I nie zabrudzi tego nikt
Hala, po horyzont hala. Jak okiem sięgnąć, w każdą stronę. Człowiek wchodzi i dziecięco żałuje, że nie ma hulajnogi, boby tu poszalał, po tej gładzi lśniącej, tysiącem świateł rozjaśnionej. Można by tak pruć bezkarnie wzdłuż i dookoła, aż by się zwróciło uwagę ochroniarzy. Zaczęliby człowieka gonić, ale w tej pustce nic by przecież nie wskórali. Gonitwa by to była przednia, ubaw po pachy. No ale hulajnogi nie ma. Żywego ducha też.
Tak sobie wymyślam, gdy stoję w progu lśniącego jeszcze nowością dworca Łódź Fabryczna i patrzę w głąb tej czeluści niezmierzonej. Owszem, jest środek tygodnia, wieczór, ale nie że noc. Szedłem przez miasto pustawe, liczyłem, że na dworcu zobaczę jakieś bratnie, umęczone wędrowaniem dusze. Tłumów się tu nie spodziewałem, ale jak w tę pustkę patrzę, to się trochę jednak boję wchodzić. A co jeśli nie wolno?
Ten dworzec to najnowsza duma władz Łodzi. Ja tam się architektonicznie pastwić nad nim już nie będę, swoje się wypastwiłem. Nie jest to najgorszy nowy dworzec, jaki mamy w Polsce, nie jest też najlepszy. Poprawnie służy temu, do czego został stworzony – wsiadania i wysiadania z pociągów. Zdumienie jednak budzi jego skala, która w polskim pejzażu kolejowej konkurencji właściwie nie ma. Powiedzieć, że jest ten dworzec wielki, to nie powiedzieć nic. Rzec, że jest pusty, to ugrzęznąć w eufemizmie. Słowa ogrom i pustka na dworcu Łódź Fabryczna materializują się w doświadczeniu spotkania z architekturą w sposób pełny i wyjątkowy.
Tak czy inaczej – stoję w progu onieśmielony. Czas płynie jednak nieubłaganie, robię nieśmiało krok w głąb i wyczekuję, czy nie zawyją alarmy wybudzone z letargu zanudzonymi na śmierć czujnikami ruchu. Nic się jednak nie dzieje, cisza. Idę. Już z oddali widzę rzędy sztalug z ustawionymi na nich obrazami. Niemałe płótna wyglądają w tej gigantycznej przestrzeni jak rozrzucone przez dziecko klocki. Nie mam czasu oglądać, megafon wyszczekuje już zrobotyzowane komunikaty o moim pociągu. Jako że wokół nie ma nikogo, mam wrażenie, że mówi tylko do mnie. Kawałek dalej pierwsza żywa istota – ubrana w czerwony kitelek sprzątaczka. Ma wiaderka na wózku, mopa i bezmiar posadzki do skontrolowania. Jest zajęta swoimi sprawami, dopiero gdy podchodzę bliżej, podnosi głowę i spogląda na mnie mocno zdziwiona. Może myślała, że jest i będzie tu zawsze sama? Może jestem pierwszym człowiekiem, jakiego zobaczyła w czasie swojej zmiany? Przez chwilę patrzymy na siebie.
– Coś tu pusto – mówię w końcu, rozglądając się dookoła.
Kiwa głową, spogląda na mopa i rzuca z nutą wyrzutu w głosie: – Przynajmniej nikt nie brudzi.