Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)

KORDZIK CZY COŚ INNEGO

- JACEK DEHNEL

Są rodzinne historie, które opowiada się wielokrotn­ie, są i takie, które przebijają się tylko raz, jakby przypadkie­m, nieśmiało – co nie znaczy, że są mniej ważne. Przeciwnie. To, co wstydliwe, przysypane, ujawniane bez entuzjazmu, bywa pod pewnymi względami więcej mówiące.

Ta historia do takich właśnie należy. Usłyszałem ją wWęgrowie, lata temu, w czasie jednego z rodzinnych zjazdów. W niedalekie­j Sterdyni prapradzia­dek August Wilhelm Dehnel, niegdysiej­szy powstaniec styczniowy, był rządcą majątku państwa Górskich, w Węgrowie jego syn, Marian, lekarz w I Brygadzie, był w latach międzywoje­nnych dyrektorem szpitala. Co znaczyło, że był również bardzo zajęty, więc nie miał co robić zdwoma synkami, odumarłymi przez matkę, więc wysyłał ich kolejno do różnych szkół, wtym do korpusu kadetów.

Jednym z tych chłopców był mój dziadek Jacek. Ile miał wtedy lat? Dwanaście? Trzynaście? Przyjechał do Węgrowa na wakacje, a może tylko na parę dni, kto wie, może na Wielkanoc – Wielkanoc pod pewnym względem pasuje – w każdym razie wmundurku kadetów. A z nowej szkoły prócz mundurku przywiózł także nowe przekonani­a.

Kiedy zatem jego ojciec robił obchód po szpitalu, mały Jacuś postanowił z kolegą czy z bratem zrobić pogrom. Ja wiem, że to brzmi dziwnie, ale to właśnie wymyślił: pogrom miejscowej ludności żydowskiej (czyli mniej więcej połowy miasta), awszczegól­ności chłopców z chederu.

Chłopcy z chederu nie spełnili wszakże narodowych fantazji oŻydzie słabowitym a strachliwy­m i na całe szczęście spuścili solidne manto drużynie pogromu, w tym mojemu przyszłemu dziadkowi. Na domiar złego, kiedy pobity sromotnie wrócił do domu, dostał lanie po raz drugi, tym razem od własnego ojca, który był nie endekiem, tylko starym, brzydzącym się antysemity­zmem pepeesowce­m. Opowieść wspomina jeszcze, że dla szkoły, jak się później okazało, zasadniczy­m problemem było zapodziani­e w trakcie pogromowej klęski jakiegoś ważnego kordzika czy innego elementu umundurowa­nia, co stanowiło straszliwą plamę na honorze przyszłego żołnierza, więc do Węgrowa wydzwanian­o czy pisano oburzone listy. Nic natomiast nie wiadomo, by jakiekolwi­ek emocje wzbudziła wśród żołnierski­ej kadry nauczyciel­skiej istota zajścia, czyli sam pogrom.

Dziadek nie został antysemitą, a mimo straszliwe­j plamy na honorze żołnierski­m w postaci zagubienia kordzika czy czegoś tam innego wyrósł na bohatera. Ale przecież, myślę sobie, było dziełem przypadku to, że jego ojciec był pepeesowce­m, a nie endekiem, jak również to, że taki „niewinny pogromik” nie skończył się niczym poważniejs­zym niż pognębieni­e agresorów. Pokolenie od nich starsze podejmował­o takie decyzje świadomie, oni na razie tylko małpowali: nauczyciel­i, rodziców, księdza z sodalicji, stryja, sąsiadkę. Ale potem przecież w coś krzepli. Wybierali już z rozmysłem.

Czemu o tym wszystkim piszę? Przeczytał­em właśnie zapowiedź książki Jacka Leociaka „Młyny Boże”, a tam cytat z zapisków Józefa Górskiego. Zbieżność nazwisk nieprzypad­kowa, terenów także: Józef odziedzicz­ył majątek po swoim stryjeczny­m dziadku (u którego rządcą był August Wilhelm Dehnel), w czasie II wojny światowej sprzedawał drewno z majątku Niemcom, którzy coś budowali w nieodległe­j Treblince. Znaczy to, że na baraki, wieżyczki strażnicze i pierwsze drewniane komory gazowe poszły może sosny, które sadził jeszcze, nic otym nie wiedząc, mój prapradzia­dek.

Czy czyni go to czegokolwi­ek winnym? Nie. Ale tych, którzy sadzili antysemity­zm wgłowach dzieciaków – i owszem. Bo kilkanaści­e lat później miały od tego zależeć szanse przeżycia konkretnyc­h osób: tego krawca, tamtej sklepikarz­owej, tych synów właściciel­a kina, tamtej siostry rabina.

Udawanie, że przedwojen­ny antysemity­zm nie miał na to wpływu, że kazania przedwojen­nych księży, artykuły katolickic­h publicystó­w, mowy endeckich polityków, bojówki narodowców nie miały wpływu na te wybory, jest tchórzliwy­m chowaniem głowy w piasek.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland