GDY MARTWI MUZYCY NIE MOGĄ SIĘ BRONIĆ
Jej muzyka była wspaniała, jej życie było chaosem. Filmowa biografia nie oddaje sprawiedliwości ani jednemu, ani drugiemu.
Wjednej z pierwszych scen „Back to Black” Sam Taylor-Johnson, filmowa Amy Winehouse, pije w lokalnym pubie ulubionego drinka. Rickstasy to połączenie trzech likierów, w tym bananowego, i trzech części wódki. Wygląda jak shake, który może zabić. I zapewne też tak smakuje. Z czasem Amy zrezygnowała ze słodkich dodatków. Została sama wódka, doszły narkotyki. Prawdziwa Amy Winehouse niszczyła się na naszych oczach. Wieści o jej uzależnieniu, o awanturach, o przerwanych sesjach nagraniowych, napadach agresji, wybrykach publicznych i prywatnych zapełniały szpalty i internetowe strony. Ledwie przytomna na koncertach, nieprzytomna na zdjęciach paparazzich, a jednocześnie porywająca w swojej muzyce, w której soulowe i jazzowe nuty były podkładem dla nierzadko wulgarnych tekstów o miłości, seksie, zazdrości.
Skrajności były takim samym znakiem rozpoznawczym Amy Winehouse jak jej wielka fryzura beehive, grube kreski na powiekach i oldschoolowe tatuaże.
To wszystko w filmie Taylor-Johnson jest, ale gdzieś z boku. Po co brutalną i często niepiękną rzeczywistością psuć opowieść o kobiecie, która kochała za bardzo.
MROCZNA I DZIKA
Kiedy ją poznajemy w „Back to Black”, Amy (Marisa Abela) śpiewa w duecie z ojcem na rodzinnej imprezie u babci. Jej głos, głęboki i ekspresyjny, wydaje się zupełnie nie pasować do miłej żydowskiej nastolatki w tandetnym sweterku i spódniczce w kwiatki. Z czasem Amy zacznie ten głos doganiać. Stanie się coraz mroczniejsza i bardziej dzika.
Jej życie zmieni się, gdy właśnie w tym pubie, w którym pije rickstasy, spotka Blake’a Fielder-Civila (Jack O’Connell). Blake, typ czarującego nicponia, postawi jej kolejnego drinka, zagada. Amy pójdzie grać z nim w bilard i wtedy okaże się, że on doskonale wie, kim ona jest. Puści z szafy grającej jedną z jej piosenek z debiutanckiej płyty „Frank” napisanych o byłym, dużo starszym chłopaku.
O związku z Blakiem, burzliwym, kierującym ją na drogę, która zakończyła się śmiercią w wieku 27 lat z powodu zatrucia alkoholem, Amy napisze piosenki na drugą płytę. Tę, od której jej filmowa biografia wzięła tytuł.
NA DRODZE DO ZATRACENIA
Winehouse mówi w filmie, że nie jest w stanie wypluć z siebie kilku hitów przed śniadaniem, musi swoje piosenki przeżyć. Dlatego nie da się pospieszać wytwórni, dlatego nie da się szantażować tym, że nie zarobi. Kilka razy deklaruje, że sława i pieniądze jej nie interesują. Choć porywa tłumy na głównej scenie festiwalu Glastonbury, to wciąż gra też w pubach i małych jazzowych klubach.
Dużo pije, czasem popala trawę, dużo wymiotuje. Jej współlokatorka skarży się nawet, że głośne wymioty nie dają jej spać, ale słowo bulimia pada w filmie dopiero pod koniec. Blake wnosi w jej życie twarde narkotyki. Gdy pierwszy raz częstuje nimi Amy, która odmawia, mówi: „Myślałem, że jesteś rock’n’rollowa”. Ona odpowiada: „Nie, jestem jazzem”.
Jej ukochana babcia Cynthia (Lesley Manville), która była dla Amy największą życiową i muzyczną inspiracją, która pokazała jej jazz i uczesała w beehive – ostrzega, że ludzie jazzu też nieraz kończyli tragicznie. Gdy babci zabraknie, sugeruje film, Amy zacznie na dobre tracić grunt pod nogami.
CIĘŻKI GRZECH NIJAKOŚCI
Takich ckliwych tropów jest zresztą w filmie więcej. Winehouse miała marzyć o licznej rodzinie, co sygnalizuje zdecydowanie zbyt wiele scen, w których ogląda się z rozmarzeniem za cudzymi dziećmi.
Film otwiera i zamyka list 13-letniej Amy czytany z offu. Dziewczyna pisała w nim, że marzy, by jej muzyka dała ludziom choć chwilę wytchnienia. Naiwna jest ta klamra. Podobnie jak cały film jest naiwny. Wygładza ostre krawędzie życia Amy, łagodnie obchodzi się z byłym mężem, ale też z ojcem, który nie pomógł córce, mimo że był z nią blisko.
Reżyserka filmu Sam Taylor-Johnson zarzekała się, że zdecydowała się zaanga
Cały film jest naiwny. Wygładza ostre krawędzie życia Amy, łagodnie obchodzi się z byłym mężem, ale też z ojcem, który nie pomógł córce, mimo że był z nią blisko
żować projekt pod warunkiem artystycznej wolności. Mówiła, że bliscy Amy zobaczą w nim rzeczy, które im się nie spodobają. Czy tak jest? Tylko oni znają odpowiedź na to pytanie.
Dla mnie wygląda to jednak tak, że nie ma współwinnych tragedii Amy. No może ci brzydcy paparazzi na nią czyhali i na niej żerowali. Długie zbliżenie na jej brudny baletek, który zgubiła, gdy ją osaczyli przed domem, to jedno z najbardziej kiczowatych ujęć filmu.
Taylor-Johnson, która karierę zaczynała jako artystka wizualna nominowana nawet do Narody Turnera, debiutowała w kinie biografią muzyka, całkiem udanym filmem „John Lennon. Chłopak znikąd”. Później podjęła się ekranizacji „Pięćdziesięciu twarzy Greya” i do dziś nie może się z cienia tego okropnego filmu wyrwać.
„Back to Black” też jej w tym raczej nie pomoże. Nie dlatego, że jest zły. Nie jest. Jest nijaki. A to, biorąc pod uwagę, o kim opowiada, chyba jeszcze cięższy grzech.
DOBRA AKTORKA, NIESTETY ZA SŁODKA
Przed premierą filmu kontrowersje budziła decyzja o obsadzeniu w roli Winehouse, kobiety o bardzo charakterystycznej i mocnej urodzie, dużo delikatniejszej Marisy Abeli.
Trzeba oddać aktorce, że zrobiła wszystko, co w jej mocy, by na ekranie stać się swoją bohaterką. Dała swój talent i mnóstwo ciężkiej pracy – nauczyła się nawet śpiewać w stylu Amy. Ale żadna charakteryzacja, nawet na wycieńczoną czy sponiewieraną, nie jest w stanie przykryć łagodności i słodyczy jej twarzy.
Dużo lepiej, wręcz za dobrze, obsadzony jest za to Jack O’Connell. Gdy jako Blake w pubie śpiewa dla Amy piosenkę „Leader of the Pack” popularnego w latach 60. żeńskiego zespołu The Shangri-Las, emanuje takim urokiem i charyzmą, że natychmiast rozumiemy, dlaczego Winehouse się zakochała. Ale O’Connell równie wiarygodny jest jako cwaniak i prostak, którym jego bohater tak naprawdę jest.
Może gdyby postać Amy była pokazana równie szczerze, film byłby naprawdę wart obejrzenia.
KOLEJNA UGRZECZNIONA BIOGRAFIA
Dziś mamy bowiem właściwie tylko dwa rodzaje filmowych muzycznych biografii: szczere, które mało kto widział, i w różnym stopniu zakłamane, za to popularne.
Te pierwsze to często filmy niezależne, w których nie słychać nawet muzyki artystów, o których opowiadają. Ich twórców albo na nią nie stać, albo właściciele praw ich nie udzielają. Dlaczego? Bo chcą zachować kontrolę nad wizerunkiem bohaterów. I tak w „Stardust” z Johnnym Flynnem w roli Davida Bowiego nie usłyszymy muzyki z okresu Ziggy’ego Stardusta. Za to w „Bohemian Rhapsody”, powstałej za zgodą i uzgodnionej z żyjącymi członkami grupy Queen i spadkobiercami Freddiego Mercury’ego, największych przebojów zespołu nie brakuje.
Takie biografie stają się maszynkami do zarabiania pieniędzy. Nie tylko na prawach do wizerunku i muzyki, nie tylko na biletach do kina, ale też na samej muzyce, której popularność po takiej premierze rośnie.
Pół biedy, jeśli bohater żyje i po prostu funduje sobie laurkę. Martwi muzycy jednak nie mogą się bronić. A zarabiają na nich nie tylko twórcy filmu, ale też właściciele praw do ich twórczości, zazwyczaj rodzina. I tak to się kręci: Bob Marley zimą, Amy Winehouse wiosną, Michael Jackson czy Bee Gees następni w kolejce.
Kasa robi „czi-czing!”, a we mnie podczas seansu pojawia się nieprzyjemne uczucie uczestniczenia w wykorzystaniu konkretnego życia, dorobku i cierpienia dla zarobku. I nie jestem w tym odosobniona.