Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
JAKUB CHEŁMIŃSKI:
Miłośnikami ptaków. Przez lata prowadzili wmieszkaniu w bloku na Czerniakowskiej pierwszy ośrodek rehabilitacji. Nieoficjalny, nigdzie niezgłoszony, ale rocznie leczyli nawet około stu ptaków. ZJerzym Desselbergerem poznałem się, gdy byłem jeszcze studentem, aon szukał weterynarza od dzikich ptaków. Prawie nikt wtedy w tym się jeszcze nie specjalizował. Zaczęliśmy współpracę
– Tak, w maju 1998 r. trwała jeszcze budowa ptaszarni, ale włamałem się do już gotowych pomieszczeń i zacząłem przyjmować ptaki. Pierwsza była...
...sroka. Tak, sroka. Do azylu ciągnęły wtedy pielgrzymki, bo ludzie przynosili ptaki do samego budynku. Czasami to był sposób na bezpłatne wejście do ogrodu. Przez azyl przewijało się mnóstwo wolontariuszy, wśród nich Agnieszka Czujkowska, wtedy studentka weterynarii. Przyszła, bo wychowywała sójkę.
Nasze pierwsze spotkanie nie było miłe, delikatnie mówiąc. Obecny pan dyrektor zoo, nie wstając z krzesła, rzucił, że głupio zrobiłam, że wzięłam to pisklę, i że w ogóle wszystko robię źle. Wyszłam i obiecałam sobie, że więcej tam nie wrócę.
Mama kazała mi wrócić, żeby tą sójką się zajmować.
Byłem zniesmaczony, bo mnóstwo młodych dziewczyn przychodziło i jak bohaterki rzucały: „wychowałam sroczkę, wychowałam coś tam”. Ato był normalny kidnaping. Zabierały młode podloty [ptaki uczące się dopiero latać] spod opieki rodziców.
Ale z moją sójką to nie był kidnaping.
To prawda, trochę wtedy przesadziłem. Potem okazało się, że
Wogóle mnie to nie interesowało, nudna praca administracyjna, a wśród ptaków byłem w swoim żywiole. Ale pierwszy budynek Azylu był na bakier zwymogami unijnymi, bo po drodze weszliśmy do Unii Europejskiej, która zakazywała ze względów sanitarnych przyjmowania do ogrodu zwierząt z zewnątrz. Amy przecież przyjmowaliśmy dzikie ptaki. Przechodzący na emeryturę dyrektor Rembiszewski wziął mnie na rozmowę i mówi, że on się godził na ten Azyl, ale nie wiadomo, czy nowy dyrektor go nie zamknie. Taki subtelny szantaż. No więc w 2009 r. zostałem tym dyrektorem, a tak się złożyło, że pani Agnieszka dokładnie w tym czasie kończyła studia, więc płynnie zajęła moje miejsce w Azylu. I zaczęła swoje porządki. A dokładniej, zrobiła kompletną rewolucję.
Zgodnego zwymogami UE. Wywalczyliśmy na to środki unijne. Owłos by się nie udało, bo wniosek przepadł z powodu błędu systemu komputerowego. Michał Olszewski, ówczesny szef biura projektów unijnych w ratuszu, odwoływał się aż do NSA, bo to nie była nasza wina, że ten system nawalił. W końcu się udało dostać pieniądze na Ptasi Azyl i przy okazji na ośrodek CITES, który przyjmuje gady z przemytu. Budynki powstały, mogłem się wycofać z pracy w Azylu. Był w dobrych rękach, stwierdziłem, że nie będę się w to wtrącał.
Wtedy zrozumiałam, w co mnie wpakował dyrektor. Bo Ptasi Azyl to nie jest coś stałego. On ciągle się rozwija własnym rozpędem. Dyrektor cały czas pojawia się wmediach, a to – niestety albo stety – sprawia, że ludzie przynoszą nam tych ptaków coraz więcej. Budynek był projektowany na dwa tysiące pacjentów rocznie, dziś przyjmuje sześć tysięcy.
Ale ma za to dużo wolier na zewnątrz, bo ciągle budujesz nowe.
Absolutnie nie. To jest plaga. Nadal w sezonie lęgowym 80 proc. pacjentów to podloty. Jest ich nawet więcej, bo ludzie teraz chętniej wychodzą, korzystają z parków, więc więcej tych ptaków widzą. A przez internet łatwiej im do nas dotrzeć. Wpisują w telefonie „chora sroka” iwyskakuje im Ptasi Azyl.
Ludzie uważają, że zabranie podlota z niebezpiecznego miejsca to uratowanie mu życia, które w mieście jest niebezpieczne. Ale to tylko zabranie mu dzieciństwa z rodzicami