Dlaczego ksiądz założył szpilki
Od dziecka nie cierpię uniformizacji i unikam jej jak ognia
Po miesiącu rodzice przyjechali w odwiedziny. Mama już w progu wybuchnęła płaczem. „Zbyszek, pojadę do biskupa, wybłagam go, żebyś mógł wracać do Polski. Przecież nie możesz tak żyć!”, rozpaczała. Chyba jeszcze nie wspominałem, że u nas na wsi mama pomagała na plebanii i przywykła do polskich realiów, o których mówiłem wcześniej. Była przerażona nie tylko samym miasteczkiem, lecz też warunkami, w jakich żyją tu księża.
Szybki i bezbolesny awans na proboszcza. Trochę to trwało, ale z czasem ludzie pogodzili się z faktem, że w kościele obowiązuje zakaz parkowania.
Przesunąłem też pierwszą mszę niedzielną z godziny ósmej na wpół do dziesiątej. Fakt, niektóre parafianki na początku trochę biadoliły, że nie zdążą z obiadem, za to młodym ludziom bardzo się ten pomysł spodobał. I tak uważam, że dziewiąta trzydzieści to za wcześnie. Zawsze powtarzam, że msza święta jest przecież pamiątką ostatniej wieczerzy, nie pierwszego śniadania.
Moim priorytetem była wtedy plebania. Poświęcałem jej najwięcej uwagi, miała być przecież moim nowym domem. Po przyjeździe nie zdążyłem nawet dobrze rozpakować rzeczy. Od razu rzuciłem się w wir koniecznych zmian, wyburzania, remontów, przemeblowań. Piękne czasy, do których chętnie wracam myślami. Wszystko, rzecz jasna, robiliśmy własnymi rękami, ja i parafianie, co również było wspaniałym doświadczeniem, bo podczas dwa domy i nagle odziedziczyła trzeci po jakiejś dalekiej ciotce. A ona napisałaby w testamencie, że nie możesz go sprzedać, musisz o niego dbać i go utrzymywać. Uważałem, że to nieekonomiczne, i nieustannie zachodziłem w głowę, jak rozwiązać ten problem.
Pewnego dnia opowiedziałem o swoich rozterkach koledze, świetnemu młodemu architektowi Přemkowi Kokešowi. A on po namyśle wykombinował coś genialnego: żebyśmy oddali jeden z kościołów do użytku miastu w celu stworzenia w nim biblioteki publicznej. Wynajęlibyśmy im kościół na, powiedzmy, sto lat, a jeśli nie byłoby to możliwe za darmo, pobieralibyśmy na przykład koronę opłaty.
Pomysł naprawdę mnie zachwycił, bardzo się do niego zapaliłem. Po pierwsze, w Lanškrounie nie ma innego miejsca, które nadawałoby się na instytucję tak szlachetną i znakomitą jak biblioteka. Dotąd cały księgozbiór składowaliśmy w jednej z części obszernej plebanii dziekańskiej, ale od dawna się tam nie mieści. Po drugie, książki to symbol i nośnik wiedzy, wykształcenia, spraw, które od wieków są nierozerwalnie złączone z Kościołem. Po trzecie, odkryłem, że istnieje cała masa grantów i funduszy, z których dałoby się sfinansować to przedsięwzięcie.
W swoim zapale zakładałem też, że jeśli nam się uda, możemy zainspirować inne parafie, które mają podobny kłopot. Przyznaję, puszczałem już wodze fantazji i upajałem się myślą, jak to mieszkańcy wypożyczają książki w tym wspaniałym obiekcie. Kompletnie straciłem głowę dla tej idei i w ogóle nie liczyłem się z możliwością, że ktoś mógłby ją podważyć. Słowem, nie spodziewałem się reakcji negatywnej. Pomyliłem się.
Część parafian stanęła okoniem. Dość stanowczo. Założyli stowarzyszenie obrońców kościoła świętej Marii Magdaleny i wyrażali poglądy tak radykalne, że w ogóle nie dało się z nimi rozmawiać. Nie przyjmowali żadnych argumentów. Przeprowadziliśmy kilka koszmarnie męczących i bezużytecznych debat, podczas których z trudem wykrzesywałem z siebie resztki cierpliwości i dyplomacji. Ostatecznie sporządzili petycję i przeciągnęli na swoją stronę większość parafian. Ludzie nie mieli zbyt wielkiego pojęcia, o co w ogóle chodzi, więc masowo podpisywali podsunięty im papierek. Na czele tego „ruchu oporu” z początku stało może pięć osób, ostatecznie udało im się przekonać większość.
Byłem tym wszystkim głęboko znużony, wyczerpany, zniechęcony, a przede wszystkim rozczarowany. Słowem, bardzo się przejąłem. Pamiętam, że napisałem wtedy oświadczenie, które odczytałem później w kościele. Powiedziałem między innymi, że jeśli nikt nie zgadza się z moimi poglądami, mogę natychmiast wynieść się z Lanškrounu. Mocne słowa, a że mocne słowa potrafią poruszyć delikatne struny emocji, uroniłem nawet na ambonie kilka łez. Odbierałem to jako podwójną porażkę, bo zawsze chciałem raczej robić wrażenie osoby silnej i stabilnej. Cóż, jak już mówiłem, łatwo się wzruszam, mam to po mamie.