Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Śmierć po spowiedzi życia
Z okien salonu z wyposażeniem wnętrz, w którym pracują Ola i Paweł, dokładnie widać kościelny plac. Gdyby Paweł wyjrzał przez szybę kilka minut wcześniej, dostrzegłby, jak mężczyzna z szerokimi barkami szybkim krokiem wchodzi przez otwartą bramę na teren kościoła. Nie idzie wstronę drzwi do świątyni. Przed pomnikiem św. Augustyna, obok którego trzy dni później ktoś postawi trzy zapalone znicze, skręci w lewo, do obrośniętego bluszczem skromnego budynku plebanii.
Paweł: – Naszą uwagę zwróciły dopiero niebieskie światła z koguta radiowozu. Kiedy wyjrzałem przez okno, kilku policjantów próbowało powalić na ziemię rosłego mężczyznę.
Ola: – Przed ogrodzeniem natychmiast zebrał się tłum. Pamiętam też przeraźliwy krzyk.
Spowiedź życia
Wczwartek po południu na plebanii przy kościele św. Augustyna na Muranowie było czterech księży. Do jednego z nich przyjechał 65-latek z żoną. Mężczyzna nie był z tej parafii. Od ponad 30 lat związany był ze wspólnotą neokatechumenalną. – Doświadczony katechista, każdy we wspólnocie go znał. Dojrzały w wierze, ale nie zatracał się w niej. Kochał Boga iwszystkich w pobliżu. Bił od niego wielki spokój – powie trzy dni później koleżanka ze wspólnoty.
WWielką Sobotę razem zżoną mieli odnowić przyrzeczenia chrzcielne.
Koleżanka: – W ten sposób chcieli zakończyć trwającą 33 lata własną drogę neokatechumenalną. Tych, którzy ją przeszli, można policzyć na palcach. Tak długo byli wierni sobie i Bogu. Jemu zabrakło 10 dni.
Przed uroczystym zakończeniem drogi mężczyzna chciał się wyspowiadać. – To specyficzna spowiedź. Nazywamy ją spowiedzią życia – mówi ks. Przemysław Śliwiński, rzecznik archidiecezji warszawskiej. – Dlatego nie dochodzi do niej w konfesjonale, ale w bardziej kameralnych, prywatnych warunkach. W tym przypadku w jednym z pokoi na plebanii – wyjaśnia.
Było tuż przed godz. 17. Po spowiedzi życia 65-latek wyszedł z pomieszczenia, a do pokoju weszła jego żona.
Mężczyzna chciał wyjść na zewnątrz. Wszedł do przedsionka plebanii. Tam pokonał kilka schodów wdół i chwycił za klamkę, by otworzyć zewnętrzne drzwi. Ktoś szarpnął za nie zdrugiej strony. Wtedy padł pierwszy cios.
Nie panował nad sobą
Wparafii mówią, że 38-letni Jan B. do kościoła zaglądał od niedawna. – Taki świeżo nawrócony, może spotkało go coś złego albo poczuł się samotny – mówi pani Barbara z bloku obok kościoła. – Wiem, który to, bo jak widziałyśmy go z córką, to zawsze się go bała.
Tego ranka Jan B. był na mszy już ogodz. 7. – Modlił się jak zwykle, nawet przyjął komunię – mówi ksiądz z parafii św. Augustyna. Dodaje: – Wszyscy go tu znamy, bo wygląda nietypowo. Wielki iwytatuowany. Czasem do kościoła przychodził wkrótkich spodenkach ikoszulce. Nawet w zimie.
Jan B. to pięściarz amator i zawodnik rugby. Regularnie występował w turnieju boksu amatorskiego Granda na pięści. Na stronie turnieju jest informacja, że zawodnik reprezentuje klub Legia Fight Club. Dariusz Urbanowicz z LFC zaprzecza: – Nie trenował w naszym klubie. Do turniejów przygotowywał się sam.
Jan B. był też reprezentantem sekcji rugby warszawskiej Legii. Na Facebooku chwalił się zdjęciami z meczów. W protokołach sędziowskich widnieje jako zdobywca wielu przyłożeń. Dziś w klubie nie chcą o tym rozmawiać. – Ten pan nie jest związany z naszą sekcją. Nic więcej nie powiem – ucina Daniel Gajda, prezes zarządu sekcji rugby Legii. Były zawodnik: – Janek sprawdzał się w polu, był szybki i duży. Jeden z filarów klubu. Ale często puszczały mu nerwy.
Wsierpniu 2015 r. podczas turnieju Sopot Beach Rugby jeden z przeciwników przypadkowo go uderzył. Kiedy podszedł do niego, chcąc przeprosić, B. wstał, zamachnął się i z całej siły uderzył go w twarz. Mężczyznę przewieziono do szpitala z wieloodłamowym złamaniem żuchwy. Za ten incydent B. dostał dwuletni zakaz występowania w lidze. „Nie budzi najmniejszej wątpliwości, iż zachowanie zawodnika dokonane było z pełnym rozeznaniem ipremedytacją” – w uzasadnieniu decyzji napisali członkowie Komisji Gier iDyscypliny Polskiego Związku Rugby.
Ostatecznie komisja skróciła karę, w ubiegłym roku B. rozegrał jeszcze kilka spotkań i odszedł z klubu.
W2016 r. prokuratura oskarżyła go o znieważenie i pobicie kobiety. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, chodzi o byłą żonę B.
Rzucał nimi, jak chciał
Jeszcze nikt nie wie, po co Jan B. przyszedł w czwartek na plebanię. Ze wstępnych ustaleń wynika, że kiedy otworzył drzwi i zobaczył wychodzącego 65-latka, uderzył go kilka razy w twarz. Nie przestał, nawet kiedy mężczyzna leżał już na podłodze. Bił, aż zmiażdżył mu kości czaszki. Jeden z księży na plebanii usłyszał hałas, zbiegł po schodkach i zobaczył mężczyznę leżącego we krwi i pochylonego nad nim napastnika. Wyjął z kieszeni komórkę, próbował zadzwonić po karetkę, ale Jan B. doskoczył do niego i uderzył w twarz.
Komenda Stołeczna Policji mieści się 750 metrów dalej. Mundurowi byli na miejscu po trzech minutach.
Paweł z salonu zwyposażeniem wnętrz po drugiej stronie ulicy: – Siłowali się z nim we czterech, a i tak rzucał nimi na wszystkie strony.
Łukasz Łapczyński, rzecznik Prokuratury Okręgowej wWarszawie: – Podczas obezwładniania 38-latek był mocno pobudzony, w pewnym momencie stracił przytomność. Przebywa w szpitalu. Zostanie przesłuchany w charakterze podejrzanego, kiedy pozwolą na to lekarze.
Badania krwi nie wykryły obecności alkoholu ani środków odurzających.
Nieprzytomnego 65-latka karetka zabrała do szpitala, ale lekarze nie zdołali go uratować. Zginął na skutek licznych obrażeń czaszki i mózgu.
Przyjaciel ze wspólnoty: – Wyszedł ze spowiedzi życia. Nie zdążył nawet pomyśleć o grzechu. Z przedsionka tej plebanii pójdzie prosto do nieba.
Ksiądz: – Sensem drogi, którą obrał, była nauka, słuchanie słowa Bożego, uczestnictwo w liturgii i przeżywanie miłości we wspólnocie. Przeszedł nią 33 lata.
Tego dnia o godz. 7 Jan B. był na mszy i przyjął komunię. 10 godzin później na plebanii zabił przypadkowego mężczyznę. Ksiądz: – Wszyscy go znamy, bo wygląda nietypowo. Wielki i wytatuowany. Czasem do kościoła przychodził w krótkich spodenkach i koszulce. Nawet w zimie.