Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
WITOLD MROZEK:
Wtedy założenie fundacji nie było takie proste, właściwie chyba nie można było tego w Polsce robić. Początkowo fundacja była amerykańsko-polsko-izraelska. Robiłam już wtedy mnóstwo rzeczy, podobnie mój mąż, chcieliśmy to jakoś sformalizować. 30 lat... Sama w to nie wierzę.
– Nikt wtedy o tym nie mówił. Od wielu już lat zaczynamy festiwal w Leoncinie, gdzie Singer się urodził. Na początku było to trudne. Później jesteśmy w Biłgoraju, gdzie dorastał, potem wWarszawie. A raz byliśmy nawet wNowym Jorku – pojechaliśmy dalej szlakiem Singera. Zagraliśmy tam przedstawienia, awbibliotece, do której chodził Singer, urządziliśmy czytanie w języku jidysz. Syn Singera był na pierwszym festiwalu, później jeszcze do nas wrócił. Teraz będą wnuczki i prawnuczki pisarza. Wmurujemy też tablicę – mija 110 lat, odkąd rodzina sześcioletniego wówczas przyszłego noblisty zamieszkała przy ul. Krochmalnej 10. Kamienicy nie ma, ale pamięć przetrwała. Wtym roku przypada wiele rocznic – np. 40. rocznica otrzymania Nobla przez Singera. To także rok 75. rocznicy powstania wgetcie warszawskim. 5 września, już po festiwalu, wdwóch językach będziemy wsynagodze grać „Pieśń o zamordowanym narodzie żydowskim” do muzyki Piotra Mossa, gościnnie będzie Andrzej Seweryn. Ja kocham język jidysz. Jak mówił Bashevis Singer, język jidysz nie jest językiem martwym, tylko jest językiem zmarłych. Wszystko, co robię całe życie, służy temu językowi.
– Trudno mi powiedzieć. Wielu próbuje działać, ale ten język dalej nie jest doceniony tak, jak być powinien, jak mu się należy. To, co my robimy w Polsce – to dla tych, których już nie ma. Choć pamiętam, że w Łodzi, gdzie się urodziłam i mieszkałam po wojnie, jeszcze w latach 50. i 60. mówiło się w języku jidysz. Moi rodzice mówili między sobą w języku jidysz i po polsku.
– Przeważnie w języku polskim, ale nieraz też w jidysz. Amy z bratem odpowiadaliśmy po polsku. Gdy poszłam do żydowskiej szkoły Pereca, znałam świetnie ten język i mogliśmy zdawać w nim maturę. Pisałam pracę o Perecu – wszyscy spodziewaliśmy się, że będzie ten temat... No i mam maturę z języka jidysz.
– Dzwoni do mnie niedawno kobieta z Izraela. I mówi: „Ja mieszkałam vis-à-vis ciebie, na Próchnika 27”. Przeczytała duży artykuł w „Vivie” o Łodzi, w którym się wypowiadałam. I ona: „Ja tak samo jak ty widzę swoją Łódź”. Jest dużo wspomnień.
– Zagramy „Dybuka” we wrześniu na łódzkim Festiwalu Czterech Kultur. Miasto Łódź, moje miasto, robi mój jubileusz – wracam do korzeni. Nigdy bym nie pomyślała, że będę obchodzić 50 lat na scenie – i jakoś tak to wyszło. Spotykamy się nie tylko przy premierach, ale też u mnie w domu. Myślę, że podobnie myślimy, choć jestem odekady starsza. Ale to nie znaczy, że nie wracam do naszej „cepelii”. Szczególnie wasza gazeta ukochała kiedyś to słowo, pisząc o Żydowskim. Ale cepelia to ręczna, koronkowa robota. I nie ma powtórek. Gramy teksty Jurandota, Hemara, Tuwima, Słonimskiego. Idziemy najwyższą półką! Zrobiłam kiedyś na sylwestra spektakl „Jak w przedwojennym kabarecie”. To miało być tylko na sylwestra. Gramy do dzisiaj – tłumy ludzi! Ludzie potrzebują też się pośmiać. Szymon Szurmiej mówił tak: „Gramy od »Hamleta« do krowy”. Nie lubiłam tego sformułowania. A teraz bym powtórzyła – tak to jest!
– Ojej, wiele razy. Teatr Żydowski zWarszawy przyjeżdżał do Łodzi. Cała moja szkoła, ja, moi rodzice – chodziliśmy na wszystkie przedstawienia. Widziałam więc Idę Kamińską wjej największych rolach. Imarzyłam otym, że będę wTeatrze Żydowskim. No a później się okazało, że po latach pewne role zagrałam. Marzyłam oMirełe, biednej sierocie, która ładnie śpiewała – po latach zagrałam Mirełe. Pamiętam, że jeszcze w Łodzi, gdy Kamińska obchodziła swój jubileusz, wchodziłam na scenę, by w imieniu, zdaje się, szkoły wręczyć jej kwiaty. To było bardzo, bardzo wzruszające. Idę Kamińską spotkałam później, po jej wyjeździe, w Izraelu, kiedy już nie miała teatru. Przyjechałam do mojej babci – mieszkała na peryferiach Tel Awiwu. Kupiłam kwiaty, oczywiście zanim dojechałam do Idy Kamińskiej autobusem, wyschły. A ona powiedziała: „Dziecko, mi już nikt kwiatów nie przynosi”. I zapytała mnie: „Ty chcesz być aktorką?”. Ja mówię, że tak. Ona: „To nie wyjeżdżaj”. A kiedy Ida po latach przyjechała do Warszawy, stanęła na scenie ibardzo pięknie powiedziała: „Żydzi Warszawy! Nie wiem, kto z nas lepiej zrobił – ja, która wyjechałam, czy wy, którzy zostaliście”.
– Wiedziałam, że chcę wprowadzić ten teatr w XXI wiek. I chyba mi się udało. Ale proszę mi wierzyć. To ciężka praca: moja, mojego zespołu, administracji, techniki. Gramy teraz w całej Warszawie. Gdzie my nie gramy! W synagodze iwZachęcie, w klubie garnizonowym iwTeatrze Polskim. Ale nie tak widziałam siebie, jak już zostałam dyrektorem teatru.
– Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że dojdzie do tego, że nie będziemy mieli teatru, siedziby. Cała moja dyrekcja to było straszenie nas, że nas wyrzucą, a potem szukanie miejsca. Dużo było wylanych łez, dużo rzeczy, które uzgadnialiśmy, nigdy się nie spełniło. Nie było łatwo. Było tak, że siedział cały zespół – i tak jak się odmawia u nas sziwę po zmarłych, to jakbyśmy my ją odprawiali. Dużo czasu mi zajęło, żeby się podźwignąć. Ale wiedziałam jedno – że musimy grać. W dniu, gdy okratowano nasz budynek, zamknięto główne wejście, ochrona legitymowała aktorów i ludzi... To nie miało prawa się wydarzyć! Kiedy już nas zamknięto, wyszliśmy na ulicę i na ulicy zagraliśmy „Skrzypka na dachu”. Przyszedł tłum! I oni płakali, imyśmy płakali. Później szybko zburzono teatr. I teraz jest tam parking. Cały czas czułam, że mam odpowiedzialność za ludzi. Nas wyrzucono i nawet się nie zapytano, czy mamy dokąd iść. Nikt nie zapytał: „czy możemy wam pomóc?”. Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów tyle zrobiło, że wyrzuciło mnie z towarzystwa, bo broniłam teatru. I zawsze będę go bronić, bo to moje miejsce na ziemi.