Wielka tajemnica Basków
Athletic Bilbao to fenomen, który w trzeciej dekadzie XXI wieku nie ma prawa istnieć.
Zgoda, trochę przesadziłem, właściwie mógłby sobie istnieć – gdzieś w niszy, skulony w czeluściach piłki nożnej niskoligowej i prowincjonalnej, jako anachronizm dla dziwaków, którzy nie umieją się pogodzić z cyfrowymi wynalazkami, chcieliby nadal wysyłać esemesy na skrzydłach gołębi pocztowych. Ale żeby istnieć zwycięsko?! Wiosną 2024 roku wygrywać z Barceloną i madryckim Atlético, walczyć o awans do Ligi Mistrzów? Być marką rozpoznawalną globalnie?
O osobności klubu z Bilbao, którego piłkarze w sobotni wieczór po 40 latach znów zdobyli trofeum – Puchar Króla, odpowiednik naszego Pucharu Polski – słyszał każdy, kto ma śladowe pojęcie o sporcie, i prawie każdy nieuleczalny sportowy ignorant. Choć Athletic nosi anglojęzyczną nazwę (jego założenie zainspirowali brytyjscy imigranci), to od 123 lat nieprzejednanie trzyma się zasady, by polegać wyłącznie na Baskach, piłkarzach z regionu. Inni nie mają wstępu, nawet gdyby zamierzali płacić za prawo do zakładania czerwono-białego stroju i nazywali się Leo Messi. Wprawdzie w słabszych czasach wybrzmiewają heretyckie propozycje, żeby pogodzić się z kosmopolityczną współczesnością, ale podatni na wiarołomstwo stanowią maleńką mniejszość, traktuje się ich jak nieszkodliwych wariatuńciów.
Jednak nie sama koncepcja klubu jednolitego etnicznego czyni Athletic nadzwyczajnym zjawiskiem, lecz zdolność do utrzymania imponująco wysokiej sportowej klasy. Wszyscy, którzy chcą coś znaczyć w futbolu, czerpią dzisiaj z możliwie najszerszej puli genów, wszyscy w poszukiwaniu skarbów przeczesują kontynenty i wykopują talenty z każdego zakątka Ziemi, tymczasem Baskowie z własnej woli samoograniczają się do kilku milionów osób – a mimo to jako jedyni obok Barcelony i Realu Madryt nigdy (!) nie spadli z ligi hiszpańskiej (czasami najsilniejszych rozgrywek na świecie, czasami drugich najsilniejszych), w całej swojej historii nazdobywali ponad 30 trofeów, w bieżącym sezonie walczą o awans do Champions League. I nawet ostatnio, kiedy od dekad tęsknili za jakimkolwiek tytułem, to do finału Pucharu Króla docierali dość regularnie, padali dopiero w decydujących starciach.
Ich sukces odruchowo tłumaczy się wysysaną z mlekiem matki miłością do barw, zresztą oni sami również z dumą opowiadają, że tylko u nich nie gra się dla pieniędzy, że zawodnicy czują, iż reprezentują region i każdy mecz traktują jak mecz przeciwko reszcie ludzkości. Bo oni się wyróżniają, natomiast cała konkurencja
to gigantyczna multikulturowa mozaika, z lokalną tożsamością roztopioną w oceania wszystkich języków świata. Jak tłumaczył Davidowi Walshowi, autorowi znakomitych książek sportowych, dyrektor sportowy Mikel González: pierwszą piosenką, jakiej uczy się w baskijskich szkołach, jest hymn Athleticu; każdy brzdąc otrzymuje koszulkę drużyny; dla każdego pierwszym stadionem jest San Mamés; każdy wysłuchuje ojców i babć wspominających heroiczne, pradawne triumfy piłkarzy, indoktrynacja obejmuje też życiorysy najznaczniejszych postaci w dziejach klubu.
Można też zachodzić na treningi – byłem, widziałem, ośrodka treningowego w Lezamie nie okala żadne ogrodzenie, ponieważ, jak mi objaśniano, stanowi on własność wszystkich Basków. Dlatego tamtejsi piłkarze jako jedyni na wysokim poziomie nie grają na swoim stadionie w towarzystwie obcych ludzi, na trybunach siedzą wszak ich siostry i bracia, kuzyni i ciocie, sąsiedzi i koledzy z podstawówki, znajomi bliżsi i dalsi, powszechnie rozpoznawane legendy klubu. Jedyna taka wspólnota, jedyne w poważnym futbolu miejsce, w którym opowieści o słynnym „DNA klubu” to nie pusta paplanina, lecz precyzyjny opis rzeczywistości. Pasję baskijskiego tłumu zobaczyliśmy zresztą w sobotni wieczór – gdy w pucharowym finale piłkarze walczyli z Mallorcą w Sewilli, trybuny wokół pustego boiska w Bilbao były pełne. Ludzie przyszli, by razem wpatrywać się w telebimy.
Gdybyśmy jednak poprzestali na sentymentalizowaniu, poruszaniu dusz czytelników wzdychających do idei klubu piłkarskiego emanacji lokalności, bylibyśmy wobec Basków niesprawiedliwi. Przecież oni nade wszystko musieli odkryć know-how, może nawet kamień filozoficz-*
ny futbolu. Inaczej nie byliby w stanie wygrywać tylu meczów z tak silnymi przeciwnikami, polegając tylko na zawodnikach wychowanych w regionie.
Na pewno wiadomo tylko to, że z powodu założonych sobie kajdan starają się wycisnąć z dostępnych zasobów ludzkich absolutne maksimum. Sponsorują więc ponad setkę akademii rozrzuconych po regionie, a w zamian podpisują pierwszy kontrakt z każdym młodym zdolnym, który wpadnie im w oko. Reszta pozostaje tajemnicą. Badacze wciąż nie ustalili, skąd w baskijskich czaszkach wzięło się aż tyle pięknych futbolowych umysłów.
Rozejrzyjmy się bowiem po stadionach. Zanim w sobotę trofeum zdobył Athletic, stało się już ostatecznie oczywiste, że mistrzem Bundesligi zostanie wkrótce Bayer Leverkusen – drużyna pod przywództwem Baska Xabiego Alonso. Tego samego popołudnia na pozycję lidera ligi angielskiej awansował Arsenal – trenowany przez Baska Mikela Artetę. Trochę wcześniej efektowne zwycięstwo odniósł Manchester City, triumfator ostatniej edycji Ligi Mistrzów – tam funkcję dyrektora sportowego pełni Bask Txiki Begiristain, a głównym asystentem genialnego Pepa Guardioli jest Bask Juanma Lilo. Czy trzeba jeszcze dodawać, że zespołem Aston Villi, największej rewelacji sezonu w angielskiej Premier League, kieruje kolejny Bask, Unai Emery? Wszyscy się oczywiście znają, a trzech urodziło się w sąsiedztwie – w baskijskiej Gipuzkoi, najmniejszej prowincji w Hiszpanii. Tak, trwa sezon ich ostatecznego triumfu, w futbolu nadciągnęła era intelektualnej dominacji Kraju Basków.
Baskowie z własnej woli samoograniczają się do kilku milionów osób
– a mimo to jako jedyni obok Barcelony i Realu Madryt nigdy (!) nie spadli z ligi hiszpańskiej, w całej swojej historii nazdobywali ponad 30 trofeów, w bieżącym sezonie walczą o awans do Champions League