Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
KRÓLOWIE WAGONU
Ludzie mówią czasem, że wymyślam moje historie z pociągów, że to nie może mi się przydarzać z taką regularnością. Ależ może, może. Wystarczy sporo jeździć i mieć oczy i uszy otwarte. Zwłaszcza że czasem wszystko dzieje się naprawdę błyskawicznie. Jak tym razem: tyle, co pociąg relacji Olsztyn-Kraków jedzie zWarszawy Centralnej na Warszawę Wschodnią. Osiem minut? Dziesięć?
Wagon bezprzedziałowy. Wsiadają. I od drzwi widać, że to ten typ: królowie wagonu. Między pięćdziesiątką asześćdziesiątką, ztwarzy podobni do każdego. Roszczeniowi, rozgadani, obrażeni na cały świat – itrochę na siebie nawzajem, ale przecież mimo tej podskórnej, trwającej na pewno od lat małżeńskiej wojny podjazdowej, stanowią zaprawioną wbojach dwuosobową drużynę.
Wjednej chwili cały wagon staje się ich dużym pokojem, ich przestrzenią zasiedloną, prywatną, wktórej reszta pasażerów jest nikim, jeśli nie wprost najgorszymi wrogami, którzy panoszą się u nich, wich pieleszach.
Walizki, dużo. Rozkładają je wokół, ona zaczyna podgryzki: „Oczywiście te walizki źle ułożyłeś, zaraz komuś na głowę spadną, przełóż, nie tak, nie tu, na niższą półkę”. On wykonuje, ale buduje się w nim złość, która zaraz znajdzie ujście. Wyciągają bilet, znajdują miejsca, nad miejscami cudza torba. Cudza, zupełnie, nad ich miejscami. Więc pretensje, więc winnego szukanie. Winnej nawet, jak się okazuje, bo to dziewczyna, która siedzi jeden rząd przed nimi. Wyjaśnia, że wcześniej nie było gdzie położyć torby, ale to nie ma znaczenia. Żądają. Uprzejmie, acz stanowczo. Niech zabiera stąd tę torbę, bo to ich półka nad ich miejscami. Zabiera. A oni triumfalnie kładą tam jedną kurtkę, która spokojnie zmieściłaby się przy torbie. Ale jest swoja, własna jest, na własnej półce nad własnym miejscem.
I teraz się rozsiadają. Moszczą. On bez zbędnego zwlekania wyciąga kanapki. Jeszcze pociąg nie ruszył, a on już te kanapki rozpakowuje, szeleszcząc papierem śniadaniowym, już się rzuca, na wyprzódki, gryzie, szarpie, jakby zaraz mu mieli nieznani sprawcy te kanapki wyrwać, pożreć mu je gwałtem, razem z papierem szeleszczącym. Je, jakby brał udział wkonkursie miejscowej telewizji w jedzeniu na czas. Nie, nie na czas nawet, na bezwzględność; jakby te kanapki były jego wrogiem, którego metodycznie zniszczy.
Ona za to rozpoczyna konferencję telefoniczną. Z tym samym rygorem niezwłoczności: on siada, więc będzie jadł, ona siada, więc będzie relacjonować. Że cześć, Stasiu. Że siedzi w pociągu, a pociąg już jedzie. Że w Gdańsku to tak zimno trzy dni temu było, a jedna kobieta szła w krótkiej spódnicy. Że słońce świeci. Że noga ją wczoraj bolała, a jak wyszła z mieszkania, to jakby się nie złapała barierki, to by upadła. Że Warszawa, Warszawa, ale jadą, jadą. Ale wiem doskonale: tu wcale nie chodzi o rozmowę, o powiadomienie Stasia owszystkich tych, dla niego z pewnością niesłychanie istotnych, wiadomościach o życiu – tylko o kolonizację przestrzeni. Bo to, że noga, że słońce, że kobieta wkrótkiej spódnicy, nie jest wypowiadane tonem poufności, gadaninki, nie. To obwieszczenie, które dociera do wszystkich zakątków bezprzedziałowego wagonu, które raczy nas wszystkich iwszystkim nam wyjaśnia, u kogo teraz jesteśmy i komu wepchnęliśmy się wprywatną biesiadno-konwersacyjną przestrzeń, bezczelnie wsiadając do cudzego, jak się okazuje, pociągu.
I tak to hula aż do Warszawy Wschodniej, gdzie okazuje się, że zajęli nie swoje miejsca. Przesiadają się, urażeni. Na odchodnym ona rzuca jeszcze w przestrzeń, że oczywiście to on źle spojrzał na bilet i że to wszystko jego wina. On fuka, targając kolejne walizki w inną część wagonu, do której teraz przenoszą swoją jurtę, swoje mieszkanie nomadów. Kolonizują ją błyskawicznie.