Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Punkowy kopniak w tyłek
– Wolę mieć paraliżującą tremę na scenie, niż w spokoju przysypiać w miękkim fotelu – mówi Dunstan Bruce. Brytyjski muzyk, znany z legendarnego zespołu Chumbawamba, wystąpi w Warszawie ze swoim standupem.
Kiedyś wspótworzył popularny punkowy zespół Chumbawamba, który jak sam mówi „ludzie kochali bądź nienawidzili”. Dziś 63-letni Dunstan Bruce dzieli swój czas między nową grupę Ineterrobang!? (wystąpił z nią w zeszłym roku na łódzkim festiwalu Soundedit), promowanie filmu „I Get Knocked Down” (był pokazywany na festiwalu na Millennium Docs Against Gravity) oraz podróżowanie ze standupem „Am I Invisible Yet?”.
I to właśnie z tym monodramem pełnym ostrego, ciętego humoru, punkowej energii, ale też i czułości oraz nadziei wystąpi w Komunie Warszawa.
ŁUKASZ KAMIŃSKI: Ponad dwadzieścia lat temu rozmawiałem z Alice i Boffem, twoimi przyjaciółmi z zespołu. Zapytani, co jest najfajniejszego w byciu w Chumbawambie, powiedzieli, że możliwość grania koncertów. A co dziś z twojej perspektywy jest najfajniejszego w niebyciu w Chumbawambie? DUNSTAN BRUCE:
Najfajniejsze jest nieuczestniczenie w trwających godzinami zebraniach zespołu poświęconych roztrząsaniu tego, czy powinniśmy, czy może nie powinniśmy, zagrać koncert wspierający jakąś organizację, jaki kolor koszul mamy założyć na najbliższy występ, i kto będzie prowadził samochód podczas najbliższej trasy. Tego mi nie brakuje!
Chumbawamba była anarchistycznym kolektywem, co oznacza, że bardzo dużo czasu poświęcaliśmy na dyskusjach – pewnie więcej niż na próbach i ćwiczeniu nowego materiału. Ale jest też wiele rzeczy, których naprawdę mi brakuje.
Gdyby Danny Boyle, który ostatnio zdobył mnóstwo pochwał za serial o Sex Pistols, podszedł do ciebie i zaproponował zrobienie serialu o Chumbawambie, to co byś mu powiedział?
Pewnie! Obejrzałem niedawno ten serial i wiem, że nie był on do końca zgodny z prawdą. Ale też taki nie miał być. To jest po prostu świetna rozrywka, a kilka ról jest naprawdę udanych. Trzeba pamiętać, że „Pistol” nie został nakręcony z myślą o punkach mojego pokolenia, tylko o szerszej publiczności. To nie jest zarzut, nie ma w takim podejściu nic złego. Sami w Chumbawambie staraliśmy się dotrzeć do jak najliczniejszej publiczności. Nie zależało nam, by przekonywać już przekonanych, oni sami o siebie potrafią zadbać.
Chcieliśmy dotrzeć z naszym przekazem do nowych ludzi. Wracając do twojego pytania, to tak, bardzo chętnie bym się podjął takiego serialowego wyzwania. Jeśli więc znasz Danny’ego Boyle’a, to możesz mu powiedzieć, że czekam na jego telefon (śmiech). Ale już film „I Get Knocked Down”, który wiem, że był pokazywany w Polsce, jest jakąś próbą pokazania tego, jak wyglądał zespół, jakie były relacje między nami.
Teraz przymierzamy się do tego, żeby zamienić moje występy przed publicznością na wersję filmową. Mamy taki pomysł, żeby w filmie pojawiła się młodsza i starsza wersja mnie samego. Bardzo mi się podoba ten pomysł, zwłaszcza myśl, że ktoś musiałby się zmierzyć z wyzwaniem zagrania dwudziestoletniego mnie, idealistycznego, czasem naiwnie przekonanego o słuszności swoich poglądów młodzieńca (śmiech).
Wciąż chyba jednak wierzysz w to, że w jakiś sposób możesz zmienić świat?
Tak, ale to jest inna wiara, niż ta, którą miałem wiele lat temu. Teraz stałem się bardziej realistą. Z wiekiem zdajesz sobie jednak sprawę, że nie ocalisz świata. Że nie możesz żyć tym niespełnialnym marzeniem, ale wciąż możesz coś osiągnąć, coś zmienić. W skali mikro, a nie makro. To ważne, żeby w to uwierzyć, żeby nie mieć poczucia, że jest się niepotrzebnym, niewidzialnym.
Stąd tytuł twojego przedstawienia „Am I Invisible Yet?”, czyli „Czy stałem się już niewidzialny?”.
Tak jest. Zdarza się, że po przedstawieniu podchodzą do mnie ludzie i mówią, że wcześniej czuli się niepotrzebni, zagubieni, zbędni, a spektakl ich natchnął do działania, dał im kopniaka w tyłek. To jest właśnie moje zmienianie świata w mikroskali. Podnoszę ludzi na duchu, buduję jakąś niewielką społeczność.
A rozmowa z publicznością na sam koniec występu stała się szybko równie ważnym elementem, co sam spektakl.
Czasami spektakl kończy się czymś więcej niż tylko rozmową, tak jak to było w Warszawie w zeszłym roku.
Zgadza się, zorganizowaliśmy wtedy na szybko zbiórkę pieniędzy na jedną z organizacji pomagających uchodźcom. W Warszawie spotkaliśmy wielu ludzi, którzy byli na naszym pierwszym koncercie w Polsce w latach 90.
Wiem, że był też tam Maken, didżej i promotor, który wam ten koncert w 1994 roku w Zgorzelcu zorganizował.
Tak! Uwielbiam go! A wracając do twojego wcześniejszego pytania, wiem, że nie zbawię tego świata, ale wiem, że mogę go choć troszkę uczynić lepszym. A ponieważ mimo wszystko nie zanosi się na światową rewolucję, która obali porządek rzeczy, warto działać lokalnie. Jeden z fragmentów przedstawienia, który jest właściwie pochwałą nadziei jako siły napędowej zmian.
Ten spektakl jest jeszcze ważny z jednego powodu. Był dla mnie wyzwaniem, zmierzeniem się z czymś, czego wcześniej nie robiłem, co mnie lekko przerażało. Myśl, że będę stał sam na sam z publicznością, wywoływała u mnie ciarki. Dzięki temu jednak czułem, że żyję, że jeszcze mój czas nie minął. Wolę mieć paraliżującą tremę na scenie, niż w bezczynnym spokoju przysypiać w miękkim fotelu.
Starzy punkowcy nie powinni zapadać się w miękkich fotelikach.
Wiesz, punk rock był dla mnie swego rodzaju trampoliną. Był biletem, żeby wydostać się z małego miasta pogrążonego w klimacie końca lat 70. Punk rock pomógł mi poszerzyć moją wyobraźnię, poszerzyć horyzonty. Pchnął mnie do działania, dodał mi otuchy. Po kilku latach zwykły punk rock przestał na mnie oddziaływać. Zachłysnąłem się anarchopunkiem, twórczością takich kapel jak Crass.
To z kolei nauczyło mnie buntu, niezgody na zastaną rzeczywistość. I za to jestem mu bardzo wdzięczny. I naprawdę jestem zafascynowany młodymi ludźmi, którzy wchodzą w życie z punkowym etosem na sztandarach. Ufam im i wspieram ich jak tylko mogę, bo wiem, że to będzie ważna dla nich lekcja życia, której mam nadzieję, że nigdy nie zapomną.
Tę wiarę w młodsze pokolenia odnajdziesz zarówno w moim filmie, jak i spektaklu. Co więcej, jestem przekonany, że my, starsi, od młodych możemy się wiele nauczyć. Czas już przestać powtarzać w kółko, że nauka może płynąć tylko od starszych do młodszych. Moja córka ma 20 lat i wierz mi, że naprawdę dużo się od niej uczę! Liczę też, że młodszym uda się m.in. naprawić mój kraj.
Który się rozłazi nieco w szwach.
Co ci mogę powiedzieć... Mamy tu cholerny bałagan. Krajem rządzą właściwie tylko dwie partie, więc jeśli nie podobają ci się konserwatywne rządy torysów, to twoim jedynym wyjściem jest popieranie umiarkowanych w poglądach i działaniu laburzystów. Brakuje ludzi o poglądach lewicowych. Mój znajomy Keir Milburn napisał książkę „Generation Left”, w której dowodzi, że coraz więcej młodych ludzi skręca właśnie politycznie na lewą stronę. Chciałbym, żeby lewica naciskała na centrystów, żeby ci przestali się w końcu bać koniecznych i ważnych zmian.
Jesteś więc nie tylko realistą, ale też i optymistą.
A co innego mi pozostaje? Ale jestem optymistą aktywnym, nie zamierzam siedzieć z założonymi rękoma. → Piątek 27 stycznia oraz sobota 28 stycznia – pokaz filmu „I Get Knocked Down” oraz spektakl „Am I Invisible Yet?”. Godz. 19. Bilety 40 zł. Teatr Komuna Warszawa, ul. Emilii Plater 31.