Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
LUDZIE SIĘ KOCHAJĄ I JEST MIŁO
Ramoty. To specjalizacja choreografa i reżysera Cezarego Tomaszewskiego. Stawia on na formy od dawna zarastające pajęczyną w kącie kulturalnego lamusa, zachowuje oryginalne słowa i zręby melodii, ale efektownie łączy dorobek nowoczesnych sztuk performatywnych i ostentacyjnie chałupniczy urok muzyki indie. Jego ostatnia premiera z Teatru Powszechnego – „Kram z piosenkami” – to kolejny spektakl z pogranicza hipsterskiej rewii oraz humoru dosadnego i abstrakcyjnego zarazem jak w skandynawskim kinie.
Niedawno w offowej Komunie Warszawa Tomaszewski wystawił spektakl zrobiony ze śpiewnika domowego Moniuszki i papierów zwojskowej komendy. Wcześniej wKaliszu wziął się za muzyczną farsę „Żołnierz królowej Madagaskaru”, która już dla przepisującego ją na nowo przed wojną Juliana Tuwima była archaiczna.
„Kram z piosenkami” Leona Schillera też powstał przeszło 70 lat temu jako zbiorek uroczych staroci. Są tu piosenki o pastereczkach albo o (wyjątkowo uTomaszewskiego krwawych i brutalnych) łowach na zająca (w tej roli Arkadiusz Brykalski – ten sezon wPowszechnym zdecydowanie należy do niego).
Ramy starego Schillerowskiego scenariusza dramaturżki Iga Gańczarczyk i Aldona Kopkiewicz przenoszą w kontekst „Kongresu Przyszłości Kultury”, zwanego również „Kongresem Wyprzedaży Kultury Polskiej”. Pod przewodnictwem zmęczonego i urzędowo przejętego Michała Jarmickiego znudzeni paneliści zastanawiają się, jak przekonać świat do zainwestowania w„Kram...” Schillera. Zwłaszcza że – jak usłyszymy w kapitalnych fragmentach recenzji dawnych wystawień – tekst ten zawsze zostawiał z poczuciem niedosytu.
– Tym bardziej dziś nikt przecież nie kupi piosenek o śpiewaniu przy ognisku. Albo o tym, że ludzie się kochają i jest miło – mówi Andrzej Kłak, bez litości konkludując: Nie jest miło.
Aktor, który ostatnio sprawdził się w siedmiogodzinnym boju jako główny bohater „Procesu” Krystiana Lupy, tutaj uruchamia olbrzymie pokłady vis comica, by po chwili zmienić tryb i zaśpiewać mroczną balladę z seksapilem młodego Macieja Maleńczuka. Maria Robaszkiewicz z kogoś w rodzaju przedszkolanki próbującej ogarnąć sceniczny chaos potrafi przemienić się na chwilę w diwę piosenki aktorskiej. Z kolei Anna Ilczuk (też prosto od Lupy, awcześniej zWrocławia) świetnie weszła w język Tomaszewskiego, stając się drapieżnym powiatowym wampem epatującym groteskowym seksapilem. Dzielnie sekunduje jej Aleksandra Bożek jako całkowite przeciwieństwo: zakompleksiona istota przerażona własnym głosem. Kłak wciela się również w kaowca prowadzącego warsztaty, podczas których próbuje nauczyć grupkę „ amatorów” śpiewania pieśni biesiadnej.
Bo o czym jest „Kram...”? O dzisiejszym merkantylnym stosunku do kultury i tradycji, ale też na przykład o tęsknocie za wspólnym śpiewem. O mentalności Polaków, którzy, żeby wydobyć z siebie głos, potrzebują solidnie się nawalić albo przynajmniej pójść na mecz, względnie wesele. Pomysł na podejście do tego tematu jest specyficzny – świetni aktorzy grają amatorów, bawią się wstydliwie melodyką fałszu.
Lekko surrealistyczny dowcip, pogodna groteska – to znaki rozpoznawcze tego reżysera. Podobnie jak scenografia stale współpracującego z Tomaszewskim duetu Bracia (Agnieszka Klepacka i Maciej Chorąży) – tutaj przypomina ona skrzyżowanie pchlego targu, składziku przebrań na kinderbal z czasów naszych rodziców oraz szkolnego teatrzyku. To szczególna sala ćwiczeń, miejsce osobliwej rehabilitacji, podczas której sfrustrowany i zestresowany widz może pozbyć się kija z kręgosłupa. A jednocześnie brać udział w ambitnym, opartym na błyskotliwym, ironicznym koncepcie spektaklu teatralnym.