Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Krystyna Eichler
Wdniu 1 sierpnia w południe zmarła wWoodland Hills w Kalifornii Krystyna Eichler. Była rdzenną Polką urodzoną wCzęstochowie, awychowaną wAugustowie, gdzie jej ojciec Stefan Eichler, oficer kawalerii, przez parę lat był starostą; mama Konstancja wywodziła się z rodziny generała Jana Skrzyneckiego, jednego zwodzów powstania listopadowego.
Krysia, podobnie jak jej młodszy brat Janusz, od dziecka miała wielkie zdolności do rysunków – lecz to nie na Akademię Sztuk Pięknych wWarszawie poszła po maturze, zdanej cum laude w 1939 roku, ale na architekturę przy warszawskiej politechnice. Wybuch wojny odmienił losy wszystkich Polaków, także rodziny Eichlerów. Krystyna znalazła się wWilnie, skąd w 1941 roku wraz z bratem i matką została wywieziona na Syberię, co opisała w autobiograficznej książce „Śladami Odysei”, wydanej wToruniu w2003 r. Nie jest to jej jedyna książka, bo oprócz niej wydała po angielsku „Syberian Notes” oraz wspomnienia ojca zatytułowane „Ztrudu naszego iznoju”, aponadto kilka opowiadań ze swego życia (niektóre czekają jeszcze na druk).
Nieprzeciętny talent literacki połączony z uzdolnieniami muzycznymi imalarskimi zajaśniał wcałej pełni dopiero wpołowie życia, podczas którego była przede wszystkim architektem. Znakomite, bardzo gruntowne studia architektoniczne ukończyła jako stypendystka Rządu Polskiego w Londynie w 1948 roku w Bejrucie, wLibańskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie wykładowcami byli najlepsi francuscy architekci zparyskiej Beaux-Arts. Opowrocie do Polski mowy być nie mogło. Krysia z mężem Stanisławem Jukowiczem, który też ukończył wBejrucie architekturę, wyjechała do Argentyny, do Buenos Aires, dokąd po pewnym czasie sprowadzila zLondynu matkę i brata (ojciec wolał zostać wAnglii) i gdzie przyszła na świat jej jedyna córka Joanna Jukowicz. W Buenos Aires przez 11 lat pracowała jako architekt w biurze Francuza Gambourga, ale własną pracownię architektoniczną założyła dopiero wUSA, wWoodlands Hills. Pokonując uprzedzenia do kobiet architektów, osiągnęła specjalizację zawodową wdziedzinie budownictwa osiedli iwieżowców. Ma na swoim koncie 3 hotele, 6 wieżowców, ponad 20 domów mieszkalnych, kina, jednorodzinne rezydencje, pomieszczenia dla koni rasowych wBrazylii. Była – jak sama pisze osobie wwydanych przez siebie wspomnieniach „Moje amerykańskie perypetie” – babą dziwem, której udawało się rzucać na kolana niedorastających jej do pięt niedouczonych architektów płci męskiej. Wielokrotnie zmieniała adresy, aż wreszcie kupiła wWoodland Hills stary, przytulny dom, do którego dobudowała skrzydło dla córki. Po trzęsieniu ziemi w 1994 r. musiała od nowa postawić ten dom. I nadała mu atrakcyjniejszy wygląd.
Tam mieszkała, przyjmowała gości w livingu, wychowywała dwie wnuczki, uprawiała ogródek, a przede wszystkim malowała. Malować zaczęła w wieku 50 lat, zrazu po to, aby dotrzymywać towarzystwa Delowi Larsonowi, Amerykaninowi szwedzkiego pochodzenia, który miał szansę stać się jej drugim mężem po przeprowadzeniu rozwodu z pierwszym. Nagła śmierć Dela podkopała jej zdrowie, ale nie oderwała od malarstwa. W jej płaskich, dwuwymiarowych obrazach surrealizm przeplata się z baśniowością; jest to surrealizm renesansowych twórców Bruegla i Boscha nieprzypominający surrealizmu XX wieku, o różnej tematyce: powóz z koniem, park we mgle z pomnikiem i samotną dziewczęcą postacią, dwie postacie odchodzące wświat po moście koło budynku odbijającego się wwodzie, Adam iEwa, argentyńskie tango, rudy kot i Joanna nad sadzawką – ponad 30 olejnych płócien, z których część może trafi do polskich muzeów. We wszystkich obrazach przedstawiających różne nierzeczywiste budynki, ściany, wnętrza, drogi znać oko architekta.
WAmeryce Krystyna urządzała wystawy swoich prac, dopóki nie zniechęciły jej nagrody przyznawane abstrakcyjnym „dziełom” – tandecie bez żadnej wartości, łączącej bzdurny happening z kpiną z publiczności.
Krysia Eichlerówna do końca życia mówiła i pisała nienaganną polszczyzną. 70 lat pobytu na emigracji nie wytrąciło jej z nurtu języka polskiego, wyniesionego z domu rodzinnego i gimnazjum wAugustowie, gdzie miała wspaniałego profesora od polskiego, pana Późniaka. W jednym z ostatnich listów tak pisała do mnie, młodszej polonistki: „Ja uważam, że język polski jest piękny. A tu muszę żyć z językiem angielskim, którego bardzo nie lubię. Moje wnuczki nie mówią po polsku i muszę mówić do nich po angielsku”.
Wkońcu kwietnia br. wzruszająco szczerze napisała: „Jestem ślepa, głucha i nie mogę chodzić. Nie prowadzę gospodarstwa, to znaczy nie gotuję. Dostaję codziennie obiadki od takiej organizacji, co rozwozi staruszkom obiady. Naturalnie płacę za to. Te obiadki nie są smaczne, bo Amerykanie nie potrafią zrobić smacznego jedzenia, ale nie mam wyjścia ijem je. Zpowodu wieku iślepoty nie mam samochodu. Jeżdżę na elektrycznym skuterku. Wszyscy krzyczą, że jest to niebezpieczne, ale ja stale staram się być niezależna”.
I była niezależna, mało powiedzieć: była filarem i oparciem materialnym dla swojej rodziny aż do końca. W lipcu z powodu wielkich boleści znalazła się w szpitalu, gdzie stwierdzono raka nerki z przerzutami na wątrobę i odesłano do domu z zapasami morfiny. Miała pełną świadomość zbliżającej się śmierci, przygotowywała do niej córkę i przyjaciół, z którymi jeszcze w maju obchodziła swoje 91. urodziny – jak zwykle w chińskiej restauracji. Ciało jej zostało spalone – tak jak chciała.