Zgliszczak uderza, czyli narodowe disco
Tylko raz w roku jest taki dzień, gdy kolejna miesięcznica smoleńska jest zarazem wigilią Święta Niepodległości. W taki dzień należy przeżyć coś wyjątkowo wzniosłego, a cóż jest bardziej wzniosłego niż wyprawa do teatru? Wybrałem się zatem tego deszczowego, listopadowego wieczoru na kolejny spektakl Pożaru w Burdelu, tym razem pod godnym i adekwatnym do chwili tytułem „Śmierć wrogiem ojczyzny”. Dokładnie w tym momencie, gdy Wielki Strateg dochodził do prawdy pod Pałacem Prezydenckim, ja dochodziłem do teatru WARSawy na Rynku Nowego Miasta – niby byliśmy blisko siebie, a jednak jakby daleko.
Mogę nawet rzec, że pobiegłem na nowy program Pożaru w Burdelu podniecony jak prezydent na wywiadówkę do Rydzyka, albowiem zobaczyć burdelowy spektakl o śmierci, usłyszeć piosenki o ekshumacjach i aborcjach, jest w zasadzie powinnością prawdziwego Polaka – nie ma dziś nic bardziej żywotnego w polskich debatach niż śmierć. Jakby zebrać wszystkie nasze polityczne konflikty i publiczne spory, to okaże się, że po prawdzie wszystkie są o umieraniu, najlepiej za Ojczyznę, bo inne umieranie mniejszą ma wagę i znaczenie; o zabijaniu żywych, ekshumowaniu nieżywych i mordowaniu nienarodzonych toczy się tu wielka narodowa rozmowa. Życie ma fatalne notowania w Polsce, śmierć zgarnia całą pulę, listopad ze względu na swój zaduszkowy, a zarazem niepodległościowy wymiar wybitnie sprzyja takim refleksjom. „Śmierć wrogiem ojczyzny” tylko na pozór wydaje się tytułem niesłusznie przekręconym, bo przecież z niejasnych, a wręcz niebywale mrocznych powodów uznaje się, że to, co możemy od siebie dać Polsce najlepszego, to śmierć, skoro nie cudzą, to przynajmniej własną – dzisiaj w Polsce bardzo dobrze jest być umarłym. Zdecydowanie gorzej być żywym, ale i temu w dłuższej perspektywie da się przecież zaradzić.
Narratorem tej kabaretowej opowieści jest Edmund Zgliszczak, ginekolog i ekshumator – zdaje mi się, że do tej pory oficjalnie nie występowała taka specjalizacja jak ekshumator, wszystko jednak wskazuje na to, że ekshumator może być zawodem z przyszłością. Jak wiadomo, ze względu na postęp cywilizacyjny i technologiczny jedne zawody wymierają, a inne powstają, akurat zawód ginekologa, a szerzej lekarza, zdaje się w Polsce zawodem schyłkowym, z przyczyn zarówno finansowych, jak i kulturowych, skoro zamieniamy powoli medycynę na znachorstwo, zaś zawód ekshumatora jak najbardziej przyszłościowym. Otóż Zgliszczak planuje wskrzesić niedawno zmarłego Maxa Hardkora, wizjonera i nacjotechnologa, którego fenomenalny mózg wciąż działa i sączy genialne wizje, wylewając ze swych zwojów ozdrowieńcze dla narodu strategie. Zgliszczak powołuje Instytut Żałoby Narodowej, zabrania zabawy, tańca i teatru, albowiem Warszawa jest cmentarzem, a na grobach się nie tańczy. Zwalczać Zgliszczak będzie bożka postępu i zgniliznę moralną, w zamian wszędzie pomniki Hardkora chce stawiać – co ma swój urok przecież, gdy postać Zgliszczaka zgniliznę planuje eliminować. Ja wiem naturalnie, że postać Zgliszczaka już w kilku programach Burdelu występowała, ale ja jestem neofitą, dopiero po raz wtóry na Pożarze w Burdelu byłem, choć planuję kolejne wyprawy, jak na prawdziwego neofitę przystało. Daleko mi do tych, którzy wszystkie burdelowe emanacje zaliczyli, raczej do tych należę, którzy już innego wyjścia nie znajdują w swym desperackim eskapizmie, jak tylko na Pożar w Burdelu chodzić, bo zarówno rzeczywistość, jak i wszelka sztuka filmowa i teatralna w głębokie stany depresyjne mnie wpędza; w Burdelu ukojenia i katharsis szukam.
Słowem Zgliszczak to dla mnie objawienie. Niby znam Zgliszczaka w różnych wcieleniach politycznych, niby nieustannie Zgliszczaków w telewizjach widzę, w radiach słyszę i w internetach podziwiam, ale tutaj widzę Zgliszczaka nad Zgliszczakami, uosabiającego całą ideę zgliszczakowości. Nazwisko Zgliszczak, jak się okazuje, to nie jest zwykła onomastyczna zabawa, „zgliszczak pospolity” bowiem to niebywale ponury, brzydki i nieprzyjemny grzyb, pasożytujący na drzewach i doprowadzający do ich obumierania, wyjątkowo perfidna forma życia z rodziny próchnilcowatych. Ja jednak Zgliszczaka wielką atencją obdarzam, szacunek do niego czuję, jego trumienno-pomnikowa ideologia staje się przecież naszą przyszłością.
Mam świadomość, że skrupulatne relacjonowanie spektaklu mija się z celem, to jest przecież dwugodzinna galopada skeczy i piosenek, ale wnioski wyciągnąć z tego da się jak najbardziej: to zabawna, radosna i taneczna opowieść o naszej największej wartości narodowej, o nekrofilii mianowicie. Patriota polski musi być nekrofilem, można powiedzieć, że bez zwłok sobie nie radzi, jedynie zgon nadaje sens istnieniu Polaka. Pożar w Burdelu wynosi temat na wyższy poziom, daje bezcenną wskazówkę: jeśli sławiąc śmierć i wszelkie tragiczne hekatomby, nie chcemy jednocześnie zamykać się w cmentarnym skansenie, musimy śmierć sławić melodyjną piosenką i tańcem. Rozmnażać się mamy masowo, a następnie masowo umierać, grzebać się, a po stosownym czasie ekshumować, ale w rytmach disco polo najlepiej, ściślej w rytmach disco narodowego, o czym śpiewają przekonująco i chwytliwie Żelazne Waginy. Wszak Zgliszczakowie, którzy władzę nad nami objęli, z jednej strony pragną, abyśmy nieustannie w żałobie byli pogrążeni, naszych wielkich poległych czcili, ale z drugiej nie zabraniają nam przerw na dobrą zabawę, na śpiew i taniec, pod warunkiem że będzie to disco polo o wymowie narodowej.
Tak nam też sugeruje Viki Krystyna Halik-Malinowska, nowa prezes telewizji, w interpretacji Kasi Kwiatkowskiej, której fenomenalny potencjał komediowy wciąż nie jest, obawiam się, w pełni spożytkowany – Viki Krystyna śpiewa radośnie, a zarazem przejmująco: „Koniec żałoby, rozpalamy grilla, kiedy idą chłody. Leżymy między Rosją a Niemcami, nie ma dla Polski ucieczki przed wojnami”. I to wszystko, ma się rozumieć, w biesiadnej formule, albowiem to patriotyzm biesiadny, a nie refleksyjny jest naszą domeną. Dostaniemy traumy narodowe i obowiązkowe ekshumacje połączone z zakazem aborcji, a na osłodę „seriale i etaty”, grilla i disco o Bogu, myślę że niełatwo przebić taką ofertę. Oczywiście będą też i zobowiązania: będziemy sławić umarłych, ale też walczyć z narzucanymi nam przez Europę szczepionkami, które wynaradawiają dzieci i nie pozwalają im chorować na odwieczne polskie choroby (jak w piosence o powracających ospie i polio). Będziemy czcić Hardkora i wielbić Zgliszczaka, fundując sobie patriotyczne tatuaże, które co prawda trochę bolą i nieco kosztują, ale są ładne, radosne i kolorowe jak Marsz Niepodległości.
Po wyjściu ze spektaklu w takim byłem rozgorączkowaniu, w takiej ekstazie, że niemal pobiegłem szukać najbliższego salonu tatuażu, aby sobie na umęczonym przez okupantów i zaborców ciele zafundować jakieś dziary narodowe i bieżyć napawać się śmiercią w nocnym klubie patriotycznym albo na koncercie pieśni martyrologicznych. Czułem, że jestem we wspólnocie, że stanowię część wielkiej zjednoczonej rodziny, rozpierała mnie duma i szczęście. Maszerowałem z Rynku Nowego Miasta przez wymarły Rynek Starego Miasta, aż doszedłem do placu Zamkowego i Krakowskiego Przedmieścia, gdzie demontowano właśnie niekończące się rzędy barierek, bo było już po wystąpieniu Wielkiego Stratega, który udał się gdzie indziej dochodzić do prawdy.
Będziemy sławić umarłych i walczyć z narzucanymi nam przez Europę szczepionkami, które wynaradawiają dzieci i nie pozwalają im chorować na odwieczne polskie choroby