Historia powojenna
Listy
Rosół
Janusz
pachnie. Widać, że z zagranicy. – Janka, to twoja mama – odezwała się matka. – Przyjechała cię odwiedzić.
We trzy zjadły obiad (była jarzynowa). – Ja pozmywam, a wy idźcie na spacer – powiedziała matka, gdy skończyły zupę. Na spacerze tamta opowiada, że Janka ma młodszego brata. Że w Australii mają ładny dom i samochód. Mówi, że chce ją zabrać. Janka milczy.
Czajkowska przenocuje u Jędrzejczaków. Na drugi dzień w sądzie składa wniosek o oddanie córki. Ma dobrego adwokata, łasy jest na bogate prezenty. – Adopcyjni rodzice są już starzy. Tutaj dziewczyna wychowuje się sama, a w Australii będzie miała brata i lepsze warunki – powie na rozprawie adwokat. Sąd rozwiąże adopcję.
Stanisław Jędrzejczak odwołuje się. Sędzia pyta o zdanie Janinę. – Tu jest mój dom. Nigdzie nie pojadę – zarzeka się szesnastolatka.
Stefania wróci do Australii sama. Przychodzą w podłużnych, niebieskich kopertach z tajemniczym napisem: „Par avion”. Na egzotycznych znaczkach: kangur, miś koala, struś. Janka odkleja znaczki i wkłada do klasera. Listy drze. Australijska matka żali się na Jankę, że jest wyrodną córką. Że woli obcych ludzi od własnych rodziców. – Dlatego ze złości je darłam – opowiada dziś Janina Kośmider.
– Napisz do Australii, przecież to twoja matka – nalega po każdym liście Jędrzejczakowa.
Janka pisać nie chce. – Jak napiszesz, uszyję ci sukienkę – przekupuje ją przybrana matka.
Janka bierze pióro Waterman. Pisze: „Kochana Mamo. Jestem zdrowa, na świadectwie miałam same piątki i dostałam nagrodę”.
Nic więcej, żadnych uczuć. Niedziela. Cały dom pachnie rosołem. Na stole schabowe, kurczak, zasmażana kapusta, marchewka z groszkiem i placek drożdżowy z owocami. Zeszli się dziadkowie, wujowie, ciotki i kuzynostwo. Janka ma 20 lat, szykuje się w podróż do Australii. Wcale nie ma ochoty jechać. – Chcecie się mnie pozbyć? – wygarnia rodzicom. Ale ojciec nalega: – Obiecałem twojej matce, że ją odwiedzisz.
Dlatego ten wystawny obiad. – Myśleli, że nie wrócę – Janina Kośmider zaczyna płakać. – To miało być pożegnalne przyjęcie. Koło ładnej czarnowłosej dziewczyny kręcą się chłopaki. Dopytuje o nią młody dentysta. Janusz, przystojny geolog, z ciemnymi, zaczesanymi do góry włosami, na spotkania przynosi po 12 czerwonych róż. Mówi, że jest zakochany. Janka mu nie wierzy – myśli, że to podstęp matki, żeby ją zatrzymać. Januszowi daje kosza. Dentyście też. Gdy przyleciała, matka ściągnęła na lotnisko Polonusów z całego Brisbane. Wszędzie chwali się córką. Ojciec nie może z siebie wydobyć słowa: gdy tylko się odezwie, płacze. Młodszy brat jest wniebowzięty, odstępuje jej swoją sypialnię. Jest zazdrosny, gdy Janka spotyka się z chłopakami, myślał, że siostra przyjechała tylko do niego. Janka jest oszołomiona: widzi pełne sklepy, nocą miasto oświetlone kolorowymi neonami, ciepło. Podoba jej się. Matka zabrała ją na wczasy nad ocean. Ale jakoś nie mogą znaleźć wspólnego języka.
Waustralijskie lato wraca do Polski – w sam środek zimy. Stefania jest wściekła, że nie udało się zatrzymać córki. Wacław ryczy jak bóbr. Bratu jest markotno. – Nie wierzyliśmy, że wrócisz – witają ją w Rawiczu.
Córka
Kobieta ma wschodni akcent, zaprasza do domu. Przyjezdne rozglądają się. – W tym pokoju spałaś – starsza zwraca się do młodszej. – A to okno otwierała Niemka, żeby zrobić przeciąg, i nabawiłaś się kokluszu.
Jest rok 1978 – Stefania znów jest w Polsce. Pojechała z Janką do Wojnarowic, chce pokazać córce, gdzie pracowała w czasie wojny, gdzie poznała się z ojcem, gdzie ją urodziła.
Janka założyła rodzinę, mieszka we Wrocławiu, ma córkę, po mężu nazywa się Kośmider. Stefania zostaje u nich trzy miesiące, zwiedza Polskę. Do przybranych rodziców Janiny nie chce jechać. – Nie mogła im wybaczyć, że mnie nie oddali – opowiada pani Janina.
Najpierw umrze przybrana matka, potem ojciec. Kilkanaście lat później odejdą Stefania iWacław. – Byłam przy śmierci wszystkich rodziców – mówi Janina Kośmider. Gdy miała już swoją córkę, zbliżyła się do rodzonej matki. – Zaczęłam rozumieć, co to macierzyństwo – powiada. – Zrobiło mi się jej żal, bo dużo przeszła.
Córkę od podstawówki posyła na angielski. Wie, że kiedyś pojedzie do Australii. – Wyjechała dopiero po śmierci dziadków w Polsce – mówi pani Janina. – Żeby nie robić im przykrości.
WAustralii wyszła za Polaka, mają dzieci. Janina Kośmider jeździ do nich co kilka lat. Córka i zięć namawiali ją nieraz, żeby została. Nie chciała. – Ja tam czuję się obco.
Grób
Na wiejskim cmentarzu w Łaszczynie pod Rawiczem był dziecięcy grób. W maju 1945 roku pochowano w nim dwunastomiesięczną Krysię. Proboszcz mówi, że grób został dawno skopany, tak robi się z mogiłami, o które latami nikt nie dba. Tylko w parafialnej księdze zmarłych została informacja: „Rodzice nieznani, ofiara wojny, przyczyna śmierci – koklusz”.
Krysia była jednym z 39 dzieci z ośrodka wHerrnstadt, które w kwietniu 1945 roku przywieziono do Rawicza. Zaopiekowali się nią obcy ludzie z pobliskiej Dąbrówki – nacieszyli się dzieckiem miesiąc. Pozostałe dzieciaki przeżyją. Po dziesięcioro zgłoszą się rodzice. Reszta pozostanie u rawickich rodzin. Kilka lat po wojnie sądy przyznają ich opiekunom prawo do adopcji – dzieci dostaną nazwiska przybranych rodziców. Znajda, podrzutek – będą słyszały kilka lat później na podwórku, na ulicy, w szkole. Nic z tego nie będą rozumiały. Czasem ktoś rzuci na ich widok: „Niemiec” (w tamtych latach to prawdziwa obelga). Innym razem znajdzie się wścibska sąsiadka, która powie: „To nie są twoi rodzice”.
Przybrani rodzice Heleny Rissmann wyjadą z córką do Torunia – chcą uchronić ją od wścibskich języków. Że jest adoptowana, Helena usłyszy w liceum. – Twoi rodzice cię przygarnęli, a ty im się tak odwdzięczasz – wygarnie jej przy klasie nauczycielka, bo Helena napisała na dwóję klasówkę. Do szkoły już nie wróci.
Hanna Kołodziej, gdy dowie się, że wychowują ją obcy ludzie, będzie miała obsesję: – Gdy jechałam do szkoły, przechodziłam przez cały pociąg i szukałam osób podobnych do mnie.
Porwanie
W lipcu 1954 roku przed domem w Rawiczu zatrzymuje się samochód. Jakaś kobieta wciąga do niego 12-letnią Dorotę. W taki brutalny sposób Helena O. odebrała swoją rodzoną córkę od przybranych rodziców.
Wczasie wojny O. pracuje w gospodarstwie pod Trzebnicą. Dziesięć dni po porodzie Niem-
Janina Kośmider, Wrocław, sierpień 2014 cy odbierają jej córeczkę i przenoszą z jednego zakładu do drugiego. Matka wszędzie ją odwiedza. W jednym miejscu nie pokażą jej dziecka. – Ty polska świnio! – krzyczy na nią kierownik i każe się wynosić. – Wróciłaś z wycieczki? – pyta ją po powrocie żandarm i bije.
Helena nie da za wygraną. Gdy dowie się, że dziecko jest w Herrnstadt, znowu tam jeździ. Ostatni raz widzi córkę w grudniu 1944 roku – dwuletnia Dorota już chodzi. Po wojnie O. szuka jej kilka lat. Gdy sąd unieważnia adopcję – odbiera siłą córkę. Gdy Dorota dorośnie, i tak ucieknie do przybranej matki.
Zofia Szałabska, matka wywiezionego do Herrnstadt Stefana, odnajdzie syna przez Czerwony Krzyż też grubo po wojnie. Chłopiec będzie miał dziewięć lat, gdy dyrektor wywoła go z lekcji. – Jestem twoją mamą – usłyszy od obcej kobiety (tak mu się wydawało, że obcej). Jest wystraszony – przybrani rodzice nie powiedzieli mu, że go adoptowali.
Szałabska chodzi po sądach, żeby unieważnić adopcję – nic nie wskóra. Gdy przyjeżdża do Rawicza, Stefan chowa się przed nią u kolegów. Pisze do niego listy – na żaden nie dostanie odpowiedzi. Co roku w Wigilię na darmo stawia dla niego pusty talerz.
Stefan zacznie szukać matki, kiedy sam się zestarzeje. Za późno – gdy stanie przy jej grobie, będzie się czuł jak marnotrawny syn.
Śledztwo
– Jakie miała pani włosy po urodzeniu? – pytają Hannę Kołodziej w latach osiemdziesiątych.
– Łysa byłam.
– To ciekawe, że ma pani niebieskie oczy i nie wzięli pani na germanizację – słyszy zdumiona Hanna Kołodziej.
Ludzie z Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce przyjdą do jej mieszkania we Wrocławiu w latach 80. Czterdziestoparoletnia nauczycielka matematyki dowie się od nich, gdzie była w czasie wojny. Do tej pory wiedziała tylko o adopcji.
– Podobno ja jedna zWąsosza miałam niebieskie oczy. Wszyscy mieli czarne – mówi dziś Hanna Kołodziej.
W 1993 roku dawna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu rozpoczyna śledztwo w sprawie „eksterminacyjnej działalności niemieckiego personelu w zakładzie w Wąsoszu”. Postępowanie toczyło się z przerwami, w końcu je umorzono z „powodu niewykrycia sprawców przestępstwa”. Materiały są w trzech pękatych teczkach.
– Ustaliliśmy, że Niemcy umieścili tam 489 dzieci – mówi prokurator Sylwester Napieralski z poznańskiego IPN-u, który prowadził śledztwo w ostatnich latach. – Większość dzieci zmarła, miejsca pochówku nie udało się odnaleźć.
W aktach jest opis tych, które przeżyły: „Wszystkie dzieci były wycieńczone, na ciele miały mnóstwo wrzodów, a także rany aż do kości (co może świadczyć o tym, że były one bite), na głowie nie miały włosów. Część z nich nie mówiła, większość jeszcze długo później nie poruszała się o własnych siłach. Wszystkie dzieci były znerwicowane, bały się światła i dźwięków. Wykazywały opóźnienie w rozwoju fizycznym”.
Prokurator Napieralski: – To było miejsce zagłady.
Róża
W 1986 roku w „Panoramie Leszczyńskiej” ukazuje się seria artykułów pod wspólnym tytułem „Dzieci z Herrnstadtu”. Dziennikarz Jerzy Zielonka opisuje w nich historię ośrodka i powojenne losy uratowanych dzieciaków.
Do redakcji dzwonią i piszą czytelnicy. – Jedni mieli pretensje, że wywlekam ich rodzinne sprawy. Niektórzy bali się, że może są Niemcami, dziećmi nazistów – wspomina Zielonka. – Ale byli tacy, którzy dziękowali, bo z artykułów dowiedzieli się czegoś więcej o sobie.
Po publikacjach „Dzieci z Herrnstadtu” kontaktują się ze sobą. W wolnej Polsce założą stowarzyszenie. Ich godło: na trójkącie w biało-szare paski (jak obozowy pasiak) kolczasty drut oplata złamaną różę. – Ta róża to symbol naszego złamanego dzieciństwa – powiadają. Na czerwonym budynku przy ulicy Korczaka w Wąsoszu odsłonią mosiężną tablicę z zapłakaną matką tulącą dziecko. Od ponad 20 lat spotykają się co roku w Rawiczu. Zjedzą obiad, wypiją kawę, porozmawiają. Co roku przyjeżdża ich coraz mniej. – Jako dziecko byłam nieszczęśliwa, że wszyscy mają jednych rodziców, a ja mam dwoje – Janina Kośmider zamknęła oba albumy. – Teraz nie żałuję, bo miałam bogatsze życie. Boli mnie tylko, że nie umiałam tych dwóch matek ze sobą pogodzić.
Na wrocławskim osiedlu Różanka słońce nie może się przebić przez ciężkie chmury.
– A wie pan, że ten Janusz, który przynosił mi czerwone róże, zakochał się naprawdę? – Skąd pani wie? – Spotkaliśmy się po latach. Wszystko mi powiedział.
Korzystałem z książki „Czas niewoli, czas śmierci” Romana Hrabara. Za pomoc dziękuję pracownikom IPN w Poznaniu