Trump, kaucje i Biblia
Sąd Apelacyjny w Nowym Jorku obniżył z 454 do 175 mln dol. kwotę obligacji, które Donald Trump ma wpłacić tytułem swego rodzaju kaucji, by przerwać egzekucję nałożonej na niego sankcji finansowej za fałszerstwa dokumentów biznesowych w swej korporacji. Decyzja sądu wstrzymuje zapowiadane przez oskarżającą byłego prezydenta prokurator Letitię James zajęcie jego aktywów po uprawomocnieniu się wyroku w przegranym przez niego w lutym procesie cywilnym. Wyrok ten nakazuje zapłacenie 464 mln dol., i to z odsetkami, które powiększają tę sumę o 100 tys. dol. dziennie. Trump, który twierdził, że nie może zdobyć żądanego początkowo prawie pół miliarda, oświadczył już, że pomniejszoną kwotę uiści w wyznaczonym nowym terminie 10 dni.
Sąd odwoławczy nie wyjaśnił, czemu okazał się dla Trumpa łaskawy. Niektórzy komentujący sprawę prawnicy sugerują dysproporcję między ogromem pierwotnej kaucji – i samej sankcji finansowej na byłego prezydenta – a umiarkowaną jednak szkodliwością społeczną czynu. To reakcje raczej sympatyków Trumpa, ale można podejrzewać, że nawet jeśli sędziowie łagodzący wysokość kaucji do nich nie należą, to doszli do wniosku, że nie warto przypierać go do muru, bo wzmocni to tylko jego narrację, że całe oskarżenie i wydany w lutym wyrok to element politycznej nagonki przed tegorocznymi wyborami. O pani James Trump nie mówi inaczej jak „skorumpowana prokurator”, a prowadzącego sprawę sędziego Arthura Engorona nazywa„jej marionetką” i „oszustem”. Jak w przypadku wszystkich pozostałych wytoczonych mu spraw – już nie cywilnych, lecz karnych – kreuje się na ofiarę prześladowań. Na jego fanów to działa.
A Trumpowi, tak czy inaczej, nie grozi ubóstwo. Ostatnio urósł w ciągu dnia o 5 mld dol., kiedy jego korporacja Trump Media & Technology Group, do której należy portal społecznościowy Truth Social, weszła na giełdę. Ale większość jego majątku to nieruchomości, których nie chce sprzedawać, a więc aktywa są niejako zamrożone, a sporą część płynnej gotówki pochłaniają wydatki na adwokatów. Tymczasem na kampanię wyborczą na gwałt potrzebuje pieniędzy, których zebrał dużo mniej niż Joe Biden. Ta potrzeba jest tak pilna, że właśnie ogłosił sprzedaż po 60 dol. za sztukę... egzemplarzy Biblii. Reklamowanej jako „jedyną, którą popiera”. To nie żart, tylko gest pod adresem ewangelikalnych chrześcijan, trzonu elektoratu Partii Republikańskiej.