Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Porozumienie nad kiełbasą z koniny
Wczasie okupacji była w podziemnej organizacji PET i Szarych Szeregach. Uczestniczyła wpowstaniu warszawskim jako sanitariuszka i łączniczka w Batalionie „Zośka”. W styczniu 1949 r. została aresztowana przez bezpiekę (fala zatrzymań objęła wtedy ponad 30 „zośkowców”, z których 28 dostało wyroki za rzekome działanie na szkodę ojczyzny). Skazano ją na pięć lat więzienia, które zamieniono potem na osiem lat. Karę odbywała w mokotowskim więzieniu przy ul. Rakowieckiej, w Fordonie iwGrudziądzu. Odzyskała wolność na mocy amnestii w maju 1954 r. wprowadziły nowy system nazywany wypiską. Była to możliwość zakupu produktów raz na dwa tygodnie wwięziennej kantynie za pieniądze, które zarabiałyśmy w więzieniu. Mogłyśmy kupić podstawowe rzeczy: cukier, najgorszą margarynę, czasami jajka, w lecie jabłka. Żadnych wędlin. Atu nagle, trzy tygodnie przed Świętami Wielkanocnymi, rozeszła się wiadomość, że będą sprzedawać kiełbasę. To była rewelacja. Każda znas miała prawo kupić ćwierć kilo. Z początku nikt nie mówił, że będzie z koniny. Ale jakie to miało znaczenie? Mięso to mięso, w dodatku wędzone. Do dziś pamiętam ten zapach. pływały kartofle, co przy Rakowieckiej było rzadkością.
– Grochówką z tragicznie twardego grochu albo cuchnącym kapuśniakiem ze zgniłej kapusty. Rarytasem był krupnik okraszony dorszem. Wyławiałyśmy z niego ości, które służyły nam za igły do cerowania ubrań. WFordonie podawali głównie kartoflankę, czasem zupę zkapustą. Wwięzieniu odczuwało się ogromny brak mięsa. Po nocach śniły mi się skwarki albo kotlet schabowy.
– Kiedy jednego dnia gruchnęła wiadomość, że następnego będzie wkantynie kiełbasa, której nigdy wcześniej tu nie sprzedawali, ogarnęło nas niezwykłe podniecenie. Zanim jeszcze dostąpiłyśmy zaszczytu zakupienia swojego kawałka końskiej wędliny, zaczęły się spekulacje: jak wygląda ćwierć kilo kiełbasy? Czy będzie cienka, czy gruba? Czy zjeść ją od razu, czy poczekać do świąt? Kiełbasa to był jednak jakiś symbol, oznaczała coś lepszego. Prawdziwa dyskusja rozkręciła się, gdy każda z nas kupiła już to swoje wąskie pętko kiełbasy. To było szczęście, nieopisane szczęście, nie wiedziałyśmy tylko, jak sobie z nim poradzić.
– Wróciłyśmy z kiełbasą do celi. Było nas tam chyba 12. Jedna postanowiła: „Co mi tam, ja całe swoje pęto zjem od razu. Nie jadłam parę lat, przynajmniej poczuję smak”. Druga na to: „Będziesz chora, masz żołądek nieprzyzwyczajony. A poza tym tak nie można”. Trzecia – mocno religijna katoliczka – powiedziała: „Słuchajcie, nadchodzi Wielkanoc, trzeba kiełbasę zostawić na święta. Zrobimy sobie wspólne śniadanie”. Czwarta miała wątpliwości: „No dobrze, ale czy ta kiełbasa wytrzyma trzy tygodnie?”. Trzecia miała sposób: „Nasmaruje się margaryną, powiesi przy pryczach, to wytrzyma”. Znów odezwała się druga: „Chciałabym spróbować, chociaż kawałek”. Ja wspięłam się z kiełbasą na moją pryczę, która była na piętrze, i schowałam ją do tekturowego pudełka, żeby przestać o niej myśleć. Ale koleżanka z niższej pryczy swoje pęto nasmarowała margaryną ipowiesiła na wystającym przęśle. Jej kiełbasa była w zasięgu mojego wzroku i węchu. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Akurat wtedy czytałam „Rodzinę Thibault” Martina du Garda. Próbowałam skupić się na książce, ale ciągle się odwracałam i patrzyłam na tę kiełbasę. W tym czasie w celi dyskusja przerodziła się już w kłótnię. O niczym innym się nie mówiło, tylko o kiełbasie. A brały w tym udział osoby w różnym wieku i różnego pochodzenia. Miałyśmy w celi panią zwyższych sfer, inteligentki zWarszawy i dziewczyny ze wsi. „Kiełbasiany spór” dotyczył wszystkich.
Kobieta, która postanowiła zjeść naraz całe pęto, oczywiście dostała natychmiast mdłości, co skutecznie pohamowało inne osoby od pójścia wjej ślady. Wkońcu ta ultrakatoliczka zaproponowała: „Jeśli nie umiecie się powstrzymać, to niech każda zadysponuje, jak chce, połową swojej kiełbasy, a drugą połowę zostawi u mnie na Wielkanoc”. Po długotrwałych konsultacjach osiągnęłyśmy porozumienie i przyjęłyśmy tę propozycję. Ja natomiast zaczęłam się wtedy zastanawiać nad problemem poczucia własności i chęci decydowania o niej. Ten drobny przykład „kiełbasianej historii” uświadomił mi, że to, co w społeczeństwie próbowali zrobić komuniści, czyli – w największym skrócie i uproszczeniu – odebrać bogatym, dać biednym i zrównać stan posiadania ludzi, nie ma sensu, ponieważ każdy człowiek jest inny i inaczej dysponuje swoją własnością. Było nas kilkanaście osób zamkniętych w celi i odizolowanych całkowicie od wpływów zewnętrznych, żyjących w zamkniętym kręgu, z takim samym dostępem do tych samych towarów, a jednak każda z nas chciała ze swoim kawałkiem kiełbasy zrobić coś innego. Doszłyśmy do porozumienia, ale ta kiełbasa wcale nas nie uszczęśliwiła.
Przed Wielkanocą w zakładzie karnym dla kobiet w podbydgoskim Fordonie gruchnęła wiadomość: do kantyny przywiozą kiełbasę. – To było dla nas szczęście. Ale zaraz wybuchł w celi „kiełbasiany spór” – wspomina Anna Jakubowska „Paulinka”.
– Na parterowych pryczach rozłożyłyśmy uprany ręcznik, żeby stwarzał pozory obrusa. Wszystko było upozorowane na prawdziwy domowy stół. Wjednej misce leżała pokrojona kiełbasa, w innej chleb. Na pewno miałyśmy też jajka, tylko nie pamiętam, czy ktoś nam je ugotował na twardo.