Pisarz w butach Stalina, czyli artyści i despoci
Ci, którzy nie znają Györgya Spiró, powinni go obligatoryjnie poznać, ci zaś, którzy kojarzą go jako autora masywnych powieści polonofilskich, mogą poczuć lekką konfuzję, albowiem „Diavolina” odbiega znacząco od wszystkiego, co do tej pory przeczytali. Wiadomo, że Węgier jest autorem monumentalnej powieści o Towiańskim i Mickiewiczu „Mesjasze”, oczywiste jest, że dał nam gigantyczną powieść o Wojciechu Bogusławskim „Iksowie”, że machnął jeszcze grubszą powieść „Niewola” o początkach chrześcijaństwa (choć nie w Polsce), a i tak nie wszystko wymieniłem, zostaje też jeszcze zasób książek nieprzyswojonych polszczyźnie.
Spiró to polonofil, z tego, co pomnę, zaciekły wielbiciel Wyspiańskiego, ale też slawista, stąd ciągnie go do tematów rosyjskich; wbrew powszechnemu mniemaniu Polska nie jest jedynym godnym uwagi krajem na świecie.
Dostajemy zatem powieść o podniecającym tytule „Diavolina” w tłumaczeniu Ireny Makarewicz, przyjemnie krótszą od wspomnianych cegieł, ale to nie historia o szatańskich wybrykach rodem z Bułhakowa, jest to rzecz o Maksymie Gorkim, a ściślej o czasach stalinowskich, a stalinizm to przecież nie tylko zbrodniczy system, ale tak naprawdę wielka metafora. A jak metafora, to literatura, a jak literatura, to pisarze, ma się rozumieć, a jak pisarze, to pisarzy umizgi do władzy i z drugiej strony wykorzystywanie pisarzy do celów władzy, słowem – faustowski cyrograf w modelowym wydaniu.
Takim Faustem tutaj jest Gorki, pisarz radziecki, o którym wszyscyśmy się w szkole uczyli, choć dzisiaj, zdaje się, nieszczęśnik popadł w zapomnienie, jak w Rosji – nie wiem, na świecie raczej tak. Nie Gorki nam o sobie tu opowiada, ale Olimpiada Czertkowa, kobieta Gorkiemu przez całe życie towarzysząca jako opiekunka, którą zwał Diavoliną. Ona nam stalinizm jako metaforę przedstawia, dając opis życia Gorkiego, ale i całego sowieckiego mechanizmu.
Fascynujące, jak bardzo artyści lgną do władzy, jak władza artystom imponuje, gdy tymczasem władza wyłącznie artystami się wysługuje, jeśli akurat są jej potrzebni. Jedynie termin przydatności artysty do spożycia wyznacza okres zainteresowania władzy sztuką i tymi, którzy ją tworzą.
Samobójczo lecieli zawsze pisarze, aktorzy, filmowcy do ognia, jaki buchał od władzy, zakres upokorzeń, na jakie byli gotowi, w rejonach czystej fikcji literackiej się znajduje.
Gorki zamawia sobie identyczną bluzę oraz identyczne buty z cholewami, jakie nosi Stalin, i tak odpicowany maszeruje do teatru, by na premierze nędznej sztuki propagandowej stać obok Stalina i wyglądać jak Stalin. Nie z przekory to przecież robi, nie jako wielce wyrafinowany żart, ale najpoważniej na świecie, bo nie ma dla niego większego zaszczytu, niż stać obok Stalina w identycznym jak Stalin ubraniu. Satrapa zaś idzie do teatru nie z tej przyczyny, że wielbi teatr, że jest teatru wysmakowanym koneserem, satrapa idzie do teatru grać swą rolę życia. Jakakolwiek by sztuka szła na deskach, jaki najgenialniejszy aktor by recytował najwybitniejszy tekst – prawdziwa gwiazda jest tylko jedna. Teatr każdego satrapę interesuje wyłącznie jako narzędzie, gdy teatr spełnia wobec satrapy posługi – istnieć może. Gdy własną drogę wybrać próbuje – będzie zniszczony, wraz z reżyserami i aktorami.
Artysta jest tylko dekoracją w teatrze, gdzie satrapa swoje sztuki wystawia: „Jedna fabryka za drugą, zakład za zakładem, szkoła za szkołą, związek zawodowy za związkiem zawodowym, organizacja partyjna za organizacją partyjną (...) Wszędzie ten sam rytuał: witają go pionierzy, on ich całuje, potem przemówienie sekretarza partii, przemówienie zaufanego towarzysza, burzliwe oklaski, przemówienie Gorkiego, burzliwe oklaski, Międzynarodówka. Mieli go za marionetkę i był marionetką, szkieletem, który nazwał się Gorki”.
Przez „Diavolinę” przewija się cała kawalkada pisarzy, aktorów, reżyserów, można powiedzieć, że ćwierć Wikipedii tu swoje role odgrywa, a każdy zastraszony, uniżony, niejeden z wyrokiem śmierci nad głową. Naturalnie kierowały nimi pobudki pragmatyczne, troska o własne istnienie, o to by ich książki były publikowane, ich sztuki wystawiane, ich filmy dopuszczane na ekrany. W swoim bezgranicznym egotyzmie, w swym bezbrzeżnym narcyzmie władza jednak wiedziała, że artyści są jeszcze bardziej egotyczni, osobliwie ci, którzy nie wierząc w Boga, nie wierzą siłą rzeczy w Szatana. Depozytariuszem szatańskich zamysłów jest na ziemi władza świecka – to do niej biec należy, by podpisywać cyrografy. Bywają twórcy w jakiś dziwny sposób bardziej podatni na podkupienie. Nie mówię tu o czystym układzie mecenas – artysta, nie daję przecież przykładu Medyceuszy, ja mówię o zwykłej władzy partyjnej. I w sumie to byłoby zrozumiałe, gdyby ich miłość była odwzajemniona. Nie jest odwzajemniona, władza może artystę przelecieć z niejaką nawet satysfakcją, ale przecież się w nim nie zakocha.
Miłość artysty do satrapy to jest dziwna fascynacja miernotą, która zdobyła władzę. Stalin tutaj to ponury głupek, zupełnie nieoczytany, nieinteligentny, intelektu oraz inteligencji nienawidzący, za to od inteligentów hołdy przyjmujący. „Pomimo wszelkich wysiłków ze strony Aloszy bolszewicy jednak nie polubili inteligencji” – a czemu mieliby polubić, znał ktoś kiedyś władzę zamordystyczną, która by lubiła inteligencję? Oczywiście inteligencja dlatego jest inteligencją, że nieustannie żyje we frajerskim przekonaniu, że można się dogadać, że da się przezwyciężyć przeciwności, że rozsądna rozmowa jest kluczem do porozumienia. Dlatego też każdy autokrata inteligencją pogardza – do władzy, niekoniecznie dyktatorskiej, zazwyczaj dochodzi się, wyznając i hołubiąc, że tak to ujmę, etos antyinteligencki.
Pisarze są zatem egotyczni, a nieszczęście rodzi się wówczas, gdy spotykają się pycha z głupotą. Kultura to jest – wrzucam piąty bieg patosu – wymarzone miejsce do uprawiania prostytucji duchowej. Zwłaszcza że satrapa nigdy nie obdarzy zaufaniem artysty, satrapa, będąc z natury głupszym od artysty, ale znajdując w swej głupocie siłę, opiera się na jeszcze głupszych – tak działa machina.
Stalin miał w głębokiej pogardzie głupszych od siebie – jak pisze Spiró – szydził z nich, poniżał publicznie, lecz miał zaufanie wyłącznie do takich. „Stalin jest zły, nikczemny, ograniczony, głupi, tchórzliwy, podstępny, jest fizycznym i duchowym kaleką, ale nie jest obłąkany. Tak naprawdę nigdy w nic nie wierzył”. A pisarz wierzy, że po prawdzie car jest porządny, tylko bojarzy źli, car chce dobrze, jeno podwładni mu robotę psują. Zaczadzony miłością do wodza, oślepiony blaskiem władzy człowiek nawet zgnojony łudzić się będzie, że wódz nic o tym nie wie, gdyby się dowiedział, toby wypuścił i przeprosił, to mali aparatczycy zło czynią, na złość wodzowi wyłącznie.
Oto Gorki płynie na Wyspy Sołowieckie, bo zatroskany jest losem więźniów Gułagu. Owszem, czekiści pokazują mu Gułag, ale więźniów chowają w piwnicach, za więźniów robią przebrani w więzienne łachy inni czekiści. Wszystko zostało na przyjazd pisarza wysprzątane i odmalowane, w niektórych oknach zdjęto nawet kraty – Gorki udaje, że wierzy, iż dobrze odżywieni czekiści to w istocie prawdziwi więźniowie, czekiści udają, że szanują Gorkiego, ale po prawdzie mają go za starego kretyna.
Wszyscy czasami jesteśmy Maksymem Gorkim.
Fascynujące, jak bardzo artyści lgną do władzy, jak władza artystom imponuje, gdy tymczasem władza wyłącznie artystami się wysługuje. Władza może artystę przelecieć z niejaką nawet satysfakcją, ale przecież się w nim nie zakocha