Sen o konspiratorze z dziurką
Dawno już nie zabierałem się do lektury literatury faktu z takim apetytem. Autor – znany i nagradzany. No i bohaterka. Zapowiedź wydawnicza stawia na nogi każdego, komu historia miła: „Najgroźniejsza polska agentka. Śledztwo dziennikarskie. Fakty, których dotąd nikt nie połączył”. Podtytuł książki: „Na tropie Wandy Kronenberg – najgroźniejszej polskiej agentki. Dziennikarskie śledztwo”. Ha!
Prolog doprowadza czytelnika do wrzenia: „Wanda prostuje nogi (...) Kochali się wczoraj z atrakcjami. Chłopak (...) jest nagi, nie licząc oficerek. (...) Obraca się, pokazując ślady szminki na gołym tyłku, [Wanda] ma na sobie japoński szlafroczek. Przezroczysty, do pół uda. Ładnie w tym wygląda – myśli chłopak. Już chce wsunąć ręce pod materiał, gdy widzi, że Wanda trzyma coś w dłoni. Zanim pojmuje, co to jest, dziewczyna unosi rękę. Trzask nawet nie jest głośny. Na jego czole pojawia się mała dziurka”.
W tym momencie czytelnik szepce: „Boże, skąd on to wie, gdzie te przypisy!?”. Ale przypisów nie ma. Lwia część prologu, jak się okaże, to zapis snu autora. Czytelnik powinien to docenić – nie każdy pisarz po przeprowadzeniu dziennikarskiego śledztwa publikuje zapis swego snu. I to jak smacznego snu! Ach, gdybyż pisarze częściej w pościeli prowadzili swe śledztwa!
Gdy autor wraca ze snu na jawę, relacjonuje niezwykłe okupacyjne koleje losu Wandy Kronenberg, wnuczki XIX-wiecznego finansowego magnata finansowego Królestwa Polskiego Leopolda Stanisława Kronenberga, który zabór rosyjski zastał oblepiony gruntowymi drogami, a pozostawił opleciony torami kolei. Kronenberg założył Bank Handlowy, „Gazetę Polską”, Szkołę Handlową, zbudował gigantyczny pałac w Warszawie. Przed rokiem 1863 był jednym z głównych hamulcowych dążeń powstańczych, po wybuchu walk zaś animatorem stronnictwa „białych” w Rządzie Tymczasowym. Córką jego wnuka, barona Leopolda Jana, była najgroźniejsza – jak głoszą anonse książki „Baronówna” – polska agentka Wanda.
We wrześniu 1939 roku ród Kronenbergów stracił w Polsce wszystko – kapitały, pałace, posiadłości, kolekcje dzieł sztuki. Także rzecz najważniejszą – poczucie elementarnego bezpieczeństwa. Leopold Jan, co rusz aresztowany przez Niemców, prawdopodobnie resztkami majątku opłacał u hitlerowskich funkcjonariuszy wolność i życie, swoje i najbliższych. 17-letnia Wanda pod koniec 1939 roku wyjechała do Lwowa i tam rozpoczęła współpracę z rezydentem gestapo. Wróciła do okupacyjnego Generalnego Gubernatorstwa i rozwinęła skrzydła jako tajna agentka: hitlerowskiego wywiadu oraz służb bezpieczeństwa, AK, także rozmaitych pomniejszych struktur konspiracyjnych. Kontaktów ze służbami sowieckimi i brytyjskimi wykluczyć nie można. Tajność jej mnogiej agenturalności była dość umowna – w warszawskich kawiarniach z czasem zaczęto plotkować o niej przy kawie z cykorii. Dziewczyna była samorodnym geniuszem ściemy i robienia panom z tajnych służb wody z mózgu. Zdaje się, że każdemu tłumaczyła, iż owszem, pracuje dla wrogiej strony, ale tylko po to, by móc zdobywać dla niego ściśle tajne wieści. Gdy którykolwiek z jej kontrahentów zaczynał mieć wątpliwości, natychmiast zaciągała go do łóżka. Tych bez wątpliwości – też. Byłaby to operetka, gdyby nie tło – egzekucje Polaków, powolna agonia i likwidacja getta, pełzająca wojna domowa w polskim podziemiu, w której zresztą młodziutka Wanda odgrywała, jak się zdaje, obrzydliwą rolę donosiciela.
Jak to w ogóle było możliwe? Michał Wójcik uważa, że dzięki inteligencji i psychicznej odporności
Wójcik wykonał naprawdę solidną pracę w archiwach, by zrekonstruować zdumiewającą karierę nastolatki
dziewczyny oraz dzięki jej determinacji – Wanda Kronenberg współpracowała z gestapo, by ratować swą żydowską rodzinę. Chyba jednak przecenia on baronównę. Wielkie podziemne starcia wywiadów – i w czasie II wojny światowej, i po niej – miały własną, często obłędną logikę. Misterne gry tajnych służb w piętrowe prowokacje, w odwracanie agentów przeciwnika po tylekroć, że już tylko księgowi mogli się zorientować, ileż to razy przeszli oni na „naszą” stronę, pozwalały utrzymać się w grze hucpiarzom i ściemniaczom. Niektórym – bardzo długo. Jak Wandzie Kronenberg. Kres jej karierze położyli w pierwszych godzinach powstania warszawskiego prości chłopcy z biało-czerwonymi opaskami – gdy po rewizji i krótkim przesłuchaniu nabrali podejrzeń, że jest konfidentką gestapo, nie bawili się w odwracanie jej, zlikwidowali jak psa.
Michał Wójcik wykonał naprawdę solidną pracę w archiwach, by zrekonstruować po upływie z górą półwiecza zdumiewającą karierę nastolatki.
Ale autor na tym nie poprzestaje. Uważa, że pisarz śledczy musi śledzić także samego siebie i nieustannie postępy tego śledztwa relacjonować. Michał Wójcik wywiązuje się z tego obowiązku arcysumiennie: „Z miejsca ruszam do Rembertowa. Składnica wiedzy o polskim żołnierzu nie robi na mnie spodziewanego wrażenia. Myślałem, że to będzie kolos, wielopiętrowe gmaszysko bez okien, z mnóstwem pustych korytarzy i migocącą w toalecie zepsutą jarzeniówką. W archiwum powinny być tysiące fiszek, danych osobowych, miliony wspomnień, meldunków, rozkazów, wszystko, co wojsko po sobie zostawiło. Tymczasem budynek jest mały”. „Dupogodziny. Brzmi okropnie, ale bardzo lubię ten termin. Jest adekwatny i celny, przynajmniej jeśli chodzi o moje śledztwo i miejsce, gdzie te godziny spędzam. (...) Jest jesień, na dworze zimno, plucha. Wracam rowerem od przyjaciół. Zaciskam zęby i pedałuję, aby się rozgrzać i zatrzeć własny wstyd. Uświadomiłem sobie, że gęba mi się nie zamykała (...). Jadąc Autostradą Wolności myślę o poplątanych polskich drogach”.
Podwójne śledztwo nie zaspokaja jednak autora. Gdy odkrywa on, że po wojnie UB aresztowało Wandę Kronenberg, która prócz imienia i nazwiska z baronówną nie miała nic wspólnego, na motywach raportów bezpieczeństwa tworzy prozę, strumień świadomości przesłuchującego ją kapitana Kaskiewicza, i prozą tą umaja książkę o baronównie. „Jakimi skrytkami, do chuja pana!? Jakimi, kurwa, skrytkami!? Jerzy Kaskiewicz zaczyna ciężko dyszeć, ale szybko się reflektuje. Ciężko oddycha, pociera skronie, prostuje się. Nie może się przecież tak denerwować. Przy jego zdrowiu, przy tych obciążeniach...”.
Niewątpliwie proza literatury faktu ożywia książkę o baronównie. Nawet doświadczony czytelnik będzie pod wrażeniem. Wątpliwość mam tylko jedną. Czy rekonstrukcja życia duchowego kpt. Kaskiewicza nie zabrała autorowi zbyt wiele czasu, który można było poświęcić na krytyczne sprawdzenie źródeł?
O pułkowniku Januszu Albrechcie pisze Wójcik: „a 15 października 1939 roku przysięgę wojskową odbierał już od niego sam generał Rowecki”.
Zastępca komendanta Służby Zwycięstwu Polski płk Stefan Rowecki na generała brygady awansowany został 3 maja 1940 roku.
Michał Wójcik tak pisze o wielkim przedwojennym polskim handlarzu sztuką Abe Gutnajerze: „To od jego nazwiska Słonimski ukuł termin »abegutnajeryzm«, synonim konserwatywnych upodobań czy wręcz braku gustu”.
Abe Gutnajer był jednym z wielkich międzywojennych, żydowskiego pochodzenia marszandów – w odróżnieniu od swych kolegów fascynował się niemal wyłącznie polskim malarstwem XIX wieku. „Synonim konserwatywnych upodobań” – zgoda, ale jak o człowieku, który dla polskiej kultury i polskich kolekcjonerów wydobył z półcienia malarstwo Aleksandra i Maksymiliana Gierymskich, Józefa Chełmońskiego, Olgi Boznańskiej, można pisać jako o kimś bez gustu!?
Po byłym naczelnym „Focus Historia” oczekiwałbym, że cudze przypisy będzie czytał równie krytycznie jak zapis duchowych mąk kapitana UB Kaskiewicza.