których horror mordowanych ludzi przedostaje się do życia Hössów. Podczas kąpieli w basenie można natrafić na ludzkie szczątki. A w futrze znaleźć czerwoną szminkę, którą usta malowała właścicielka. W nocy starszy syn schowany z latarką pod kołdrą, zamiast czytać książkę, ogląda kolekcję złotych zębów.
Ktoś powie: ale jak to nie pokazywać potwora, przecież to film o jednym z największych zbrodniarzy w dziejach. Nie widzimy co prawda, jak Höss traktował więźniów. Wystarczy, że widzimy jego beznamiętny wyraz twarzy, kiedy jednym podpisem skazuje na śmierć tysiące. Słyszymy też, jakim językiem się posługuje. Liczy się optymalizacja, produktywność.
Christian Friedel gra psychopatę perfekcjonistę, ale bez popadania w karykaturę. Glazer chce, byśmy mimo wszystko dostrzegli w tej postaci człowieka. Nie, żeby Hössowi współczuć ani go tłumaczyć. Tylko żeby pamiętać, że to człowiek zgotował człowiekowi ten los. A Hedwig? Jej histeryczna reakcja na wieść o przenosinach może wywoływać śmiech. Ale czy w trakcie seansu nie budzi w nas też obrzydzenia? Np. kiedy przymierza nową dostawę ubrań. Wiemy, skąd pochodzą. To kolejna świetna kreacja Sandry Hüller. Za „Anatomię upadku” jest nominowana do Oscara.
Glazer pokazuje, że w tych koszmarnych okolicznościach istniało również dobro. Zainspirowała go historia, na którą natknął się w trakcie dokumentacji. Noktowizyjne zdjęcia z dziewczynką ukrywającą jabłka dla więźniów wyglądają jak negatyw scen u Hössów. Dla oddania sprawiedliwości, zachowania resztek nadziei? Cały czas zastanawiam się, czy było to potrzebne.
Nie wystarczy „Strefy interesów” skwitować pojęciem „banalności zła”. Byłoby to za proste, zbyt wygodne. Pomijam już, że po latach Hannah Arendt przyznała, że użyłaby innych słów. Zmierzmy się z postawionym przez Glazera pytaniem: czy naprawdę każdy widok może człowiekowi spowszednieć? Także nam. Dziś. Potraktujmy ten film jak ostrzeżenie.
„Strefa interesów” w kinach od 8 marca