Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
DO KOGO NALEŻĄ WIELCY
Kiedy wracałem z wizyty u znajomych, wpełni świadomie skierowałem swe kroki tak, by trafić na nieszczęsną ul. ks. Romana Indrzejczyka. Nieszczęsną, bo budzącą kontrowersje. Nie wszyscy uważali, że tak ten kawałek miasta należy nazwać. I to nie przez wzgląd na wątpliwości co do wyjątkowości osoby patrona – tych nikt chyba nie miał. Raczej przez szacunek dla jego skromności i pokory, które mogą wskazywać, że sam by sobie tej ulicy nie życzył.
Podobne wątpliwości można mieć wstosunku do upamiętniania Wisławy Szymborskiej czy ks. Jana Twardowskiego. Tego ostatniego spotkało po śmierci nawet bardziej dobitne pogwałcenie jego woli. Wbrew wyrażonemu wprost w aneksie do testamentu życzeniu, że chce spocząć na warszawskich Powązkach, pochowano go wŚwiątyni Opatrzności Bożej – jako pierwszego zPanteonu Wielkich Polaków. Do którego zapewne sam nie chciałby trafić.
Być może jest coś znamiennego wtym, że gdy myślę o osobach, które upamiętniane są wbrew swej woli, pierwsi i pierwsze na myśl przychodzą mi poeci i poetki. Nie sprzedawali swej prywatności. Jeśli już, to ofiarowywali nam coś więcej: intymność swych przeżyć, myśli, emocji, którą zamykali wwierszach. I pewnie chcieliby, by to one po nich zostały. By to one mówiły w ich imieniu, także po śmierci.
Ajednak czasem wydaje nam się, że wtedy należą oni już do nas. Że stają się dobrem publicznym. Że ich imiona to nasza własność, którą możemy rozporządzać wedle uznania. Że przecież upamiętnienie, ulica, grób wwielkiej świątyni, pomnik są potrzebne, żeby nie zapomnieć, by uczyć innych, młodszych zwłaszcza, kim byli owi wielcy. Że to z miłości. W jednym ze swych wierszy inny ksiądz poeta, Jerzy Szymik, pisał: „Musiałaś przecież/ dojrzeć/ niezauważalnie dla nas rozpędzonych/ dojrzeć tak/ że Bóg nie mógł już powstrzymać/ tęsknoty za tobą”. Być może to nasze upamiętnianie to także wyraz takiej niepowstrzymanej tęsknoty, która musi znaleźć dla siebie ujście.
Cóż jednak zrobić, gdy będziemy upamiętniać, ale zapomnimy, kogo stawiamy na piedestale? Gdy zatrze się nam pamięć dobroci ks. Romana? Gdy przestaniemy czytać jego wiersze i rozmyślania? Czy wtedy ulica jego imienia czegoś nas nauczy? Oczymś nam rzeczywiście przypomni? Amoże właśnie jej brak byłby dla nas nieustannym wyrzutem, apelem, by pamięć onim pielęgnować inaczej? Może gdybyśmy mniej stawiali pomników, a więcej przyglądali się tym, których chcemy wyrzeźbić wkamieniu, więcej także byśmy rozumieli z przesłania Gombrowicza iWyszyńskiego, Boya-Żeleńskiego i Sendlerowej, Jana Pawła II, Daszyńskiego.
Nie zgłaszam postulatu, by pomnikównie stawiać, a ulic nie nazywać imionami patronów i patronek. Ale sam staram się na tym nie poprzestawać. Ai form upamiętnienia można szukać jak najbardziej zgodnych zwolą zmarłych. Jak wprzypadku ks. Bronka Bozowskiego, który z pewnością nie chciałby mieć alei ani ronda. WWarszawie ma ścieżkę. I można mieć nadzieję, że ci, którzy na nią trafią, zastanowią się, kim był i co ma nam do przekazania. Podobnie jak ja wspomniałem ostatnio ks. Romana, który jeśli gdzieś tam skądś na nas patrzy, zapewne uśmiechnął się na ten widok.