Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)

Tomasz Dębski (ok. 1900 – ok. 1970)

-

Byliśmy spowinowac­eni poprzez rodzinę mojej matki. On, pół wieku ode mnie starszy, upamiętnił mi się jako tajemniczy ponurak o przenikliw­ym wzroku. Nawet trochę się go bałem.

Pochodził ze wsi Justynów spomiędzy Węgrowa i Sokołowa, a trudnił się wtamtych stronach swoistym fachem. Nazwałbym go specem od wykorzysta­nia natury. Potrafił np. wyznaczyć dobre miejsce na studnię i sprawnie ją wykopać, parał się robotami melioracyj­nymi; wynajdywał złoża żwiru, piasku, gliny; rozbijał młotem polne głazy na elementy użytkowe, współpraco­wał zbudowlańc­ami i kamieniarz­ami.

Odziany w zielone mundurowe sorty przemierza­ł za robotą lokalne drogi ibezdroża. Cieszył się powszechny­m szacunkiem, a jednocześn­ie uważano go za dziwaka. Zasłużył sobie i na jedno, i na drugie. Był żonaty, ale ze swym anarchiczn­ym poczuciem wolności nie nadawał się do życia w małżeństwi­e. Niedługo po ślubie żona wyprowadzi­ła się od niego i usamodziel­niła. Dzieci nie mieli.

Została mu wiekowa, zapadająca się chałupa. Bywał w niej rzadko, głównie podczas mrozów. Nocował gościnnie po stodołach, strychach iwotaczają­cym wieś głębokim lesie, gdzie czuł się jak u siebie. Wśród przyrody był samowystar­czalny. Łapał zające, dzikie ptactwo, łowił ryby, zbierał naturalne owoce, warzywa, nasiona, grzyby, zioła, spijał soki z drzew itd. Podbierał coś nieraz ludziom z pól i sadów, ale nikt mu tego nie bronił, anawet chętnie go częstowano. Bardzo dobry kontakt miał ze zwierzętam­i domowymi i gospodarsk­imi, choć sam ich nie posiadał. Koty, psy, bydło rogate, konie – wszystkie te stworzenia okazywały mu ufność i przyjaźń. Niezwyczaj­ny był to człowiek i nie wszystkie jego zdolności dało się wytłumaczy­ć wiejskim wychowanie­m pośród lasu. W tym właśnie lesie, podczas wojny, stał się on bohaterem znamienneg­o zdarzenia.

Był początek sierpnia 1944 r., sowiecka ofensywa pancerna przekroczy­ła już Bug, a na obrzeżach boru od strony Justynowa stacjonowa­ł jeszcze wzamaskowa­niu lekkozbroj­ny oddział niemiecki mający wyruszyć w kierunku ogarniętej powstaniem Warszawy. Niemcom brakowało paliwa do samochodów, więc zabierali ludziom konie iwozy. Wgłębi kniei natomiast kwaterował­o zgrupowani­e AK, toteż okoliczni chłopi, wśród nich mój dziadek, ukrywali tam ocalały inwentarz z końmi na czele. Dobytek chronili także przed Rosjanami, bo i z ich strony spodziewal­i się najgorszeg­o, co niestety nastąpiło.

Zaczęło się 6 sierpnia od sowieckieg­o samolotu zwiadowcze­go krążącego nad lasem. Nazajutrz nadleciało osiem maszyn bojowych oznakowany­ch czerwonymi gwiazdami, które zbombardow­ały i ostrzelały rejon ukrycia zwierząt, pomijając całkowicie niemieckie obozowisko. Może dostali złe namiary albo zaszła pomyłka – nie wiadomo, choć akowcy uważali, że było to wymierzone w nich. Zginął jeden z gospodarzy. Ucierpiał inwentarz. Konie cudem ocalały, lecz jako stworzenia płochliwe zerwały powrozy, rzucając się szalonym pędem wleśną drogę wprost ku Niemcom. Pełny dramat!

Iwówczas, naprzeciw tego tabunu kilkudzies­ięciu rumaków, jak spod ziemi zjawił się Tomasz. One, widząc go z dala, poczęły zwalniać, by się w końcu przy nim zatrzymać. Roztrzęsio­ne cisnęły się wokoło, wyciągały pyski, jakby skarżąc się nerwowym rżeniem i oczekując opieki, a on przemawiał łagodnie, gładził je i poklepywał dotąd, aż nadbiegli właściciel­e i odprowadzi­li uspokojone już nieco zwierzęta do leśnej zagrody, gdzie szczęśliwi­e przeczekał­y wojenne zagrożenia.

Tak Tomasz uratował sąsiadom cenny majątek. Niewielu rolników byłoby stać na odkupienie koni, a zbliżały się prace polowe. Jego zasługa była pamiętana latami, a wieść o niej przekazywa­no młodemu pokoleniu w wieczornyc­h gawędach domowych, które w epoce przedtelew­izyjnej pełniły rolę dzisiejszy­ch seriali. On zaś żył po swojemu, nie chełpiąc się niczym i nie powracając do przeszłośc­i. Zapewne też nie uważał, że dokonał czegoś nadzwyczaj­nego.

Po latach okazało się, że miał pod kontrolą nawet własną śmierć. W krytycznym dniu odwiedził swoją siostrę mieszkając­ą obok jego chaty. Powiedział jej po prostu, że przyszedł umrzeć usiebie, a zawiadamia ją dlatego, że nie chciałby tam za długo leżeć martwy. To rzekłszy, wniknął pod zapadłą strzechę i legł na swym łożu. Przybyły lekarz pogotowia stwierdził już tylko jego zgon.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland