Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Zmiany na wstecznym?
Jak warszawiacy mają się przekonać do rezygnacji z samochodów podczas codziennych dojazdów do pracy, skoro na jednej z głównych arterii miasta piesi z trudem mogą się wyminąć na zastawionym przez zaparkowane auta chodniku? Zapowiedziane przez prezydenta Rafała Trzaskowskiego zmiany idą zdecydowanie za wolno.
Dzisiaj, po kilkakrotnym przekładaniu terminów, miejscy drogowcy mają wreszcie otworzyć oferty w przetargu na projekt Alej Jerozolimskich z jednym tylko ogólnodostępnym pasem ruchu w każdym kierunku. Pozostała część tej ulicy byłaby przeznaczona dla pasażerów tramwajów i autobusów, pieszych i rowerzystów, a poza tym na miejsca parkingowe i nowe szpalery drzew. Przedstawienie tego ambitnego planu pod koniec maja wywołało tyleż zachwytu co sprzeciwu. Prezydent Trzaskowski podtrzymywał jednak w wywiadach chęć likwidacji „sowieckich arterii”. W ten sposób określał przeskalowane jezdnie, które wytyczano w PRL podczas powojennej odbudowy miasta.
Na zmiany w Al. Jerozolimskich przyjdzie nam jednak czekać wiele lat, bo wcześniej muszą je rozkopać kolejarze, by wyremontować w końcu swój tunel średnicowy. Ratusz nie chce w mieście ulicznej rewolucji i wybiera raczej strategię wykorzystywania różnych okazji, jak np. budowa metra. To zrozumiałe, bo łatwiej zjednać zwolenników, pokazując mieszkańcom krok po kroku doskonałe efekty zwężania jezdni, np. wzdłuż zazielenianych jednocześnie al. Jana Pawła II czy Górczewskiej na Woli. Zwłaszcza że wbrew obawom nie powoduje to większych korków.
Tylko że dinozaury tej asfaltowej ewolucji trzymają się w Warszawie stanowczo za mocno. Naprawdę czas, żeby odeszły do drogowej prehistorii. Nasze miasto nie nadąża już nie tylko za stolicami europejskimi. Np. władze Paryża konsekwentnie ograniczają ruch samochodów w centrum, które staje się jedną wielką strefą obniżonej prędkości. Tempo 30 na masową skalę wprowadzają też Madryt i Barcelona. W Berlinie podczas pandemii z jezdni wyodrębniano szersze pasy dla rowerzystów. W Polsce Kraków, Wrocław, Poznań, Łódź (oto stolica woonerfów!) czy Szczecin odważniej niż Warszawa zmieniają swoje ulice.
Jednym z wielu przykładów dinozaurowej wciąż organizacji ruchu jest główna ulica Mokotowa. Sugestywne zdjęcie Puławskiej pokazywaliśmy w tym tygodniu na łamach „Stołecznej”. Przyczynkiem była decyzja o odłożeniu zapowiadanego na wakacje eksperymentu, który miał polegać na uwolnieniu chodnika od parkujących na nim samochodów między Dolną a Rakowiecką. A najlepiej też od jeżdżących tamtędy rowerzystów, którzy z braku wygodnej drogi i z obawy przed kierowcami pędzącymi trzema pasami Puławskiej pedałują wśród pieszych. Dla nich zostaje już tylko przesmyk blisko ścian budynków. To niedopuszczalna sytuacja. Jak wskazuje nazwa, chodnik jest do chodzenia, a nie jeżdżenia czy parkowania. I nie zmieni tego betonowe myślenie niektórych radnych, którzy piszą interpelacje w obronie uciskanych rzekomo kierowców. Nie do wiary, że wyżej stawiają wygodę zmotoryzowanych niż pieszych, którymi jesteśmy przecież wszyscy.
Dinozaury asfaltowej ewolucji trzymają się w Warszawie stanowczo za mocno