Żarliwcy walczący, czyli Lisicki idzie do nieba
Akurat oddawałem się lekturze najnowszej książki Andrzeja Horubały „Tacy byliśmy zakochani”, gdy doszła mnie porażająca informacja, że Horubała z hukiem odchodzi z tygodnika „Do Rzeczy” na skutek konfliktu z Pawłem Lisickim, redaktorem naczelnym tegoż periodyku. Gorzej, a może jeszcze lepiej – czytając zbiór fenomenalnych recenzji czy raczej felietonowo bezlitosnych esejów Horubały o kulturze, zabierałem się jednocześnie do lektury nowego tłumaczenia „Boskiej komedii” Dantego w wykonaniu Agnieszki Kuciak, ze wstępem, któż by pomyślał, Pawła Lisickiego. Lisickiego, który heroicznie i bez strachu walczy dziś z „religią Holocaustu”, a którego najnowszym zwycięstwem w tej walce było niedopuszczenie do druku tekstu Horubały, w którym ten potępiał jako rasistowskie i antysemickie teksty giganta myśli nieokrzesanej Rafała Ziemkiewicza.
Ja akurat mam komplet książek Horubały z wyborami jego tekstów publikowanych w prasie zwącej siebie dla hecy niepokorną, czytam te książki, gdy chcę sobie przypomnieć, że jest jeszcze w Polsce autor z furią wyrywający swe trzewia z powodu sztuki i kultury, że na dodatek to religijny maniak, który jednak w imię sztuki potrafi walcem rozpłaszczyć Rymkiewicza, Wencla czy Zanussiego, a sławić artystów, którym żaden moralnie niezłomny katolik by szklanki wody na łożu śmierci nie podał. Robi to z tej dziwnej przyczyny, iż wierzy w potęgę sztuki, w artystyczną wolność, a nie jedynie w dogmaty i partyjność. Czytam Horubałę i zachwycam się Horubałą, nawet gdy brutalnie poniewiera artystami, do których ja z kolei słabość czuję, choć zauważam, że niepokojąco często się z Horubałą zgadzam, osobliwie gdy rozprawia się z nieudacznictwem i hochsztaplerką, i tu już żadnej różnicy nie ma, czy to nieudacznictwo prawicowe, czy hochsztaplerka lewicowa, czy paździerz religiancki, czy trociny liberalne. A zachwycam się, ponieważ Horubała pisze wybitnie, a ja nade wszystko cenię sobie autorów piszących wybitnie. Wielkość autora poznać po tym, że wielkie zdania składa, a nie że ma koniecznie nasze poglądy, pozwolę sobie powiedzieć coś szokującego.
Z tej przyczyny przykrość poczułem, że nie Horubała, ale Lisicki wstęp napisał do „Boskiej komedii”, ale przeczytałem go skrupulatnie, w piekielne przerażenie ani nawet niebiański zachwyt nie popadając, ale czyśćcowe osłupienie zaliczając na długie dni. Żywiąc się wielkim średniowiecznym poematem, żyje Lisicki w niezłomnym przekonaniu, że on sam, Lisicki, jest bezbrzeżnym pięknem, mądrością i dobrocią – zapewne tym się kierował, nie dając Horubale oskarżyć Ziemkiewicza o rasizm. Z pewnością fundamentem każdego artykułu w „Do Rzeczy” jest bezbrzeżne piękno, mądrość, a nade wszystko dobroć redaktora naczelnego – piękno, mądrość i dobroć w ujęciu XIV-wiecznym, ma się rozumieć, dobroć Boga, której dowodem jest istnienie piekła, piękno i miłość objawiające się w skazywaniu na wieczne potępienie.
Wiemy już zatem, że Lisicki pójdzie do nieba, ściślej, będzie przez wieczność cieszył się spokojem „Nieba Marsa”, gdzie przebywają dusze przelewających krew za Chrystusa, choć z pewnością kwalifikowałby się też do „Nieba Wenus”, gdzie Dante delegował ludzi miłujących – Lisicki cały jest jednym wielkim miłowaniem, choć obawiam się, że akurat nade wszystko miłowaniem siebie samego bardziej niż bliźniego. Można nawet domniemywać, że Lisicki w swym własnym, niezłomnym przekonaniu został już zbawiony, nie jest wykluczone, że widzi już Lisicki przyszły obraz beatyfikacji Lisickiego, wielce jest prawdopodobne, że Lisicki zaplanował nawet swą kanonizację.
Z pewnością jednak ma Lisicki własną wersję „Boskiej komedii” rozrysowaną na wielkim kartonie, bo wiedzieć przecież musi, że arcydzieło to nie tylko o potępieniu bądź zbawieniu powiada, ale jest – a w każdym razie było na początku XIV wieku, gdy je Dante pisał – poematem politycznym nade wszystko, w którym geniusz do odpowiednich kręgów piekła wysyłał świeżo zmarłe prominentne postacie włoskiego życia publicznego. „Boska komedia” to jest wszak wielki pamflet na średniowieczną scenę polityczną, osobiście widziałbym potrzebę napisania jej polskiej wersji, przy której przysłowiowe dantejskie piekło byłoby przerażające jak co najwyżej japońska kreskówka.
Starcie mamy dwóch tytanów fundamentalizmu religijnego – ciumkającego bogobojnie, szepczącego kleryckim głosem Lisickiego i rozgorączkowanego Horubały, płonącego żarliwie niczym w „Boskiej komedii” płoną trumny heretyków. Bratobójczy to musiał być i tragiczny pojedynek, a czy Horubała jakieś wnioski z niego wyciągnął, dowiedzieć się nie mam szansy, czy zrewidował swe wcześniejsze poglądy na straszliwy terror kulturalny lewactwa i uznał, że prawacki terror kulturalny też jest niczego sobie, nie wiem, bo mnie czytania tekstów Horubały pozbawiono, co budzi u mnie wkurw niemożebny, bo jedynie dla tekstów Horubały kupowałem „Do Rzeczy”, nie po to przecież, by subtelne wywody Lisickiego czytać. Pokładam jednak nadzieję, że coś do Horubały dotarło, a z każdego otrzeźwiałego narodowego katolika w niebie powinna być radość.
Sam siebie z kokieterią nazywa Horubała „katolskim świrem” i nie wypada mi z tym określeniem polemizować. Jest niewątpliwie Horubała ciężkim przypadkiem odjazdu, ale gdybyż, mój Boże, wszyscy piszący o kulturze krytycy, eseiści, felietoniści byli tak ciężko świrnięci jak Horubała, to mielibyśmy najlepszą na świecie publicystykę kulturalną. Ma swoje nieuleczalne jazdy Horubała, ma ciężkie obsesje, nieustannie opresjonowany jest przez sztukę „modernizatorów” nienawidzących Kościoła, rodzicielstwa i heteroseksualizmu, a Horubała, będąc heteroseksualnym ojcem gromady dzieci i wiernym synem Kościoła, ma swoje „żelazne tematy: przedmałżeńska czystość, świętość i nierozerwalność małżeńska, potęga sakramentów, znaczenie modlitwy, akt uznania Jezusa za Pana życia każdego z nas”. Nie bardzo pojmuję, jak można wyznawać czystość, świętość, potęgę sakramentów, być wrogiem zboczeń seksualnych i jednocześnie stać po stronie Kościoła katolickiego, ale jest przecież Horubała mistrzem paradoksów. Ale chce mu się walczyć, nigdy Horubała nie mówi cudzym głosem, nie przepisuje promocyjnych ściem wydawców codziennie ogłaszających nowe arcydzieła, nie jedzie przekazem dnia, nawet jakby to był fundamentalistycznie katolski przekaz dnia, mimo iż powstrzymać się nie umie przez ujawnianiem swych obsesji na punkcie feministek czy gazety z ulicy Czerskiej, z zajobów swoich niezliczonych wydostawać się wcale nie chce, zdań w stylu „uwielbienie humanizmu prowadzi do bezbożnictwa” nie potrafi w chwili otrzeźwienia wykreślić z tekstu, idzie na zwarcie, na walkę w narożniku i to szanować trzeba: „Ja chcę wyostrzać różnice, chcę definiować siebie poprzez sprzeciw, chcę ostrzegać przed rozmywaniem depozytu wiary, przed zapominaniem o wielkości naszej tradycji”.
Jakby przystępnie określić Lisickiego i Horubałę, to uznać by należało, że Lisicki to Torquemada, zaś Horubała – Savonarola. Ten pierwszy, wykonawszy wielką pracę inkwizycyjną i rozprawiwszy się z hiszpańskimi Żydami, dożył spokojnej starości, tego drugiego współbracia w wierze katolickiej powiesili i spalili na stosie. Trzeba im jednak przyznać, że później go zrehabilitowali, jest więc nadzieja i dla Horubały.
Fundamentem każdego artykułu w „Do Rzeczy” jest bezbrzeżne piękno, mądrość, a nade wszystko dobroć redaktora naczelnego