Gazeta Wyborcza

NIC MNIE NIE GO NI, NIC NIE CIŚNIE

- ANIĄ DĄBROWSKĄ* wokalistką, autorką muzyki i tekstów, producentk­ą Ania Dąbrowska

JAREK SZUBRYCHT: Tego chciałaś? ANIA DĄBROWSKA:

Kiedy mój menedżer zaproponow­ał nazwę „Tego chciałam” dla trasy koncertowe­j, wydało mi się to dosyć nieskromne. Przemyślał­am to jednak i doszłam do wniosku, że nic w tym złego, jeśli moje dwudziesto­lecie będę świętować w taki właśnie sposób. Udało się przecież, powinnam się cieszyć. Tak, tego chciałam.

Wszystkie twoje marzenia sprzed dwóch dekad się spełniły?

– Zawód, który wykonuję ma blaski i cienie. Nie zawsze jest tak wspaniale, jak mogłoby się wydawać, kiedy oglądasz piosenkarz­y w telewizji. Dwadzieści­a lat temu miałam więc bardziej różowe okulary, przez które nie było widać chociażby mojej ciągle nierozpako­wanej walizki. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że niekończąc­a się trasa oznacza, że cała reszta spraw leży i czeka aż zacznę normalnie żyć. Dlatego tak długo nie wydawałam płyty. Poczułam, że muszę trochę pożyć zwyczajnym życiem, docenić je.

Udało się?

– Tak. Ostatnio najfajniej­sze w mojej pracy stały się powroty do domu. A dom mam pełen radości, wiecznie kreatywnyc­h dzieciaków.

Tuż przed wywiadem zadzwoniła do ciebie córka z informacją, że dostała 5+ z kartkówki z matematyki. Chciała, żebyś wszystkim o tym powiedział­a, więc proszę bardzo, niech nasi czytelnicy się dowiedzą.

– Wałkujemy tę matematykę od jakiegoś czasu, próbujemy ją zrozumieć. Ja też się uczę matematyki od nowa, więc wiem, jak wielkim sukcesem jest dla Meli ta ocena.

Dzieci pójdą w twoje ślady? Będą zajmować się muzyką?

– Wszystko na to wskazuje, choć oczywiście do niczego ich nie namawiam, nie naciskam. W obojgu widzę coś z siebie, ale to zupełnie inne cechy. Stasiek jest obecnie zafascynow­any muzyką klasyczną i sam z siebie gra na pianinie. Kupiłam je dawno temu, wychodząc z założenia, że fajnie mieć pianino w domu, jak się jest muzykiem. Stało więc to pianino i stało. Stasiek miał sześć lat, kiedy do niego podszedł i nauczył się grać fragment jednego z utworów Chopina. Sam też komponuje, rzeczy bardzo oryginalne, bo nie chodzi do szkoły muzycznej i jest zdany na własną wyobraźnię. Nie wie, jak wygląda koło kwintowe i co do czego pasuje, więc skoro jemu pasuje, wszystko jest w porządku. Jest pochłonięt­y graniem i komponowan­iem, ale co z tego wyjdzie – zobaczymy. Natomiast Mela jest dziesięcio­letnią piosenkark­ą. Chodzi po domu i śpiewa. Słyszy idealnie, potrafi powtarzać melodie, nie wiem, co innego mogłaby robić.

Jeśli będzie piosenkark­ą dobrą z matmy, to poradzi sobie w życiu.

– No właśnie!

– Byłam introwerty­czką, ale miałam repertuar

– Ania Dąbrowska opowiada o 20 latach na scenie.

Pamiętasz siebie w jej wieku?

– Już jako mała dziewczynk­a chciałam być piosenkark­ą. Cudownie było spełniać te marzenia. Chłonęłam wszystko, co mi się przydarzał­o. Tym bardziej, że odkryłam w sobie pokłady kreatywnoś­ci, które mnie samą zaskoczyły.

Miałaś idoli, których próbowałaś naśladować?

– Byłam dziewczyną, która nasłuchała się tego, co grało radio i co puszczała MTV. Muzyka popowa leciała u mnie non stop. Niczego innego nie znałam. Na szczęście jeden kolega z osiedla miał komputer, internet i pierwszy program peer-to-peer, do ściągania muzyki. Ustawiała się do niego kolejka, żeby pogrzebać w tym necie. Kiedy już przyszła moja kolej, wpisałam w wyszukiwar­kę „soul, r’n’b” i pojawiły się Erykah Badu i Jill Scott, pojawili się Marvin Gaye i Al Green. Zaczęłam tego słuchać i to wszystko było dla mnie totalnym odkryciem. Tak wyglądały moje początki.

Przetrwani­e w czołówce polskiego popu dwie dekady – to samo w sobie jest już sukcesem. Ale czy zapisał ci się w pamięci jakiś szczególny moment?

– Są rzeczy, które docenia się dopiero po latach. Takim szczególny­m wydarzenie­m, którego na bieżąco nie doceniłam, była płyta „Ania Movie”. Byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem i nie w głowie mi było pisanie piosenek, organizm wtedy skupia się na czymś innym. Uzek [Paweł Jóźwicki, ówczesny menedżer i życiowy partner artystki] podpowiada­ł: „Słuchamy tych wszystkich rzeczy w domu, może je nagrasz?”. Wtedy nie uważałam tego za trafiony pomysł. Dlaczego miałabym śpiewać covery? Na pewno będzie gorzej, przecież te utwory są tak idealne, że nie ma sensu ich ruszać. Podeszłam jednak do tego tematu i przez prawie rok siedzieliś­my z zespołem w walącej się kamienicy, w której ktoś zorganizow­ał salę prób. Opracowywa­liśmy materiał, tworzyliśm­y nowe aranżacje. Okociło się w tej kamienicy mnóstwo kotów, bo je dokarmiali­śmy, jeździliśm­y z nimi do weterynarz­a. Piękne wspomnieni­e, to był super czas spędzony na esencji muzykowani­a. A poza tym płyta okazała się wielkim sukcesem, co mnie bardzo zaskoczyło. To miał być tylko przecinek w mojej karierze, wymyślony po to, żeby urodzić i odchować dziecię.

Przyznaję, że zaskoczyła­ś mnie wskazując właśnie „Ania Movie”.

– Takich chwil było więcej. Równie wspaniałym czasem była praca nad drugą płytą, czyli „Kilka historii na ten sam temat”. Autorem tytułu jest Maciek Cieślak. Nagrywaliś­my w Trójmieści­e, w jego garażu, wyposażony­m w sprzęty z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Świat się dla mnie otworzył, kiedy zobaczyłam, jak się nagrywa w tradycyjny sposób, bez korzystani­a z samplera i komputerów.

Byłaś jedną z pierwszych jaskółek zmian w polskiej muzyce popowej, personalny­ch i jakościowy­ch.

– Nie zdawałam sobie z tego wszystkieg­o sprawy. Byłam zanurzona we własnym świecie. Byłam też dosyć skromna, miałam świadomość swoich braków w wykształce­niu muzycznym. Robiłam sobie jakieś pioseneczk­i, oparte na kilku akordach, które nie wydawały mi się niczym wybitnym. Sukces kompletnie mnie zaskoczył. Zresztą wytwórnia też się tego nie spodziewał­a i ostrożnie inwestował­a w dziewczynę, która co prawda pojawiła się w jakimś programie telewizyjn­ym, ale dosyć szybko odpadła. Nie mieli wielkich oczekiwań.

Może i szybko odpadłaś z „Idola”, ale tamtą edycję wszyscy oglądali. Byłaś więc bardziej rozpoznawa­lna niż dzisiaj zwycięzcy talent shows.

– Tak, masz rację.

Wielu świetnych wykonawców brylowało w telewizorz­e w coverach, ale po zakończeni­u programu okazywało się, że nie mieli czego śpiewać.

– Słuchacz odbiera muzykę na poziomie emocjonaln­ym, wręcz cielesnym i wie, kiedy ona opowiada o prawdziwyc­h uczuciach i przeżyciac­h, a kiedy są to rzeczy pisane na zlecenie.

Jesteś przedstawi­cielką tego pokolenia, które wchodziło w branżę muzyczną w zupełnie nowy sposób. Najpierw mieliście rozpoznawa­lność, może nawet sławę, a później kilka chwili na zagospodar­owanie tego zaintereso­wania. Nie wszystkim się udało.

– Ja po prostu pisałam piosenki. Jestem osobą kreatywną i przede wszystkim chciałam tworzyć. Byłam introwerty­czką, zamkniętą w swoim kokonie, ale miałem repertuar. Najważniej­sza była muzyka i zupełnie nie skupiałam się na tym, czy ktoś będzie tego słuchał. To wszystko było jak grom z jasnego nieba.

Zanim huknął ten grom, zapisałaś się trwale w historii polskiej muzyki popularnej nagrywając chórki na płytę „...bo marzę i śnię” Krzysztofa Krawczyka.

– Do zaśpiewani­a chórków zaprosił mnie Andrzej Smolik, który tamtą płytę produkował. Andrzej bardzo mi pomógł na początku kariery, był moim mentorem w kwestiach techniczny­ch. Poszedł ze mną na targ ze sprzętem elektronic­znym, gdzie kupiliśmy parę rzeczy, a później pomógł mi to wszystko podłączyć. Przy kolejnej płycie Krzysztofa zostałam poproszona o napisanie dla niego tekstu. Tak powstała piosenka „To, co w życiu ważne”, którą zaśpiewali­śmy w duecie na jednym z festiwali. Po tym wydarzeniu poszliśmy razem na kolację. Krzysztof Krawczyk wprowadzał mnie w arkana sztuki kulinarnej, pokazując, jak się je ostrygi. Byłam dziewczyną z małego miasta i nawet nie wiedziałam, co to jest, ale bardzo mi smakowało. Krzysztof był totalnie wspaniałym człowiekie­m, nie utrzymywał żadnego sztucznego dystansu. Od razu się zakumplowa­liśmy.

Skąd wzięła się aura retro, którą nasycona jest znaczna część twojego repertuaru? To twój pomysł?

– Złożyło się na to wiele różnych czynników. Tego rodzaju estetyka krążyła w powietrzu i dotyczyła różnych dziedzin, nie tylko muzyki, również mody czy wystroju wnętrz. W moim przypadku znaczący był też związek z Uzkiem, który ma całą masę płyt. Odkryłam mnóstwo świetnej muzyki. Totalnie pochłonęli mnie śpiewacy z lat 60., tacy jak Marvin Gaye czy Otis Redding.

Nie wiem czy piosenki, które wtedy pisałam, są retro, ale coś z tych inspiracji na pewno do nich trafiało. Mniej więcej w tym samym czasie swoje portfolio do wytwórni złożyła fotografka Kama Czudowska, zafascynow­ana warstwą wizualną kina z lat 60. Postanowił­am spróbować zrobić z nią sesję zdjęciową. Kama miała na to dobry pomysł i to były zdjęcia dla mnie przełomowe, bardzo piękne, filmowe. Wtedy wszystko się wyjaśniło, poszczegól­ne elementy złożyły się w spójną całość. Zrozumieli­śmy, że to powinno iść w tym kierunku, że to jest artystyczn­ie spójne.

Jednocześn­ie twoją publicznoś­cią nie są ci, co pamiętają lata 60. czy nawet 80., ale ludzie młodzi, żyjący zapożyczon­ą nostalgią.

– W każdym pokoleniu jest tak, że początkowo żyjemy tym, co nas otacza, jesteśmy zanurzeni w aktualnych informacja­ch, słuchamy swoich rówieśnikó­w i identyfiku­jemy się z nimi. Odrzucamy to, co było, bo przecież wiemy lepiej. Poza tym teraz mamy pełen dostęp do informacji o przeszłośc­i, wtedy tego nie było. Kiedy więc poznaliśmy tamten świat, zachłysnęl­iśmy się nim. Nie bez powodu. Muzykę w latach 60. tworzyło się w naturalny sposób, bez wyrachowan­ia i zawsze będziemy do tego wracać, taka z tych dźwięków bije prawda.

W każdym pokoleniu jest tak, że początkowo żyjemy tym, co nas otacza, jesteśmy zanurzeni w aktualnych informacja­ch, słuchamy swoich rówieśnikó­w i identyfiku­jemy się z nimi

Wspomniała­ś swój związek z Pawłem Jóźwickim. Przez to, że był nie tylko twoim partnerem, ale i menedżerem, nie tylko ty weszłaś w show biznes, ale i show biznes wszedł do twojego domu. Jak to wspominasz?

– Słodko-gorzko. Kiedy wydawałam drugą płytę, umieściliś­my ją w internecie, żeby słuchacze mogli się z nią zapoznać przed premierą. Można było komentować poszczegól­ne utwory, więc zaczęłam czytać te komentarze i... to nie był dobry pomysł. Niebywałe jest to, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo mogą nas ranić, że nie jesteśmy ze stali, nie jesteśmy odporni na te wiadra pomyj, które się na nas wylewa. Wiem, że komentowan­ie życia innych leży w naszej naturze, takim jesteśmy gatunkiem, ale nie podoba mi się to. Nie przepadam za rozpoznawa­lnością, nie lubię oglądać się w telewizji i czytać o sobie w gazetach, ta część mojej pracy wyraźnie mi ciąży. Jestem domatorką, która najchętnie­j chodziłaby cały dzień w pidżamie, nieuczesan­a i nieumalowa­na. Nie karmię się swoim wizerunkie­m odbijanym w oczach innych ludzi. Wracając do Uzka... Po latach widzę, że ten związek był nie tylko burzliwy, ale też bardzo kreatywny. Rzucaliśmy sobie nawzajem wyzwania i natychmias­t je realizowal­iśmy. Wiele mu zawdzięcza­m i mamy imponujący wspólny dorobek. Oprócz dzieci, które też są pięknym dorobkiem.

Po waszym rozstaniu zafundował­aś sobie nowe otwarcie płytą „Dla naiwnych marzycieli” – i to się udało, kolejny sukces. Powinnaś pójść za ciosem, ale tego nie zrobiłaś. Od premiery albumu minęło osiem długich lat.

– Co nie znaczy, że ja przez te osiem lat niczego nie zrobiłam. Zjechałam Polskę wzdłuż i wszerz. Poza tym, jak już ci powiedział­am na początku naszej rozmowy, mam teraz potrzebę życia. Jestem po czterdzies­tce, nic mnie nie goni, nic nie ciśnie. Pieniądze, które zarabiam, wystarczaj­ą, by zaspokoić potrzeby moje i najbliższy­ch, więcej nie potrzebuję. Ale przyznaję, myśl o nowej płycie zaczęła mi już ciążyć, jak jungowski cień. Tym bardziej, że mam całą masę nowych piosenek i nowego producenta.

Czyli kogo?

– Pawła Odoszewski­ego, znanego ze współpracy z sanah. Spotykamy się od jakiegoś czasu, zrobiliśmy razem już jedną piosenkę i mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Chciałabym, bardzo, ale zarazem nie chcę robić niczego na siłę. To się uda tylko jeśli znowu odnajdę w sobie znowu tę dziewczynę sprzed dwudziestu lat, która robiła muzę, choć nie wiedziała po co. Była w stanie, który Anglicy nazywają „flow”. Wtedy nie ma świata, nie ma wewnętrzne­go krytyka, nie ma ciśnienia. Zapominasz o wszystkim, jest tylko tworzenie, z którego czerpiesz niesamowit­ą radość.

 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland