Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
PIRACTWO CZY ZŁA PRAKTYKA?
Wyobraź sobie, że wchodzisz do księgarni, a tam twoja książka. Ale taka, którą napisałaś wiele lat temu. Teraz leży sobie w nowym wydaniu, absolutnie zdezaktualizowana. Na dodatek nic nie wiedziałaś, że wydawca chce ją wznowić. Nie powiedział, nawet mejla nie wysłał, nic. Po co, powie wydawca, skoro ma pełne prawa do tekstu. Pozostaje ci więc wykrzyknąć: „a to niespodzianka!” albo udać, że to nie twoje dzieło. Tylko że tak się nie da. Na okładce widnieje nazwisko.
Taka oto sytuacja przydarzyła się właśnie Jarosławowi Trybusiowi. Architektowi, wicedyrektorowi muzeum Warszawy. Kilka lat temu napisał książkę owarszawskich blokowiskach i na swoje nieszczęście przekazał wszelkie prawa autorskie Muzeum Powstania Warszawskiego, a właściwie jego oddziałowi: Instytutowi Starzyńskiego.
Pierwsze wydanie było w 2011 roku. Drugim w tym roku zajął się Księży Młyn. Jest to wydanie tekstu metodą „kopiuj iwklej”, czyli bez żadnych zmian pierwowzoru. A każdy, kto choć trochę orientuje się w realiach miasta, wie, że tu i rok ma znaczenie, a co dopiero siedem lat!
Owznowieniu autor nic nie wiedział, bo wraz z pozbyciem się praw do tekstu właściwie oddał dziecko do adopcji i tyle. A że nowi rodzice robią z tekstem, co tylko im się podoba, to już inna sprawa.
Pikanterii dodaje fakt, że Jarosław Trybuś pełni funkcję dyrektorską, jest doktorem iogólnie szanowanym ekspertem w kwestiach warszawskich. Nietrudno odgadnąć, że dla niego wydanie nieaktualnej książki to uszczerbek na dobrej opinii. Cała ta sytuacja przypomina czasy dzikiego kapitalizmu z początku lat dziewięćdziesiątych, gdzie na polówkach przy Pałacu kupić można było pirackie kasety czy książki i nieraz twórca ze zdziwieniem odkrywał, że jego płyta – ze zmienioną okładką, a często wręcz tytułem – leży sobie i świetnie się sprzedaje. No dobrze, ale mamy rok 2018. Myślałam, że standardy współpracy są jednak nieco inne.
Wświetle prawa nic nie można zrobić – sprzedaje się prawa autorskie i koniec. Ale są chyba jeszcze zwykłe kontakty międzyludzkie i zwykła przyzwoitość? Czy to już czas, w którym instytucja instytucji może zrobić psikusa w imię „przecież podpisanej umowy”?
Takie sytuacje nie są wyjątkiem, zdarza się, że autorowi zabiera się pracę, nawet bez pieniędzy. Wydawca powieści Barbary Piórkowskiej „Szklanka na pająki” nigdy nie rozliczył się wpełni z autorką, chociaż jeszcze do niedawna sprzedawał wsieci jej książkę (dziś wydawnictwo oficjalnie nie istnieje). Istnieją przypadki wprowadzania zmian po redakcji autora lub dodawania informacji czy streszczeń bez konsultacji. Czasami więc zdziwiony twórca z okładki książki dowiaduje się, że napisał kryminał, chociaż jemu wydawało się, że to raczej powieść obyczajowa. Czasami wreszcie wydawnictwo twierdzi, że sprzedało niewiele egzemplarzy i dopiero zewnętrznie zamówiony audyt wskazuje, że w istocie sprzedaż wyglądała spektakularnie.
Otym, ile sprzedało się nowego wydania „Przewodnika po warszawskich blokowiskach”, autor raczej się nie dowie. Po co mu taka wiedza, przecież stanowi tylko nieistotną część procesu wydawniczego. Bo teraz robi się książki-produkty inie potrzeba otym informować wszem i wobec, a już zwłaszcza jakiegoś tam autora.