Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
POKORNY JAK PACJENT
Lekarz może się spóźnić sporo do pracy. Ty, pacjencie, czekaj. Lekarzowi nie zwraca się uwagi, bo się obrazi i odejdzie z pracy. Ty, pacjencie, ciesz się, że jednak cię przyjmie. Bo jak się lekarz obrazi, zerwie umowę, to będziesz miał jeszcze gorzej...
Mogłaby to być historia z cyklu: zatelefonował do redakcji czytelnik i się pożalił... Mogłaby, bo takie telefony co jakiś czas odbieramy. Tym jednak razem spotkało to mnie, więc mam o tyle łatwiej, że nie muszę weryfikować słów czytelnika, wszystko przeżyłam na własnej skórze. Abyło tak...
Wmojej przychodni POZ dostałam skierowanie do ortopedy. – Najlepiej zapisać się do poradni przy szpitalu wGostyninie Gorzewie, bo tam najkrócej się czeka – doradziła lekarka.
Faktycznie, w Kruku (to o ten szpital chodzi) wyznaczyli termin już po paru tygodniach. Poinformowali, że specjalista przyjmuje od 15 do 18, więc w ostatni piątek punkt godz. 15 stawiłam się w poczekalni. A tam – tłum ludzi! O kulach, z rękoma na temblakach, niektórzy, jak ja, bez widocznych oznak jakiegoś uszczerbku. Z rejestracji ktoś przyniósł wiadomość, że pacjentów jest 40, reszta to, sądząc z obserwacji, osoby towarzysząco-wspomagające. Choć jedna pani była jako stacz zwykły, miała czas, żeby przyjechać wcześniej i zająć miejsce cierpiącej bratowej, która dojedzie później.
Jak lekarz zdoła w trzy godziny przyjąć 40 osób? I jeszcze tych niezapisanych, którzy liczą na cud? Nikt nie ma numerka, nikomu nie wyznaczono godziny przyjęcia. Dla wielu osób wpoczekalni brakuje krzesełek. Ja jestem przedostatnia (zaraz za mną pojawiła się dziewczyna z ręką na temblaku) i już wiem, że ci bliżej drzwi siedzą tu od wielu godzin. Byle się dostać, byle pozbyć się tego cierpienia, które wyraźnie maluje się na twarzach.
Czekam niecierpliwie, kiedy z gabinetu wyjdzie jakiś pacjent, żeby obliczyć, ile to może potrwać. – Ale... lekarza jeszcze nie ma – owpół do czwartej oświecają mnie „kolejkowicze”.
– Gdzie jest lekarz? – pytam już dość gromko w recepcji, na co młoda pracownica ze smutną miną mówi, że ona nie wie, że to nie jej wina, żebym zapytała... lekarza! Ale przecież jego nie ma! Pacjenci potulnie spuszczają głowy, patrzą wpodłogę...
Wychodzę. Definitywnie. Płacąc przez tyle lat składki zdrowotne, znów będę musiała pójść do jakiegoś prywatnego gabinetu. Że mnie stać? Nie bardzo, ale ile można żyć z bólem?!
Poniedziałek. Telefonuję do tego szpitala (należy do Arion Med) jako dziennikarka. Tak się przedstawiam i mówię, że chcę opisać historię, której sama doświadczyłam jako pacjentka, niedoszła zresztą. Pani dyrektor ds. jakości zapewnia, że jestem pierwsza, która ztaką skargą się zwraca. Iże opinie innych są bardzo pozytywne, co uwidacznia się wanonimowych ankietach. Ile takich ankiet zostało wypełnionych wtym roku, pani dyrektor dokładnie nie wie, ale wtamtym roku jakieś 80. Mówi jeszcze pani dyrektor, że dotąd, ze względu na te dobre opinie, nie mogli wprowadzać żadnych działań naprawczych, ale po moich uwagach coś się postarają zrobić. I że lepiej mi to wyjaśni pani kierownik przychodni, ale zanim odda słuchawkę, to zastrzega, że rozmawia ze mną wyłącznie jako z pacjentką.
Pani kierownik również przedstawiam się jako dziennikarka. Dowiaduję się od niej, że w piątek widziała, wychodząc z pracy o 15.30, jak orto- peda podjeżdża na parking. Powiedział: „Już jestem”, więc uspokojona wróciła do domu.
Lekarz dojeżdża z Sochaczewa, więc trzeba brać pod uwagę, że po drodze mogą go spotkać różne zdarzenia, np. wypadek albo „trzy czerwone światła pod rząd”. No nie, wypadku nie miał, ale światła były niekorzystne. Aco do kolejki, to ludzie już od godz. 12 się w niej ustawiają. Apo co, skoro przyjęcia od 15? – Może dlatego, żeby być pierwszymi i mieć pewność dostania się do specjalisty? – podpowiadam. Pani kierownik odpowiada, że lekarz i tak przyjmuje do ostatniego pacjenta, ale ona sama wie, że dla chorych sytuacja jest niekorzystna. Zapowiada, że spróbują wprowadzić system numerkowy. Tylko mam nic nie pisać, bo rozmawia ze mną jako z pacjentką.
Edycie Nowogórskiej, rzeczniczce praw pacjenta wszpitalu, najdobitniej jak mogę znów przedstawiam się jako dziennikarka z „Wyborczej”. – Wiem o tej sytuacji od dawna – od- powiada, kiedy już kończę referować to samo. – Mamy dwóch specjalistów ortopedów, obaj przyjeżdżają z innych miast i doskonale wiedzą, od której będą przyjmować chorych, dostają grafiki.
Pani rzeczniczka potwierdza znaną powszechnie prawdę – do ortopedy bardzo trudno się dostać, wokolicach Płocka, Gostynina jest ich mało i trzeba bardzo długo czekać na wizytę. – Jesteśmy zadowoleni, że doktor wogóle do nas przyjedzie, bo może się wcale nie pojawić – przyznaje Edyta Nowogórska. Dlatego tak trudno wyciągnąć konsekwencje za spóźnienia, bo jak się specjalista obrazi i zerwie umowę, to ludzie wogóle nie będą mieli lekarza... – A to będzie dla nich jeszcze gorzej, bo na wizytę będą czekali przez długie miesiące – konkluduje rzeczniczka i dodaje, że dlatego ludzie ustawiają się wkolejkach już nawet od godz. 10 (sic!), „a wielu, jak pani, rezygnuje i idzie leczyć się prywatnie. System, wktórym żyjemy, jest niestety taki, że to oni, specjaliści, ustalają warunki”.
Nowogórska obiecuje, że porozmawia z ortopedami. I z kierowniczką przychodni, by stworzyć taki system, żeby ludzie nie zarywali całego dnia na stanie wpoczekalni. Może wystarczyłoby poinformować poszczególne grupy ludzi, że dostaną się do gabinetu np. między 17 a 18? Wtedy, nawet jeśli wszystko się przesunie w czasie, nie będą musieli tracić całego dnia.
Rzeczniczka nie zakazała mi pisania o tym, co powiedziała...
- Gdzie jest lekarz? – pytam już dość gromko w recepcji, na co młoda pracownica ze smutną miną mówi, żebym zapytała... lekarza! Ale przecież jego nie ma! Pacjenci potulnie spuszczają głowy, patrzą w podłogę