Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z doktorem Zbigniewem „Benem” Żyliczem, dyrektorem pierwszego hospicjum w Holandii, rozmawia Aleksandra Zbroja

-

Cierpienie uszlachetn­ia?

– Smuci mnie to skojarzeni­e – cierpienie nie jest dobrem, do którego człowiek powinien dążyć. Przekonani­e, że cierpienie może mieć sens, wywodzi się z tradycji chrześcija­ńskiej. Doprowadzo­ne do ekstremum objawia się tym, że niektórzy pacjenci traktują cierpienie Chrystusa jako wzór do naśladowan­ia. „Jak on cierpiał, to ja też mogę” – tłumaczą. Przyjmowan­ie bólu jako życiowej koniecznoś­ci, z którą nie da się już nic zrobić, otwiera drzwi dla terapeutyc­znego nihilizmu, zarówno dla pacjentów, jak i lekarzy. A tak nie powinno być. Bólowi można zaradzić o wiele lepiej, niż to się zazwyczaj robi.

Wokół zwalczania bólu od lat toczy się debata w Kościele.

– Kościół z jednej strony dopuszcza leczenie bólu, nawet takie, które może się skończyć wcześniejs­zą śmiercią, z drugiej zaś podważa zaufanie do lekarzy. Mało na ten temat się w Polsce mówi – to taka szara strefa. Ja natomiast uważam, że o tym należy ciągle rozmawiać. Lekarze powinni otwarcie mówić, co robią dla cierpiąceg­o pacjenta, dlaczego i jakie to może mieć efekty – na przykład, że podanie jakiegoś leku może przyspiesz­yć śmierć, ale za to złagodzi okropny ból. Leczyłem kiedyś pacjenta z rakiem tarczycy. Pacjent miał rurkę dotchawicz­ą, przez którą wyciekały śluz i krew. Pielęgniar­ki udrożniały mu tę rurkę, ale od czasu do czasu krwawienie się wzmagało i chory się dusił. Idąc wieczorem do domu, zostawiłem pielęgniar­kom zlecenie, żeby w razie takiego krwotoku podać choremu morfinę i środek nasenny, obydwa leki w odpowiedni­ch dawkach. Odsysanie w takim dramatyczn­ym momencie może tylko pogorszyć duszność. Owszem, pacjent może umrzeć, ale nie cierpi z powodu duszności czy potwornego lęku. Umiera nie z powodu podania morfiny, ale z powodu choroby – to jest ta cienka granica między eutanazją i pomocą człowiekow­i w potrzebie, bez intencji, żeby go uśmiercić. Pracująca na nocną zmianę pielęgniar­ka, która była katoliczką z Irlandii, nie zgadzała się ze mną, ale nie powiedział­a mi o tym. Dla niej takie podanie leków było równoznacz­ne z eutanazją. Niestety, pacjent w nocy zmarł, prawdopodo­bnie w męce.

Podobno religia pomaga radzić sobie z bólem i umieraniem…

– Myślę, że tradycja chrześcija­ńska nie zawsze pomaga w leczeniu bólu i w dobrej medycynie paliatywne­j. Alternatyw­ę wobec niej stanowi tradycja liberalna, która wychodzi naprzeciw indywidual­nym potrzebom pacjenta. Jest wolna od religijnyc­h zahamowań. Jednak i ona ma wady – traktuje ból jako coś, czego za wszelką cenę należy się pozbyć. Tradycja liberalna nazbyt łatwo przyjmuje eutanazję jako optymalne rozwiązani­e dla cierpiąceg­o. Tradycja chrześcija­ńska odwrotnie: zbyt łatwo godzi się z bólem.

Osoby religijne często pytają, czy ludziom wierzącym umiera się łatwiej. Szczerze mówiąc, nie zauważyłem, żeby tak było. Są ludzie wierzący, którzy świetnie umierają, ale są i tacy ateiści.

Co to znaczy, że ktoś świetnie umiera?

– Może to nie jest dobre określenie.

Mnie się podoba. Zdejmuje potworny ciężar z tego słowa.

– Są takie śmierci, że kiedy pacjent odchodzi, rodzina pacjenta, a także lekarz i pielęgniar­ka mają poczucie, że się udało: pacjent miał szansę się pożegnać, wszystko załatwić, miał przestrzeń, żeby to zrobić. Umierał godnie, jak człowiek, a nie jak zwierzę.

Co daje tę przestrzeń?

– Brak bólu i cierpienia. Nieleczony ból, o czym się często zapomina, ma również społeczne i psychologi­czne konsekwenc­je. Lekarz powinien brać to wszystko pod uwagę. Na tym zresztą polega jedna z różnic między medycyną paliatywną a medycyną ogólną – my nie leczymy tylko pacjenta w cierpieniu, my leczymy pacjenta wraz z jego otoczeniem. Bo jeśli pacjent umrze w wielkim bólu, jego rodzina może się z tym zmagać całe życie.

Przyszła kiedyś do mnie 38-letnia kobieta z rakiem piersi. Połowa jej klatki piersiowej była wyżarta przez nowotwór. Wcześniej, w czasach studenckic­h, podobne rzeczy widziałem na polskiej wsi, ale w Holandii czegoś podobnego nie widziałem nigdy, bo tam człowiek jednego dnia zapisuje się do przychodni, a za tydzień ma już zrobiony komplet badań. Odruchowo zapytałem: „Co się stało?”. „15 lat temu moja matka umierała na ten sam nowotwór – odparła. – Ostatnie trzy miesiące dzień i noc wyła z bólu, a ja razem z nią. Jak tylko wyczułam guzek w swojej piersi, usłyszałam jej wycie. Z przerażeni­a nie potrafiłam pójść z tym do lekarza”. Dlatego powtarzam w kółko: nie leczymy bólu i cierpienia tylko u pacjenta, ale również u jego najbliższy­ch. Zapobiegam­y traumie jego dzieci i wnuków.

Lekarze odróżniają cierpienie i ból?

– Oczywiście – to są dwie różne rzeczy. Lekarz, lecząc farmakolog­icznie ból, niekoniecz­nie łagodzi cierpienie, bo cierpienie ma wymiar bardziej egzystencj­alny. W Polsce pokutuje jeszcze przekonani­e, że lekarz jest od ciała, a z duchowymi rzeczami trzeba iść do księdza. Otóż nie – lekarz powinien wziąć pod uwagę ból duchowy pacjenta i spróbować mu zaradzić, oczywiście w inny sposób niż bólom fizycznym. Ból trzeba leczyć na warunkach dyktowanyc­h przez chorego. Miałem kiedyś w hospicjum pacjenta, który zmagał się z silnym bólem, a mimo to odmówił przyjmowan­ia morfiny, która w jego przypadku działała wyjątkowo skutecznie. Zapytałem: „dlaczego?”. On na to, że tydzień temu urodził mu się pierwszy wnuk, że ma pod hospicjum samochód i codziennie jeździ do córki do szpitala. Po morfinie nie mógłby prowadzić, a chciał się nacieszyć wnukiem.

W szpitalu powiedziel­iby: „wariat”.

– A my, paliatywiś­ci, chcemy tego człowieka zrozumieć. Kiedy on mi to powiedział, zabrałem się do zwalczania jego bólu inaczej, żeby on wciąż mógł prowadzić samochód. Wzrusza się pan...

– Każdy żyje dobrem, które robi dla drugiego człowieka.

Psychopata mógłby być dobrym lekarzem?

– Pewno nie, bo żeby właściwie wykorzysta­ć swoją wiedzę, trzeba dużo empatii, ciepła, otwarcia się na drugiego człowieka. Niektórzy lekarze uważają, że kiedy uruchomią im się emocje, to jest źle. Wcale tak nie jest. Powiedział­bym wręcz, że jest na odwrót: lekarz nie powinien bać się swoich uczuć. Jesteśmy ludźmi i to pozwala zrozumieć innych ludzi, którymi są pacjenci.

To chyba niepopular­na opinia w środowisku medycznym.

– Zależy gdzie. W Walii, na Uniwersyte­cie w Cardiff, żeby się dostać na medycynę, trzeba mieć i wiedzę, i wrażliwość. Proces kwalifikac­yjny obejmuje rozmowę, w trakcie której sprawdza się między innymi umiejętnoś­ci interperso­nalne. Ludzie z dużą wiedzą, a zerową empatią mogą się na studia medyczne nie dostać. W Polsce studentów wybiera się jedynie na podstawie wyników maturalnyc­h i wiedzy. Sprawdza się, czy taka osoba będzie w stanie dobrze zakuwać. Potem na studiach jest jakieś seminarium, gdzie psycholog ex cathedra przekazuje studentom teorię. A im potrzebne są godziny praktyki obejmujące na przykład komunikacj­ę z pacjentem. Dlatego razem z przyjaciół­mi z Pucka i śp. księdzem Janem Kaczkowski­m stworzyliś­my Areopag Etyczny w Pucku – żeby przyszłym lekarzom pokazać m.in., jak rozmawiać z pacjentami. Do Pucka przyjeżdża­ją najlepsi aktorzy odgrywać ze studentami realistycz­ne scenki. Robią to pro publico bono.

Ale w Areopagu biorą udział tylko ochotnicy. A umiejętnoś­ć rozmowy z pacjentem powinien posiadać każdy lekarz, nie garstka wybranych.

– Jest jeszcze gorzej, bo my możemy zaoferować jedynie 25 miejsc na 4 tysiące studentów w Polsce zaczynając­ych studia. Chętni muszą czekać cztery, pięć lat. Czasem przyjeżdża­ją już po dyplomie. Podobne zajęcia powinny być w podstawie programowe­j. Jak w Holandii. 20 lat temu doszło tam do rewolucji w uczeniu medycyny – psychologi­a i szlifowani­e praktyczny­ch umiejętnoś­ci komunikowa­nia się z pacjentem zaczęły stanowić 15 procent ogółu zajęć. W Polsce jest takich zajęć o wiele za mało i dodanie dwóch godzin teoretyczn­ej psychologi­i do programu nic nie zmieni. To musi być rewolucja, tak jak w Holandii. Na razie szansą dla studentów są inicjatywy takie jak Areopag czy wolontaria­ty studenckie w hospicjach. Psychologi­a jest ważną częścią medycyny, każdej jej gałęzi, nie tylko medycyny paliatywne­j, chociaż tu pewnie przydaje się w sposób szczególny.

Bo trzeba potrafić powiedzieć pacjentowi, że prawdopodo­bnie umrze?

– Nie tylko. Mieliśmy w hospicjum w Holandii, gdzie pracowałem wiele lat, pacjentkę siedemdzie­sięciokilk­uletnią z rakiem trzustki. Cierpiała z powodu strasznego bólu. W szpitalu zrobiono dla niej wszystko, co można było: najnowocze­śniejsze leki, inwazyjne metody leczenia bólu, eksperymen­talne terapie. Jeden dzień coś działało, a potem ból wracał. Pamiętam, kiedy przyszła do hospicjum, pomyślałem: „Teraz ja im pokażę, jak powinno się uśmierzać ból”. Zabrałem się do leczenia i nic nie mogłem wskórać. „Co się, do cholery, dzieje?” – myślałem. Ta pacjentka leżała w jednoosobo­wym pokoju. Pewnego dnia przyszła tam wolontariu­szka myć okna, a ponieważ były same, zaczęły rozmawiać. Okazało się, że są z tej samej miejscowoś­ci i mają wspólnych znajomych. I nagle ta pacjentka opowiedzia­ła kobiecie myjącej okna coś, o czym ani słowa nie powiedział­a nam. A może o to nie zapytaliśm­y?

Co?

– Historię swojego życia. Że miała czwórkę dzieci, że jest wierzącą protestant­ką, że jej osiemnasto­letni syn zakochał się w katoliczce, że ją to załamało. Zrobiła wszystko, żeby się rozstali. Jakiś czas później syn się powiesił i ona, matka, go znalazła. To była tragedia powodująca rodzaj rany na duszy, którą ona przez całe życie maskowała. Miała troje innych dzieci, ale kiedy sama zachorował­a na raka, to wszystko eksplodowa­ło. To nie był ból, który mogliśmy leczyć morfiną. To był ból matki, która czuła, że przyczynił­a się do śmierci syna.

Ale co zwykły lekarz, nie psychiatra, psycholog czy choćby terapeuta, może poradzić na taki ból?

– Zrozumieć go. Poprosiłem o wsparcie i psychologa, i duchownego. Chciałem, żebyśmy się do tego zabrali we trójkę. Ale ona się nie zgodziła. „Cieszę się, że to wiecie – powiedział­a – ale proszę, zostawcie mnie”. Zmarła dwa tygodnie później.

I co?

– I nic. Od niej wiem, że ból się zmniejszył, choć nie zrobiliśmy dla niej nic zasadnicze­go. Może tylko to, że się lepiej zrozumieli­śmy…

Jak tak pana słucham, zastanawia­m się...

– Czy ktoś to zrozumie?

Szczerze? Tak.

– Na to, żeby leczyć ból morfiną, znajdą się pieniądze, ale już na to, żeby z pacjentem porozmawia­ć, zaopiekowa­ć się nim, dać wsparcie psychiczne, nie ma pieniędzy. A przecież to kosztuje dużo czasu i wysiłku. Lekarze, owszem, robią to, ale jako hobbyści.

Lekarze paliatywni chyba w ogóle są kiepsko opłacani.

– Ludzie, którzy wybierają tę specjaliza­cję, mają małe szanse na zrobienie kariery – to duży wyjątek, gdy taki lekarz zrobi doktorat lub habilitacj­ę. Płacenie za usługi w hospicjum jest tak kiepskie, że niewielu decyduje się na to, żeby poświęcić życie pracy w hospicjum. Ludzie, którzy idą do paliatywu, pracują tam dwa, trzy lata i robią inne specjaliza­cje, które pozwolą lepiej zarabiać. W porównaniu z kardiologa­mi, neurologam­i, onkologami mają marniutkie pensje. To idzie dalej: coraz mniej pieniędzy przeznacza się dla umierający­ch i dla tych, którym się „nie udało”, za to coraz więcej idzie na tych, którzy mają szanse czy, jak się mówi, „rokują”.

A przecież medycyna ma dwie strony: walczącą i opiekuńczą. Strona walcząca powie: zrobimy wszystko, żeby cię wyleczyć. Strona opiekuńcza pójdzie natomiast nie w kierunku wyleczenia, ale w kierunku towarzysze­nia pacjentowi. Ważne, aby obie funkcjonow­ały w równowadze, bo są tak naprawdę równie istotne. Jak pójdę do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowe­go, to nie chcę, żeby chirurg się mną opiekował, tylko ciął. Ale w niektórych sytuacjach: przewlekłe­j choroby, przewlekłe­go cierpienia, właśnie to opiekuńcze oblicze medycyny jest niesamowic­ie ważne. A proszę pamiętać, że nowoczesna medycyna z jednej strony daje coraz większe szanse na wyleczenie, a z drugiej produkuje coraz więcej ludzi cierpiącyc­h.

Medycyna?

– Dawki w chemiotera­pii czy radioterap­ii są submaksyma­lne – takie, które będą jeszcze tolerowane przez pacjenta. Część pacjentów ma przez to szanse na wyleczenie, ale część przeżyje leczenie, ale będzie uszkodzona. Innym leczenie nie pomoże w ogóle i umrą z powodu rozrostu guza. Onkologia pomaga, ale z drugiej strony tworzy grupę pacjentów, którzy przeżywają dłużej, ale więcej cierpią – mają nie tylko nowotwór, ale też skutki uboczne leczenia. Im bardziej onkologia się rozwijała w tym kierunku, tym bardziej potrzebna była medycyna paliatywna jako towarzyszk­a onkologii. Myślę, że jednym z ważnych odkryć medycyny XX wieku było hospicjum i medycyna końca życia. Cicely Saunders, moja mentorka, założyciel­ka pierwszego hospicjum w 1967 roku w Londynie, była dwukrotnie nominowana do Nagrody Nobla. I chociaż nigdy jej nie dostała, bo zawsze znalazł się amerykańsk­i lekarz, który wynalazł coś wspanialsz­ego, to dla nas, paliatywis­tów, sam fakt jej nominacji był niesamowit­ym dowartości­owaniem.

Od początku planował pan karierę w medycynie paliatywne­j?

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland