Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
MOJE ULUBIONE ŚWIĘTO W ROKU, MIMO WSZYSTKO
Bożego Narodzenia i świąt Wielkiejnocy. Nie ukrywam, że ja lubię oba święta majowe, bo ipracę, iniepodległość mam za rzeczy ważne imi bliskie. Nie ukrywajmy jednak – żadna to sztuka lubować się w świętach majowych, kiedy nawet dzień powszedni pachnie jak święto, ajeśli jeszcze kwitną do tego jabłonie na Kępie, to już w ogóle jest święto pełną gębą inie trzeba do tego żadnych ustaw ani przepisów.
Z 1 listopada jest trudniej. Liści już prawie nie ma, zawsze niemal jest wiatr z deszczem, a bywa i mokry śnieg, pod tysiącem butów idący wbreję, komunikacja miejska szaleje, samochodziarze klną, szukając miejsc do parkowania przy nekropoliach. Znicze zawsze się kupuje za drogo, knoty gasną, z czapkami i kapeluszami wiatr bawi się, jakby powagi tego dnia zupełnie nie zauważał. Mimo wszystko nie wiem, czy nie jest to moje ulubione święto wroku. Może nadinterpretuję, ale przechodnie warszawscy wydają mi się wtedy milsi, choć poważni, niosący kwiaty i naręcza zniczy, wpatrzeni może wcoś więcej niż bramy cmentarzy inumery kwater. Zdaje mi się, że wszyscy mówią ciszej, małżonkowie i małoletnie rodzeństwo częściej trzymają się za ręce.
Niech mi wybaczą też religijni czytelnicy, nawet ta potoczna nazwa – Święto Zmarłych – mi się podoba. Żywi naprawdę mają dość swoich jubileuszy i fet, a zmarli, których jest przecież od nas więcej, tylko to jedno święto. Może lubię je dlatego, że ja ze swoimi zmarłymi mam tyle niepozałatwianych spraw, tyle niedokończonych rozmów, które mogą być i są już tylko moimi monologami? A może lubię to święto z innych pobudek, ot chociażby dlatego, że cmentarz, na który chodzę, ma tyle zaskakujących tajemnic.
Chciałby człowiek popatrzeć na cudowne malowidła Nowosielskiego na przykład – nie musi iść do muzeum, kupować biletów. Na „moim” cmentarzu ma to za darmo, dwa piękne. I to niedaleko od cerkwi. Apotem jest wspólna katolicko-prawosławna procesja, ponoć jedyna wPolsce. W czasach gdy wszyscy dogadujemy się gorzej niż źle, napawa mnie to nadzieją. I gdy się ten śpiew katolicki i śpiew wschodni mieszają bez zgrzytu, a oba są o sprawach ostatecznych, nawet człowiek kruchej wiary, nawet ateista, czuje nagle, że ten wiatr cholerny coś tam wyciska z kącików oczu.
A może lubię ten dzień, bo pamiętam jeszcze te Wszystkich Świętych, gdy miałem ze sobą wszystkich swoich zmarłych. I jechaliśmy wszyscy dwudziestką szóstką zWoli na Grochów, żywi, bo ci, których odwiedzaliśmy, zmarli przed moimi urodzinami, byli dla mnie zmarli od zawsze.
Jechaliśmy i snuły się opowieści, bo jakoś tak jest, że zmarli, choć niemi, się ich domagają. I nagle w tramwaju był rok, powiedzmy, czterdziesty ósmy albo siedemdziesiąty piąty. A jako dziecko najbardziej na świecie lubiłem opowieści. Zresztą, może i dziś tak jest.
Wtym roku, z różnych powodów, jestem na grobach sam, pierwszy raz w życiu. Jest jeszcze inaczej, nie wiem, czy gorzej. Przyglądam się twarzom warszawiaków, podsłuchuję ich rozmowy, które są jakoś podobne, i większość z nich nic sobie nie robi z lat, które mijają. Synowie podtrzymują swoje starsze już mamy pod ramię, dzieci jedzą obwarzanki albo pańską skórkę. Jadę dwudziestką szóstką sam, najprawdopodobniej sam.