Prawo i piędź
Nieuregulowany status ziemi w skali globu
jest jak zaraza i trzeba z nim walczyć.
Polskie potyczki z szemranym przejmowaniem nieruchomości, z aferą reprywatyzacyjną na czele, podpowiadają, że warto mieć w garści formalny tytuł do zajmowanej nieruchomości: domu, w którym się mieszka, uprawianego pola czy użytkowanego pastwiska. Na świecie tego typu zabezpieczenie nadal jest luksusem, stosowne papiery ma tylko jedna trzecia ludzkości. Tak fundamentalnego prawa pozbawionych jest zatem kilka miliardów osób, najczęściej – i jak zwykle – w państwach biednych i niezamożnych.
Bank Światowy szacuje, że np. w Afryce ledwie 10 proc. ziemi na wsi ma udokumentowanych posiadaczy. I choć sposoby posiadania czy użytkowania są różne, bo rozmaicie układał się rozwój systemów prawnych, to za bezpieczną uznaje się sytuację, w której faktycznego użytkownika ziemi nie można, ot tak, z niej usunąć. A jeśli do wyrzucenia dojdzie, należy się odszkodowanie. Papier być powinien na wypadek zagrożenia wyprowadzką, bo pod każdą szerokością geograficzną biurokracja i sądy najchętniej pracują z opatrzonymi pieczątkami i podpisami dokumentami. Z tym że tylko ułamek działek figuruje w rejestrach katastralnych lub jest zaznaczony na mapach. Większość globalnego zarządu nieruchomości nadal działa tak jak od swojego początku: na gębę.
Ten system jest zaskakująco sprawny, wystarcza, że sami użytkownicy ziemi i ich sąsiedzi wiedzą, którędy biegną granice działek. W wielu przypadkach wizyta geodetów nigdy nie była konieczna i nikomu nie przyszło do głowy, by ich wzywać, bo takie wynalazki, jak konieczność potwierdzania prawa do ziemi albo zwyczaj ograniczania do niej dostępu, przywieźli dopiero zachodni kolonizatorzy, wierzący w prymat indywidualnej własności.
1,5 mld ludzi jest wciąż uzależnionych od kolektywnego zarządu ziemią. Rzecz zazwyczaj dotyczy terenów słabiej zaludnionych, od tajgi, tundry, przez sawanny, stepy i pustynie, po lasy tropikalne, w sumie około połowy lądów, często to pastwiska (z pasterstwa, także nomadycznego, żyje dziś 200 mln ludzi). Miejsca te miewają formalnego właściciela, przeważnie Skarb Państwa, ale rzeczywisty gospodarz jest grupowy: plemiona albo lokalne wspólnoty. Takie jak lud Hadza z północy Tanzanii, który od jakichś 40–50 tys. lat – na tyle archeolodzy szacują ciągłość jego kultury – obywał się bez wyznaczania swojego rewiru zbieracko-łowieckiego. Albo chińskie wiejskie komuny, którym ziemię przydzieliła kolektywizacja kilkadziesiąt lat temu.
Pomysł indywidualnej własności, zwłaszcza własności nieruchomości rolnych – dla Hadza czysto abstrakcyjny, w przypadku Chińczyków zwyczajnie niedostępny – uznawany na Zachodzie za świadectwo postępu, na kolonizowanych kontynentach przyczynił się również do ograniczenia roli kobiet. Zdarzało się, że tam, gdzie w epoce przedkolonialnej zwyczaj nie dyskryminował pań i dawał im samodzielność, przefiltrowanie go przez zachodnie rozwiązania zaowocowało ubezwłasnowolnieniem kobiet przez mężczyzn. I jeśli dorzuci się kraje, gdzie mężczyźni, podpierając się np. religią, zapewnili sobie dominację, to wychodzi, że w ponad połowie państw kobiety mogą nabyć prawa do ziemi jedynie za pośrednictwem męskich krewnych – ojca, męża czy syna. Bez reprezentacji męskiej wdowy i samotne córki lądują gdzieś na najniż-