Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
TANIO TO JEST W LONDYNIE
Chodźcie na stołeczne targowiska. Nie tylko po zakupy, ale i dla śmiechu. Co jakiś czas media nagłaśniają akcje protestacyjne wybuchające na wieść o planach likwidacji lub przenosin bazarów i bazarków. Mieszkańcy (słusznie) wytykają decydentom, że ci ograniczają im w ten sposób dostęp do taniej żywności idrobnych towarów, od których stronią sieciówki albo oferują je wskromnym wyborze. Na przykład na straganie przy rondzie Wiatraczna można znaleźć 12 rodzajów pumeksu. Równie bogatą ofertę mają tylko specjalistyczne lub internetowe sklepy.
Bazary świetnie odnajdują się whandlowym krwiobiegu miasta, ale odgrywają też inną ważną rolę wjego DNA. Dziś to targowiska są chyba ostatnimi oazami gwary oraz specyficznego, zawadiackiego humoru, z którego słynęła warszawska ulica. Nie bez kozery Stefan „Wiech” Wiechecki, Homer stołecznych bruków, wśród zaradnych geszefciarzy zrekrutował wielu bohaterów swoich opowiadań.
Zaczepnych dialogów, ciętych ripost i kąśliwych żartów nie usłyszymy wsupermarketach, galeriach handlowych czy salonach sprzedaży. Nawet obrażany przez klientów pracownik będzie pokornie znosił impertynencje i nie odważy się na rewanż w obawie przed skargą do centrali albo stronniczą recenzją i najniższą oceną w mediach społecznościowych. Inaczej jest na bazarach. Moja ulubiona straganiarka zGrochowa nie pozwala sobie wkaszę dmuchać. Niektóre scenki z jej udziałem to materiał dla kabaretów.
Weźmy taką. Elegancka pani wśrednim wieku przegląda produkty z półki ze zdrową żywnością. Dokładnie ogląda daty ważności, obmacuje, podrzuca i wącha torebki zbakaliami, ostukuje puszki zmleczkiem kokosowym. – Amleko sojowe jest? – zagaja. – Proszę bardzo – sprzedawczyni podaje litrowy karton. – A półlitrowych nie ma? – Niestety nie. – A ile kosztuje? – Dziewięć złotych. – Cooo? To zdzierstwo, drożyzna! – Ale to mleko organiczne. – Organiczne sojowe kupowałam w Anglii po jeden euro. Ito wcentrum Londynu weleganckim sklepie, anie wtakiej norze! – Jak chce pani kupować tanio, to niech pani jedzie do Londynu. Tu jest Grochów, trzeba płacić! – ripostuje straganiarka.
Zawsze liczyć można też na panią Z., która handluje mydłem i powidłem z przenośnych stolików i skrzynek. Oferuje sezonowe kwiaty, sznurowadła, damskie majtki wniespotykanych w lewobrzeżnej Warszawie rozmiarach, domowe weki, stare książki, peerelowskie bibeloty, chińskie gadżety w stylu breloka z kwaczącą kaczką z reflektorkiem albo długopisu w kształcie wieży Eiffla. Lubi się targować i dokładać do transakcji opowieści („Pani ładna, ten chrzan jest taki ostry i mocny, że trzeć go trzeba było wokularach pływackich”) albo zaczepiać klientów rubasznymi deklamacjami („Panie grzeczny, kup pan czosnek, panie, to od tego panu stanie!”).
Na targowiskach spotkać można jeszcze pikieciarzy. Na Pradze nazywano tak mężczyzn, którzy zbierali się na rogach ulic albo przed bramami kamienic i popalając tytoń, komentowali życie okolicy. Taka loża szyderców działa przy Bora-Komorowskiego, choć to bazarek bez tradycji – wykwit III RP. Kilku panów notorycznie okupuje tamtejszy barek i przy dużym jasnym prowadzi rozmowy w duchu Monty Pythona i „La La Poland”. Oto próbka. Pan pierwszy: „Nasiali na osiedlu kwiatów, a tu się nic nie przyjmuje. Wiedziałem, że tak będzie”. Pan drugi: „Ale suszę mieliśmy. Upały i nic nie padało”. Pan pierwszy: „Jak siali, mówiłem, że wiosna będzie bezdeszczowa, to nie wierzyli. No to mają”. Pan drugi: „Wtych nowych blokach to już tej restauracji włoskiej nie ma”. Pan pierwszy: „Aco, nie miałem racji? Wiedziałem, że się zwiną”. Barman: „Panowie, chłodziarka się zepsuła”. Pan pierwszy: „Aprzecież ostrzegałem. To chiński szmelc. Wiedziałem, że szybko padnie”. Barman: „Powinieneś pan zagrać wtotolotka”.
Jeśli kiedyś z topografii naszego miasta znikną bazary, to w równym, a może i większym stopniu niż straganów żałował będę teatru i kabaretu, który jeszcze gdzieniegdzie uprawiają sprzedawcy. Ci anonimowi autorzy błyskotliwych skeczów mimochodem tworzonych nie dla sławy, kliknięć i lajków, lecz spontanicznie – dla zgrywy i frajdy. A często także wbrew własnemu, pojmowanemu merkantylnie interesowi, bo urażony klient może pójść gdzie indziej. Ale jak wiadomo, dla warszawiaka od zysku ważniejszy jest fason. I humor.
Kilku panów notorycznie okupuje tamtejszy barek i przy dużym jasnym prowadzi rozmowy w duchu Monty Pythona i La La Poland