Wyśnione życie programisty
Na spotkaniach rekrutacyjnych mówiłem „8 tysięcy”, tylko żeby zobaczyć reakcję. W połowie przypadków się zgadzano
GGdy mówię komuś spoza branży, że jestem programistą, czuję się, jakbym powiedział: „Jestem złym człowiekiem”. Znam opinię o ludziach z IT: że mają za dobrze, że za dużo zarabiają i że to niesprawiedliwe. Bo jeśli pomyśleć np. o zarobkach młodych lekarzy… Ale to oni dostają za mało, a nie my za dużo.
Myślę nieraz, że zacząłem za późno. I gdzie bym teraz był, gdybym zaczął wcześniej. W liceum chodziłem do klasy z rozszerzoną informatyką, ale samo kodowanie wydawało mi się nudne i trudne. Liczyłem, że nauczą mnie tego na studiach – jednych z najlepszych w kraju. Ale to był dramat. Starzy profesorowie, nieprzydatna wiedza i lawina zadań domowych – bo instytut dostał z Unii duży grant na maszynę do sprawdzania kodu i musiał znaleźć dla niej zastosowanie.
Kiedy trzeba było zaliczyć praktyki, złożyliśmy się z kolegami na zestaw kursów z podstaw programowania. Daliśmy 1000 złotych za płytki z filmami, na których miły pan wszystko pokazywał i tłumaczył po polsku. Później wpisałem w wyszukiwarkę: „Jaki jest najlepszy język programowania?”. Jedną z odpowiedzi było, że Python. Normalni programiści się z tego śmieją – robić w Pythonie to coś jak być wegetarianinem. To mi pasowało: w czymś, czym zajmuje się mało osób, szybciej można stać się dobrym.
Zrobiłem kurs w necie i zacząłem szukać stażu. Wysłałem 20 albo 30 CV, poszedłem na kilka rozmów: na każdej klapa, straszny wstyd. Aż w jednej firmie usłyszałem, że jestem obiecujący. Pomyślałem, że musieli się pomylić. Spytali o stawkę, odpowiedziałem, że 2000, już wcześniej to sobie wymyśliłem. A oni: brutto czy netto? Przestraszyłem się i powiedziałem, że brutto. To i tak było dla mnie dużo: do tej pory miałem tylko stypendium socjalne i kredyt studencki, który wziąłem, żeby wyjechać na studia. Więc gdy dostałem pierwsze 1800, czułem się, jakby mnie było stać na wszystko.
Rano chodziłem na zajęcia, potem do pracy. Co wieczór zestresowany, otwierałem komputer i sprawdzałem, jak zrobić to, co jest w planie na jutro. Po trzech miesiącach usłyszałem, że nie przedłużą ze mną umowy, bo nie ogarniam tak szybko, jak zakładali. I żebym się nie poddawał. No to wsiąkłem w anglojęzyczny internet – przewodniki, fora, podręczniki. I dalej słałem CV.
Pierwszą pracę dostałem zaraz po licencjacie: 2500 netto na umowę o dzieło. To była firma-agencja: zatrudniali dziesiątki programistów. W kontrakcie miałem wpisane 35 dolarów za godzinę, a dostawałem z tego 15 zł. Kojarzysz, jak wyglądają kurze fermy? To my jak te kury siedzieliśmy i znosiliśmy pieniądze.
Na komputerach zainstalowali program, który śledził ruch myszki i co 10 minut robił zrzut ekranu, żeby wysłać do klienta. Jeśli chciałem pójść po kawę i do łazienki, musiałem to zrobić w ciągu 10 minut, w międzyczasie podbiegając do biurka przesunąć kursor. Obserwowali nas, nawet gdy nie było nic do roboty: program robił skriny z podręczników, które mieliśmy czytać.
Po pół roku złożyłem wypowiedzenie. Słyszałem, że później szefostwo wynajęło agencję PR; teraz co chwilę urządzają imprezy integracyjne i sponsorują eventy. Takie malowanie trawnika. Ale nauczyłem się tam mnóstwa rzeczy, które pozwoliły mi iść dalej. Również tego, że praca u kogoś to nie niewolnictwo.
Rozmowa była krótka, obiecali, że zadzwonią, zszedłem na dół i zadzwonili. Dali mi tyle, ile powiedziałem: 3200 netto na umowie o pracę. Plus Multisport i ubezpieczenie, ale takie najbiedniejsze: musiałem wybrać osobę, która po mojej śmierci dostanie 1000 zł.
Wreszcie miałem płatną godzinną przerwę na obiad, w biurze była kuchnia z zawsze pełną lodówką: owoce, sałatki, kanapki. To nie takie częste: wielu pracodawców nie wie, że opłaca się wydać na zapas energetyków, bo programiści docenią to bardziej, niż gdyby dostali te pieniądze do ręki. Albo że warto kupić im konsolę: nawet jeśli pobawią się dwa tygodnie i zostawią, to będzie dla nich ważne, że tę konsolę mają.
Firma zatrudniała ciągle nowych ludzi, głównie obcokrajowców, w biurze prawie nie mówiło się po polsku. Szef zachowywał się, jakbyśmy mieli być następnym Twitterem czy Uberem. Urządzał castingi na sekretarkę, planował wynająć większe biuro w jedynym wieżowcu w mieście. Byłem świadkiem dyskusji: czy wydawać 20 tysięcy euro więcej miesięcznie na fajny widok. Notowaliśmy, co w tym biurze chcemy: masażery, pokój do PlayStation, do drzemek…
Robiliśmy sztuczną inteligencję, która potrafiła przewidzieć, ile wyświetleń będzie miał dany film na YouTubie. Zostałem rzucony na głęboką wodę, ale już się wcale nie stresowałem: nikt mnie nie poganiał, nikt nie patrzył przez ramię. To nie ja byłem sprawdzany, tylko mój kod. Codziennie, linijka po linijce. Nigdy nie siedzieliśmy za długo – powtarzano nam, że programista po ośmiu godzinach pisania przestaje być efektywny. Było miło, spokojnie, ciekawie: dokładnie tak, jakbym chciał, żeby było w pracy. I nagle, z tygodnia na tydzień, z biura zniknęła połowa ludzi. Zmienił się zarząd i zmieniła się atmosfera.
Zaprzyjaźniłem się z tymi, co zostali. W IT po pierwszej imprezie zazwyczaj jest straszny ból, bo ludzie mówią, ile kto zarabia. Niby każdy pracuje za tyle, ile mu pasuje. Ale gdy słyszysz, że ktoś robi to samo co ty, nieraz gorzej, a zarabia więcej, to przestaje pasować.
trochę, by zobaczyć, co mogę dostać. Rekruterzy czasem zapraszają ludzi, których nie planują zatrudnić, ja aplikowałem do firm, w których nie chciałem pracować. Mogłem sobie pozwolić na podawanie stawek z sufitu. Mówiłem „8 tysięcy” tylko po to, żeby zobaczyć reakcję. I w połowie przypadków słyszałem: „OK, nie ma problemu”. Ale najważniejsza była dla mnie kultura pracy. Nie ufałem tekstom typu: „Nasi pracownicy programują do nocy, dlatego że chcą”. Wiem, że sporo firm, zwłaszcza start-upów, jedzie na entuzjazmie młodych ludzi. Pamiętam rozczarowanie na twarzy rekrutera, gdy na pytanie: „Co jest dla ciebie najważniejsze w programowaniu?”, nie odpowiedziałem: „Misja ułatwiania ludziom życia, którą mogę realizować w waszej firmie”. Odrzucił mnie od razu.
Wreszcie trafiłem do małego polskiego software house’u, czyli firmy robiącej aplikacje na zamówienia. Na rozmowie tak mi się spodobało, że byłem gotowy podać sporo mniejszą stawkę, żeby tylko mnie zatrudnili. Ale to pytanie nie padło – wszyscy zarabiają tyle samo, łącznie z szefami. Zaproponowano mi kontrakt na stanowisku „młodszego senior developera”. Pomyślałem: najwyżej odpadnę po trzech miesiącach, ale za to sporo zarobię. No i jestem tu już rok. Podoba mi się, że nie ma dystansu między szefami a pracownikami, że sporo programujemy non profit, że dba się o higienę pracy. Pierwszy raz chcę w jakiejś firmie zostać. Wcześniej, gdy zaczynałem czuć się bezpiecznie, myślałem o zmianie.
Na rękę mam jakieś 10 tysięcy złotych miesięcznie, a nie doszedłem jeszcze do maksymalnej stawki. Nie mam dodatków, ale jak mi czegoś potrzeba do pracy, dywanika na przykład, zaraz dostaję. Ostatnio koledzy stwierdzili, że im nie smakuje kawa z ekspresu, i zażądali kawiarki. No to dostali, a nowy ekspres i 10 kilo saszetek stoi.
Co jest jeszcze fajnego w mojej firmie, to że mamy dużo dziewczyn. Ile to dużo? Jedna, ale na cztery osoby. Licząc z biurem w Warszawie – 5 na 20. Dla porównania: na studiach mieliśmy 5 na 200. Pamiętam, jak kiedyś na branżowej konferencji poszedłem na wykład „Kobiety w IT”. Prowadząca poprosiła: „Niech wszystkie kobiety na sali podniosą ręce”. I podniosła tylko ona. A słuchało jej 400 osób.
Sam zaczynam szkolić siostrę – ma dopiero dziesięć lat, ale mówi, że zostanie programistką, bo chce być jak ja. Zresztą jest mnóstwo darmowych warsztatów programistycznych dla kobiet, mocno promuje się „pozytywną dyskryminację”. Czasem do przesady: na jednej z konferencji wybuchła gównoburza o to, że wśród występujących jest za mały procent transseksualistów.
z dziewczyną do Kanady. Ale zarabiałbym tyle samo albo mniej. Najlepiej pracować z Polski dla zagranicy, zarabiać w euro czy dolarach, a wydawać w złotówkach. Albo wyjechać do ciepłych krajów: znajomy trzy miesiące programował z Tajlandii, bo chciał zmienić klimat.
Popyt na programistów rośnie dużo szybciej niż podaż, stąd tak niski próg wejścia na rynek. Słyszałem o kelnerze, który za namową kolegi nauczył się programować i dostał dobrą pracę. Ale był bardzo nieszczęśliwy, bo wolał być kelnerem. Znam prawnika po aplikacji, który po trzydziestce został juniorem i uczy się jak szalony, żeby nadrobić osiem lat. Inny znajomy szef firmy IT skończył teologię i parę lat pracował w szkole jako katecheta.
Wiem, że ta bańka pęknie. Doszkalam się, czytam przynajmniej jeden podręcznik w miesiącu, żeby w razie czego pozostać na powierzchni. I odkładam pieniądze, w przeciwieństwie do wielu moich kolegów. Wychodzi nowy iPhone czy MacBook, od razu biorą na raty. Faceci po czterdziestce, a nie mają oszczędności, bo uzależnili się od kupowania pierdół.
Rodzice? Są kioskarzami. Odkąd pamiętam, pieniędzy było na styk. Gdy chciałem sobie coś kupić, musiałem na to zarobić: w każde wakacje pracowałem u nich. Zawsze mnie wspierali i chciałbym się im odwdzięczyć, ale pieniędzy ode mnie nigdy nie wezmą. Odkąd otworzyli kiosk, czyli od 1989, nie byli na wakacjach, więc rok temu kupiłem im wycieczkę do Budapesztu. Wrócili inni ludzie: od razu zaczęli planować,