Listy do przyszłości
Jak dobrze, że stoję w kącie, tyłem do wszystkich – pomyślałem. Czy czasem też cieszycie się, że nikt Was nie widzi? Jestem bardzo otwarty na ludzi, ale kiedy mam się rozpłakać, wolę, żeby nie było świadków, zwłaszcza w muzeum. Raz już mi się to przydarzyło. Wszedłem do takiej niszy czy jakby zaułka. Gdyby to był kościół, powiedziałbym: małej kaplicy. Nie było w niej nic poza ścianą-ekranem. A na nim: ludzie wciąż wyskakiwali z okien WTC. Nieprzerwanie, od rana do wieczora. Wyskakują z nich dziś i będą wyskakiwać jutro. Odsunąłem się od ekranu i zawadziłem o stojak z papierowymi chusteczkami. Nic więcej tam nie było, tylko ekran i chusteczki. I moje najsilniejsze przeżycie z Nowego Jorku.
A teraz w Warszawie. W kącie przy drzwiach nachyliłem się nad gablotą i znów musiałem powstrzymać wzruszenie. Na pożółkłych kartkach ludzie proszą, żeby ich ktoś pamiętał. Piszą listy do przyszłości.
Matka – Gela Seksztajn – namalowała kredką swoje dziecko. „Nie proszę o pochwały – pisze – lecz tylko o zachowanie pamięci o mnie i mojej córeczce. Ta zdolna dziewczynka nazywa się Margolit Lichtensztejn”.
Gela Seksztajn węglem namalowała też siebie, z wydatnymi ustami i wzrokiem skierowanym w bok. Jakby nie chciała już sobie spojrzeć w oczy. Dodała słowa: „Stojąc na granicy życia i śmierci, będąc przekonana, że raczej zginę, niż będę żyła, chcę się pożegnać z moimi przyjaciółmi i moimi pracami. 10 lat pracy – zbierałam, darłam i znów pracowałam. Teraz ratuję, co się da i ile wystarczy miejsca. Resztę pozostawiam na łasce losu. Teraz jestem już spokojna. Muszę zginąć, ale swoje już zrobiłam. Chciałabym, żeby przetrwała pamięć o moich obrazach. Żegnajcie, moi kochani przyjaciele, żegnaj, żydowski narodzie! Nie dopuśćcie już nigdy do takich zniszczeń”.
W Żydowskim Instytucie Historycznym trwa wystawa „Oneg Szabat”. Grupa kilkudziesięciu osób zbierała w warszawskim getcie dokumenty, zapiski, pamiętniki, listy, zdjęcia, akta, bilety, dzienniki czy korespondencję. Wszystko to wkładali do metalowych skrzynek i wielkich baniek na mleko, a potem zakopywali. Dziś, po 76 latach, wchodzących wita – odnaleziona w piwnicy przy Nowolipki 68 – zardzewiała bańka. Wygląda jak gigantyczna urna.
Z trzech kryjówek po wojnie odnaleziono dwie. Inicjatorem tego archiwum był historyk dr Emanuel Ringelblum i dziś nosi ono jego imię. Grupa nazywała się Oneg Szabat (Radość Soboty). Profesjonalnie podchodziła do zadania: relacje i opracowania spisywano, posiłkując się wcześniej przygotowanymi ankietami.
„Zostałem mianowany strażnikiem zbiorów. To ja ukryłem materiał. Poza mną nikt nie znał miejsca ukrycia” – napisał Izrael Lichtensztejn 31 lipca 1942. „Oby się tylko zachował, a wtedy będzie to najpiękniejsze i najlepsze z tego, co dokonaliśmy w obecnych okrutnych czasach”.
To mnie porusza najbardziej. Ludzka obawa przed egzystencją bez znaczenia, człowiek, który nie chce przejść przez życie bez śladu…
Na wystawie „Oneg Szabat” stoi wielki stół z szufladami. Każda zawiera informacje o archiwiście lub archiwistce. Jedna z nich poświęcona jest mojemu ulubionemu mieszkańcowi getta. (Wypada mieć kogoś ulubionego w getcie, pani Hanno?). To Perec Opoczyński, listonosz reporter. Widział wszystko i wchodził do każdego mieszkania. Prawdopodobnie zginął podczas obławy w styczniu 1943 roku. Jego reportaże trafiły do jednej z baniek na mleko. Pisał bez żadnej nadziei na druk. Pisał, wiedząc, że wszystkie jego słowa trafią do ziemi.
Bo co można zrobić, kiedy już nic nie można?
Zapisać – uważa Hanna Krall.
Tak poradziła przyjaciółce, która zadzwoniła z Tel Awiwu: co ma zrobić, nie może zejść do schronu, bo stanęły windy, a za chwilę mają spaść rakiety? Zapisz, poradziła: „ogłoszono alarm...” i tak dalej.