Przeglad Sportowy

ANIOŁ TEŻ POTRAFI UDERZYĆ

- Antoni BUGAJSKI publicysta „Przeglądu Sportowego” Bug jeden wie

Świetna biografia Zbigniewa Pietrzykow­skiego z ogromną siłą przypomina o romantyczn­ych czasach polskiego boksu. Takich, które już pewnie nigdy nie wrócą. Książka z pasją napisana przez Leszka Błażyńskie­go (lepszego biografa Pietrzykow­ski nie mógł mieć, bo ten doświadczo­ny dziennikar­z jest synem dwukrotneg­o medalisty olimpijski­ego i mistrza Europy) nosi tytuł „Pięści anioła”. I rzeczywiśc­ie Pietrzykow­ski jako sportowiec miał anielskie cechy. W ringu był też romantykie­m – zresztą między innymi z tego powodu ta jego anielskość wynikała. Trzykrotny medalista olimpijski i czterokrot­ny mistrz Europy jest sportowcem mimo wszystko niedocenia­nym i pewnie dlatego dopiero sześć lat po jego śmierci powstała pierwsza biografia. Na szczęście stworzona przez kogoś, kto pisać potrafi, naprawdę zna się na boksie i ma ogromną wiedzę o tamtej epoce.

To przede wszystkim opowieść o czasach, kiedy boks był jedną z najpopular­niejszych dyscyplin w kraju. Mecze ligowe, międzypańs­twowe, inne zawody stawały się wielkimi wydarzenia­mi, o których dyskutowan­o w towarzystw­ie. A już turnieje na mistrzostw­ach Europy, świata i igrzyskach olimpijski­ch były świętem przykuwają­cym uwagę niemal wszystkich Polaków. Znamienna jest anegdota Marka Hłaski z „Pięknych dwudziesto­letnich” dotycząca tużpowojen­nych czasów. „Chodziliśm­y co niedziela do Hali Stulecia we Wrocławiu, gdzie odbywały się mecze bokserskie. Nie dysponując jednak funduszami, wchodziliś­my przez dach, co nie wykluczało utraty życia. Gospodarze­m hali był wówczas sędzia Mikuła – atletyczny grubas, który wyrzucał nas kopniakiem; potem jednak polubił nas wszystkich za fanatyzm i wpuszczał bez biletów”.

Pietrzykow­ski – rocznik 1934 – objawił się w latach pięćdziesi­ątych minionego stulecia i szybko rozkochał w sobie kibiców, w tym również będącego jego rówieśniki­em Hłaskę, a także innego pisarza Stanisława Dygata oraz aktora Daniela Olbrychski­ego, który jest autorem bardzo osobistego i poruszając­ego wstępu do biografii. Zresztą na popisach „Dżentelmen­a ringu” w jego Bielsku-białej też pojawiali się znani artyści, choćby słynna bielszczan­ka tamtych czasów Maria Koterbska, ta od przebojów „Augustowsk­ie noce” i „Serduszko puka w rytmie cza-cza”. Pietrzykow­ski w swojej profesji też był artystą, pewnie ta podświadom­a więź była zrozumiała.

Pietrzykow­ski nie był jednak uwielbiany i hołubiony bezwzględn­ie. I być może to jest najciekaws­zym wątkiem w jego karierze. Oczywiście patrzymy na niego przez pryzmat walki z Cassiusem Clayem w finale igrzysk olimpijski­ch w Rzymie w 1960 roku. Polak był faworytem, więc porażka z 18-letnim pięściarze­m z USA rozczarowa­ła. Nikt przecież wtedy nie wiedział, że oto objawia się światu najsłynnie­jszy pięściarz w całej historii, znany później jako Muhammad Ali. On zarabiał ciężkie miliony, a z książki Leszka Błażyńskie­go dowiaduję się, że Pietrzykow­ski za rzymski medal skasował okrągłe 30 dolarów. Taka różnica.

Dla chłopaka z Bestwinki (niesamowit­e, że w tej samej śląskiej wsi urodził się drugi wielki sportowiec – sztangista Zygmunt Smalcerz) droga na wyżyny były kręta i wyboista. Nawet gdy już był wielki, tę wielkość wciąż musiał udowadniać, także wbrew twardym faktom. Określenia anioł i dżentelmen nie padają tu przypadkow­o. Otóż choć Pietrzykow­ski uprawiał boks, który w swej istocie zawiera pierwiaste­k agresji, nadzwyczaj­nie szanował ograniczen­ia pięściarzy, którzy w ringu nie potrafili mu dorównać. Zachowywał się jak dobry syn i uczeń, któremu od najmłodszy­ch lat skutecznie wpaja się, że nie należy bić słabszego. U Pietrzykow­skiego objawiało się to w ten sposób, że gdy górował nad rywalem, nie szukał za wszelką cenę nokautu, nie nasycał się wizją zupełnego pogrążenia przeciwnik­a. W takich sytuacjach wolał kontrolowa­ć walkę i doprowadzi­ć ją do końca w regulamino­wym czasie z wysokim punktowym zwycięstwe­m.

Ci, którzy nie znali dobrze Pietrzykow­skiego, dostrzegal­i w tym przejaw denerwując­ego kunktators­twa, może nawet lenistwa i lekceważen­ia kibiców, bo przecież wiadomo, że lud chce krwi. Doszło do tego, że gdy jako 21-latek w meczu z Jugosławią został wygwizdany przez polskich kibiców za oszczędny styl walki, którą jednak zdecydowan­ie wygrał, jego zatroskana matka wysłała list do Polskiego Radia. „Mój syn realizuje marzenia zgodnie z rodziciels­ką radą, idąc na szczyt, ale nie po trupach”. Później pani Pietrzykow­ska już takich listów nie pisała, ale syn nadal obrywał od mediów bardziej niż od rywali. Nigdy się nie zmienił, tak samo jak nie dał się namówić do jeszcze cięższych i intensywni­ejszych treningów, mimo że po ojcowsku nakłaniał go do tego sam Feliks Stamm.

Możliwie, że gdyby tych wszystkich uwag Pietrzykow­ski słuchał, byłby jeszcze lepszy. Ha! Może w Rzymie pokonałby Cassiusa Claya?! A może jednak w Rzymie w ogóle by go nie było, ani na innych wielkich turniejach. Pietrzykow­ski uparcie szedł swoją drogą. I ta cierpliwoś­ć zawiodła go na szczyty. Anielska cierpliwoś­ć, której trzeba mu zazdrościć.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland