Reporterem, pisarzem, rozmawia
Co byś powiedział sobie młodemu? – Różne mądre rzeczy mi ludzie mówili, kiedy byłem młody, ale ja ich nie słuchałem. Posłuchałem za to niestety kogoś, kto mi powiedział, że nie mam słuchu i w moim przypadku nie ma sensu podejmować żadnych muzycznych prób. Już nie pamiętam, jak to było. Chyba kiedyś coś zaśpiewałem, ludzie sobie uszy zatkali, no to zrozumiałem, „aluzju poniał”, miałem jakieś 15 lat. Możliwe, że częściowo sam sobie to wmówiłem, w każdym razie żałuję. Bardzo mi brakuje w życiu grania i rozumienia muzyki, a żeby ją rozumieć, trzeba trochę grać. Ja nawet języka muzyki nie znam, moll, dur, struna g, to nie jest moje słownictwo. Zazdroszczę ludziom, którzy grają, za każdym razem gdy ich widzę przy instrumentach, czuję kłucie w sercu. Ta zazdrość trwa tak długo? – Coraz bardziej ją odczuwam. Ostatnio byłem na koncercie Barbary Hendricks u nas na archipelagu, to znaczy na wyspie 100 km od Sztokholmu, gdzie mamy z żoną letni domek. Barbara Hendricks, światowa gwiazda opery i jazzu, która też tam mieszka, raz do roku daje koncert w szopie. I znowu przyjechali jazzmani, zaczęli się rozgrywać, patrzyłem, jak porozumiewają się ze sobą wzrokiem, małymi gestami, i zazdrość mnie brała nie tylko o muzykę, ale o wszystko dookoła, o to ich zgranie się między sobą, poczucie wspólnoty.
Mam już trochę dosyć bycia w życiu indywidualistą, samotnikiem, solistą. Na czym chciałeś grać? – Zazdrościłem chłopakom, którzy grali na gitarze, bo to był sposób na dziewczyny, ale gitara podobała mi się też dlatego, że strasznie lubię muzykę trubadurską, balladową. Zawsze byłem wielkim fanem Kaczmarskiego, Młynarskiego, Okudżawy, Brela, Francuzów. Gdyby się okazało, że mam do tego smykałkę, prawdopodobnie zacząłbym pisać teksty piosenek, a potem może jakiś zdolny człowiek dopisałby mi do nich melodie. Moje losy mogłyby się potoczyć inaczej.
Najchętniej jednak grałbym chyba na pianinie. Nie możesz trochę się poduczyć? – Nie rozśmieszaj mnie. Oczywiście, że nie mogę. Ja wiem, że Miłosz w wieku lat 70 nauczył się hebrajskiego, żeby tłumaczyć Psalmy Dawidowe, ale niestety, żeby opanować dobrze instrument, trzeba zacząć wcześnie i bardzo dużo ćwiczyć. To jest absolutnie przechlapane tak w moim przypadku, jak iwprzypadku większości ludzi, którzy po czterdziestce dochodzą do wniosku, że chcieliby być muzykami. Nie ma takiej szansy, okrutny los tak sprawił, koniec, krzyżyk.
Jeszcze tutaj, w Szwecji, gdzie co 50 m jest jakiś chór i trudno komukolwiek zaimponować. Szwedzi są wyjątkowo muzykalni, to już tak jest – protestanci śpiewają, a katolicy malują.
Ja lubię robić coś tylko wtedy, kiedy robię to względnie dobrze, i żeby to jeszcze komuś mogło sprawić przyjemność, a nie ma takiej szansy.
Tutaj, w Szwecji, jest taki zwyczaj, że każdego lata zaprasza się kilkadziesiąt osób, które normalnie nie pracują w radiu, żeby wymyśliły i poprowadziły dwugodzinny program muzyczny. To leci przez całe lato o pierwszej, ten ktoś, chirurg, polityk, znane nazwiska, przez dwie godziny mówi i puszcza płyty na żywo. Może mówić, o czym chce. I mnie kiedyś też do tego zaprosili. Dlaczego się śmiejesz? – Bo ja takie smuty trzaskałem przez te dwie godziny… puściłem „Trema, trema, o scellerato”, chór kobiecej zemsty z „Don Giovanniego”, potem Paganiniego, takie niesłychanie skomplikowane capriccio, solo, utwory na skrzypce, one nie są ładne, tylko dzikie i trudne do zagrania, czarna noc Walpurgii. A tu lato, Szwedzi się cieszą, że wreszcie skończyły się ciemności, słoneczko świeci, siedzą sobie na trawniczkach, jedzą, popijają piwo…
Wkażdym razie już mnie więcej nie zaprosili. To nie świadczy o braku umuzykalnienia, tylko o poważnym podejściu do muzyki. – To świadczy o tym, że jestem wychowany na jednej płycie Ewy Demarczyk, która głównie śpiewa wiersze Baczyńskiego i Leśmiana, a o czym one traktują, to wiemy, że „mrze garbus dosyć korzystnie: w pogodę i w babie lato, garbate życie miał istnie, i śmierć ma istnie garbatą”. Rozumiesz? To im, zdaje się, też zagrałem!
Unas w domu było osiem płyt gramofonowych, oprócz tej Demarczyk Santor, kilka oper – „Borys Godunow”, „Aida”, „Eugeniusz Oniegin” – i jakieś przeboje lat 60. typu Marino Marini. I na tym właściwie moja edukacja w młodości się zakończyła. A 20 lat później okazało się, że moja córka jest wyjątkowo uzdolniona muzycznie, to może i ja nie byłem głuchy jak pień. Czyli trzeba się uczyć muzyki, tak? – Tak. Niesłychanie ważne, co bym temu młokosowi powiedział: „Muzyka nie jest w żaden sposób intelektualna. To są uczucia, muzyka przemawia do trzewi”. Ja, słuchając muzyki, próbowałem wykoncypować, o co w niej chodzi, co ktoś chce powiedzieć. Trochę jak w szkole na polskim „co poeta chciał powiedzieć”. I tak się zaczęła ta tragedia. I ostatnie zdanie na ten temat: idiota, który wymyślił pojęcie muzyki poważnej, powinien zostać zesłany na Sy- bir i nigdy stamtąd nie wrócić. Bo kiedy byłem nastolatkiem, to ta „powaga” też mnie odrzucała. Ja i muzyka poważna?! A przecież najwspanialsza muzyka wszech czasów, „Don Giovanni” Mozarta, z powagą nie ma nic wspólnego.
Och, gdyby tak ktoś mi kiedyś powiedział: „Maciejku, ty masz jednak talent muzyczny, tylko twój głos nie chce się poddać twojej woli… więc odpuść sobie śpiewanie. Masz długie palce, więc poćwicz na pianinie i spotkamy się za rok”. Ogólnie mądre rady wujka, które też bym mógł sobie dać, typu np. nie wysilaj się, żeby ciągle być w centrum zainteresowania, bo to i tak ci nie pomoże, a skrzywi ci charakter, to perły przed wieprze. Ale takiej rady bym posłuchał.
Gdyby ktoś mnie z tą muzyką podrajcował… Moje życie mogłoby wyglądać inaczej. A tak czuję się ułomny. A ja myślałam, że będziesz zastanawiał się nad życiem wSzwecji, nad emigracją. – Dopiero w Szwecji uświadomiłem sobie, że byłem chory na ironię, i to bardzo mi się nie podoba u tego młodego człowieka, którym byłem. Mo- że to zresztą była choroba pokolenia. Kocham Herberta, ale jego afirmacje ironii potraktowałem chyba niedojrzale. W Polsce za komuny trzeba było być ironicznym, by nie zwariować, a że jeszcze dopatrywałem się w tej postawie wysublimowanej inteligencji, więc ironii nadużywałem. A od ironii bardzo blisko do oschłości serca i dalej do cynizmu. Ironia jest, moim zdaniem, konieczna. – Ale nie bez przerwy. Człowiek tak ironiczny jak ja wtedy niczego nie mówi wprost. Niczego nie komuni-
się kuje, tworzy wokół siebie otoczkę względności i nie można do niego dotrzeć, ucieka od drugiego człowieka. Z osobą zawsze ironiczną nie ma kontaktu. Pamiętam mój straszny wstyd, właśnie w Szwecji, kiedy próbowałem porozumieć się z jakimś dzieckiem i przemawiałem do niego ironicznie. To powinno być karalne, dziecko myśli, że się z niego śmiejesz.
Druga rzecz wywodząca z Herberta to pogarda. Czyli? – Dla mojego pokolenia ważne było „Przesłanie Pana Cogito” i słowa „Niech cię nigdy nie opuszcza twoja siostra Pogarda”. To była nasza zbroja.
Do dziś uważam, że nie można się jej kompletnie wyzbyć. Musi istnieć stan ducha będący negacją tego, co nazywamy szacunkiem. Ale to jest niebezpieczne uczucie, postawa. Może zatkać oczy i uszy na rzeczywistość. To miała być pogarda dla „szpiclów katów tchórzy”. Rozumiem, że niedobrze jest, jeśli noszenie zbroi wejdzie w krew. – Na szczęście mi przeszło. W tej zbroi nie można być w ogóle reporterem. Czy ta polska zbroja do czegoś ci się w Szwecji przydała? – Do poczucia się lepszym. A przynajmniej nie gorszym. Na przełomie lat 60. i 70. Szwedzi uważali się za koronę stworzenia, a wszyscy ludzie, którzy mieli nieszczęście urodzić się poza Szwecją, w krajach zacofanych, brudnych i nierozsądnych, byli godni ubolewania. Przyjmujemy ich pod naszą opiekę, przytulamy z dobroci serca, ale nie możemy się od nich niczego nauczyć, bo nie mają nam absolutnie nic do zaoferowania.
Ta ich postawa mnie prowokowała, a moja pogarda była wyniesieniem się z kolei ponad nich z pomocą chorej mitologii polskiej, heroizmu, martyrologii tak jak, nie przymierzając, jakiś islamista. Miałem 25 lat i spoglądałem na Szwedów z wierzchołka polskiego romantyzmu, my, którzy tyle wycierpieliśmy, jesteśmy przez to bogatsi duchem. Ja osobiście nie wycierpiałem, ale należałem przecież do tego narodu. Ten sposób na uratowanie poczucia własnej godności ma jednak też niestety działanie destrukcyjne, bo jeśli czymś gardzisz, to nigdy tego nie zrozumiesz.
To było dawno, ale kiedy o tym myślę, czuję ukłucie wstydu, że w ogóle bawiłem się w tę grę. Widzę, że i teraz wielu Polaków tutaj broni się, dezawuując szwedzką kulturę. Uogólniając, to też syndrom Putina i Rosji, która zdecydowała się gardzić Zachodem. Lepiej gdybyś tej ironii i pogardy nie przywiózł z Polski? – Mimo wszystko wcale nie wiem, czy lepiej, bo ja tej obrony potrzebowałem. I tej ironii, i tego chorego wywyższania się, po to, żeby sytuacja biednego emigranta, w jakiej się znalazłem, mnie nie zgnoiła. Niektóre wady nie są takie złe, mogą być nawet podpórką cnót. Ostatnio czytałem grubą książkę Hilary Mantel o Cromwellu. Kiedy pytają Cromwella, czy nie poszedłby się wyspowiadać, odpowiada: „Moje grzechy są moje i wiele miałem z nich pożytku”.