Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
KONRAD WOJCIECHOWSKI:
Akurat jeżeli chodzi oMozaikę, to znajduje się wsercu Starego Mokotowa, zktórego pochodzę. Jako dzieciak zjeżdżałem ze Skarpy Mokotowskiej na sankach. Na ul. Dąbrowskiego (kiedyś Szustra) mieszkał mój dziadek, a na Łowickiej się wychowałem. W 1989 r. wMozaice mieścił się sztab wyborczy „Solidarności”. Cała kawiarnia przypominała wielkie biuro: ludzie wbiegali iwybiegali, panował rewolucyjny harmider. Miałem wtedy 10 lat i razem zkolegami z podwórka rozklejałem plakaty. Jeździliśmy na rowerach i rozwieszaliśmy je po całym Mokotowie. Czułem się, jakbym brał udział w grupie dywersyjnej stylizowanej na mały sabotaż z„Kamieni na szaniec”. Frajda była przeogromna. Oblepialiśmy coraz dziwniejsze miejsca.
– Celem było na przykład zasłanianie tabliczek z nazwą ul. Komarowa. Codziennie rano przychodziłem po nowe plakaty do Mozaiki. Po wyborach zakończonych dużym sukcesem „Solidarności” w kinie Kadr spotkali się wszyscy zaangażowani w pomoc na Mokotowie. I ja się załapałem na podziękowania, które do dziś wiszą oprawione w ramkę. Patrzyłem na dorosłych i czułem, że też biję się oważną sprawę. muszą się tam dobrze czuć i zarażają tym innych. W wielu krajach Europy dużo ludzi siedzi i gada znieznajomymi przy kawie. WPolsce za rzadko to praktykujemy.
– Też regularnie chodził do Czytelnika. Spotykał tam kolegów w podobnym wieku. Oni się wzajemnie bardzo szanowali. Wiedzieli, że są ważni, potrzebni i robią istotne rzeczy. Z drugiej strony ojciec miał taką cechę, że jak się śmietanka przepełniała w szklance, to wychodził. Jego ulubionym miejscem był bar Przysmak – nieduża garkuchnia w podwórku na ul. Lwowskiej. Pod koniec lat 40. założyło ją kilka pań i teraz ich córki prowadzą ten rodzinny interes. Ojciec codziennie jadał tam obiad. Ludzie, którzy chcieli coś z nim załatwić, wiedzieli, że tam mogą go spotkać w okolicach 13. Wychowała się w zgruzowanej Warszawie. To było miasto jak z filmów science fiction. Chodziła na basen na Legii, na dansingi wBristolu.
– W stołecznej nomenklaturze do dziś tak się mówi o starszych paniach, które wystają tu iówdzie. Mam wWarszawskim Combie Tanecznym muzyka Jurka Jastrzębskiego, który liczy sobie już blisko 80 lat i jest legendarnym akordeonistą zTargówka, który grywał na dansingach. Do dziś posługuje się gwarą. On na prostytutki nadal mówi „tufty”.
– Koledzy, z którymi grywałem wróżnych składach, namawiali mnie na ten ruch. Bo ja im często umilałem czas graniem i śpiewaniem przedwojennych piosenek: w busie, w samolocie, w pociągu, w garderobie. Znajomi pytali: „Dlaczego ty tego nie nagrasz?”. „Ale ja nie śpiewam” – krygowałem się. „Właśnie śpiewasz!” – powtarzali. W końcu weszliśmy z kolegami do studia, włączyliśmy taśmę i nagraliśmy na szybko ze trzy piosenki. Fajnie wyszło, bo okazało się, że Piotrek Zabrodzki zna te same piosenki co ja, awychowywał się dwie ulice dalej. Pierwszy koncert z tym repertuarem daliśmy 1 sierpnia 2010 r. Akiedy weszliśmy wwarszawskie podwórka, zobaczyłem, że ludzie chcą tej muzyki.
– Natchnęła mnie babcia, matka ojca, która mieszkała przed wojną na pl. Małachowskiego. Śpiewała mi dawne piosenki, opowiadała o kapelach podwórkowych i facecie grającym na pile. Grajków goniła policja, żeby nie łazili po eleganckich podwórkach. Ale panienki zdobrych domów ich uwielbiały. Łyknąłem bakcyla. Poznałem piosenki Orkiestry z Chmielnej, Staśka Wielanka, Stanisława Grzesiuka. Ogromny wpływ na moje zbliżenie zwarszawskim folklorem miały książki Isaaca Singera, a zwłaszcza dwie: „Rodzina Muszkatów” oraz „Miłość iwygnanie”. Do tego doszło zainteresowanie historią i rodzinne opowieści. Combo dało mi możliwość obcowania zWarszawą, której już nie ma.